Rozdział 4: Sekret latającego statku.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie ma nic nudniejszego na świecie niż towarzyszenie cioci Shili w zakupach. Arylise utknęła z nią w sklepie, pachnącym kurzem, gdzie głosy tłumione były przez liczne zwoje tkanin, oblekające półki na ścianach.

— Obrus jest przepiękny. Delikatny i kunsztowny jak chciałam — świergotała ciotka, podstawiając biały kwadrat materiału pod światło padające z zakurzonego okna, jakby dzięki temu mogła wejrzeć wewnątrz struktury obrusu i prześwietlić go pod kątem staranności wykonania. Niczego bowiem ciotka nie znosiła bardziej niż bylejakości.

— Oczywiście, Shilo. Specjalnie dla ciebie szyłam go przed dwa tygodnie, dzień i noc. Prawie nie zmrużyłam oka. — Dibi, pulchna, około trzydziestoletnia sprzedawczyni sklepu i zarazem krawcowa uśmiechnęła się do klientki w firmowy sposób.

— Doprawdy można by pomyśleć, że masz zaczarowane ręce. — Ciotka, jakby właśnie z jej ust padł najzabawniejszy żart świata, roześmiała się głośno, a Dibi zawtórowała jej grzecznym chichotem.

Arylise siedziała w kącie, na małym stołeczku, wdychając ten nieznośny zapach tkanin i podpierając podbródek na rozwiniętej dłoni, starała się zwalczyć inwazje potężnego snu.

Nie znosiła tych słodkomdłych rozmówek, jakie ciocia Shila uwielbiała rozgrywać z innymi kobietami. Dla ciotki życie społeczne było swoistym rodzajem gry, a sposób, w jaki mówisz, w jaki się poruszasz oraz patrzysz na innych, decyduje o twojej wygranej lub przegranej.

Nie trzeba dodawać, że ciotka zawsze wygrywała w tę grę, podczas gdy Arylise niechybnie przegrywała, ściągając na siebie pełne cmokań i kręcenia głowami spojrzenia ze strony przyjaciółek ciotki.

Nagle jednak szczebiotanie zakończyło się, a w sklepie powietrze zrobiło się gęste i duszne, o ile jest to możliwe w miejscu, gdzie już i tak nie ma czym oddychać bez względu na sytuacje.

— Na nadbrzeżu zabili męża Ivette. Biedaczka dzisiaj rano chciała skończyć z życiem — szepnęła Dibi, zachłystując się zgorszeniem. — A nasza biedna Hattie została wzięta jako zakładniczka.

— Córka naczelnika? — Ciotka Shila podniosła głos i zachwiała się na obcasach swoich porządnych, brzydkich butów. — Niemożliwe!

— Ależ tak! Cały pałac na wzgórzu został objęty ich plugawym reżimem! Oddelegowali całą służbę.

— Bogowie pokarają tych przeklętych chłopców! — zagrzmiała ciotka Shila, a Arylise nadstawiła ucha, bo wreszcie rozmowa zaczęła ją interesować. — Jestem głęboko przekonana, że nasz umiłowany naczelnik poczyni stosowne kroki, by rychło przerwać tę niedorzeczną okupację!

Dibi ujęła się pod lewym bokiem, kiwając głową w geście zgody.

— Ashban nie podda się tak łatwo! Nie po to wywalczyliśmy sobie wolność, żeby teraz jakaś wiedźma dyktowała nam warunku! Pani Ezharu, kto to widział?! — Dibi zaśmiała się sucho.

— Jedynym wyjściem jest przerwanie budowy tego szlaku. — W sklepie zapadła nienaturalna cisza, gdy Arylise odezwała się nieproszona.

Obie kobiety popatrzyły na nią w taki sposób, jakby dawno zapomniały o jej istnieniu, a teraz, kiedy już na jaw wyszła jej obecność, stanowiła dla ich oczu nie lada dziwną istotę.

— Arylise! — Ciotka zagrzmiała karcącym tonem, który dla dziewczyny brzmiał znajomo. Dzień bez skarcenia jej był dla Shili dniem straconym. — Kto cię prosił o zdanie?

— To prawda! — Dziewczyna poderwała się ze stołka z gorliwością wymalowaną na twarzy. — Po co wam kolejny szlak? Czy Ashban nie jest dostatecznie bogaty?

Shila i Dibi wymieniły porozumiewawcze spojrzenia z serii „Ona nic nie rozumie".

— Moja droga, Ashban nieustannie się rozwija. Tylko głupiec uważa, że źródło bogactwa jest nie do wyczerpania. Każda studnia kiedyś wysycha i trzeba stale kopać nowe. Beida Wschodania to doskonały rynek zbytu — wyjaśniła cierpliwie, acz z nutą urazy Dibi, pakując jednocześnie obrus ciotki w ładny papier.

— Ale dlaczego przez Ezhar? Nie możecie wybrać drogi morskiej albo powietrznej? Mamy teraz autoloty — upierała się dalej Arylise.

Ciotka zmierzyła ją niezadowolonym wzrokiem.

— Wypowiadasz się na tematy, które wykraczają poza twoją wiedzę — prychnęła — Czego uczy cię twoja matka? Nic tylko latacie po tych krajach, bawicie publikę, a w głowie macie kompletną pustkę.

Arylise zacisnęła pięści. Nienawidziła, gdy ciotka tak protekcjonalnie wypowiadała się o jej matce. To prawda, Galena wolała rozrywkę od wiedzy i nic nigdy nie traktowała poważnie, tak samo niczego nie wymagała od niej i od Idena, ale żaden człowiek nie ma prawa wylewać na drugiego wiadro pogardy.

— Autoloty to zły pomysł, kochanie — odezwała się Dibi nieco łagodniej, wyczuwając napiętą atmosferę. — Ledwo mają siłę wozić nas po mieście. Wszyscy wiedzą, że nie są one przygotowane na długie dystanse, a przeprawa do kraju na drugim końcu świata, do tego z ciężkim ładunkiem, przekracza ich zdolności. Sama nie mam za grosz zaufania do tych maszyn! Raz przeleciałam się takim jednym autolotem i myślałam, że rozbiję się o ziemie! Skaranie boskie z tą technologią! A podobno niedługo miała ruszyć budowa kolei powietrznej. Naczelnik chce zmodernizować w ten sposób miasto! Wyobrażasz sobie, Shillo, powietrzną kolej w Ashabie?

Shilla przecząco pokręciła głową.

— W życiu moja noga nie postanie w żadnym autolocie ani lotpociągu — zawyrokowała ciotka poważnie.

— No, a droga morska? — Arylise uniosła brwi. — Wiem, że wozicie towary do różnych krajów przez Morze Królewskie i Morze Saidów.

— Do krajów takich jak Rybergia czy Regan — odpowiedziała ciotka oschle. — Beida Wschodnia znajduje się zbyt daleko, by wyprawiać się do niej przez wodę. Niektóre towary uległyby przeterminowaniu, nie ważne, jakim sposobem zostałyby zabezpieczone. Dlatego Ezhar to optymalna ścieżka handlowa.

— I najbardziej niebezpieczna! — powiedziała Arylise stanowczo. — Cały czas mówi się o tajemniczych zaginięciach w Ezharze, ludzie stamtąd nie wracają, a jeżeli komuś się uda, to wraca z postradanymi zmysłami! Dżungla jest zaczarowana i przerażająca!

Dibi i Shila wymieniły ze sobą półuśmiechy.

— Paru szaleńców chciało ją zbadać z kompasem i siekierą. Nic dziwnego, że po wielu miesiącach tułaczki po dżungli wracali z poprzestawianą klepką w głowie.

— Ezhar jest dziki, niezmierzony i niebezpieczny! — Arylise nadal upierała się przy swoim. — Tylko głupiec chciałby budować przez niego szlak handlowy, ignorując wszystkie złe rzeczy, jakie się tam dzieją. Tam właśnie mieszka Levida!

— Ach, Levida. — Dibi westchnęła z niezadowoleniem. — To bezprawna kobieta, która nasyła na nas chłopców, bo sama boi się pokazać twarz. Ashban z nie takimi przeszkodami musiał sobie radzić w historii swego istnienia.

— To prawda. — Shila z dumą skinęła głową. — Co jak co, ale zawsze stawiamy na swoim. Nawet wiedźma nam w tym nie przeszkodzi. Sama zobaczysz, Arylise.

— Ach tak? — Dziewczyna poczuła wzbierający w niej gniew. — A ile to potrwa? Ile zajmie czasu, nim pokonacie kogoś, kto włada tak potężną mocą? Ile będę musiała tkwić zamknięta w tym okropnym mieście?

— Nie tym tonem, Arylise! Sprawa nie jest łatwa, ale nasz naczelnik rozwiąże ten problem! Nie każdy może sobie pozwolić na posiadanie takiego „cudownego" statku, jakim podróżujesz. — Ciotka prychnęła z kpiną.

Dziewczyna nie miała ochoty tego słuchać, dlatego czym prędzej opuściła sklep, odprowadzona niezadowolonym krzykiem ciotki, która uważała, że jej podopieczna nie ma prawa zachowywać się tak arogancko.

Ale najbardziej była zła z powodu tego, że ciotka miała racje. Arylise kłóciła się tylko dlatego, że nie potrafiła pogodzić się z uwięzieniem. Dzisiaj powinna wrócić do matki, powinna być z Idenem i pod pokładem śmiać się razem z nim z okropnego pobytu w Ashbanie oraz czekać, aż z jego ust padnie potwierdzenie, że słusznie postąpiła, podpalając włosy ambasadora za to, że nazwał Idena upośledzonym, a przecież jej brat po prostu lubił długo myśleć i żył w swoim świecie, nie zwracając na nikogo uwagi. Ale właśnie wtedy tworzył najbardziej pomysłowe rzeczy, jak skacząca żabka na żyłce, czy zestaw z puszek do rozmawiania na odległość. Ktoś, kto potrafi tak majsterkować, nie był wcale głupi, a do tego Iden potrafił uzdrawiać zwierzęta i ludzi z taką cierpliwością, z jaką Arylise nigdy nie umiała.

A teraz wszystko przepadło i to nie wiadomo na jak długo. Ile minie czasu, nim zobaczy się z Idenem? Za nim będzie tęsknić najbardziej, bo razem z bratem tworzyli zgrany duet. Matka czasem mawiała, że ich dusze zmieszano z jednego oddechu i dlatego miewają wspólne myśli i wspólne sny, a czasem, gdy któreś coś boli, drugie czuje to samo, chociaż nie byli bliźniętami. Iden był dwa lata starszy.

Dlatego Arylise nie chciała, by budowano ten głupi szlak handlowy! To z jego powodu nie mogła wrócić do tych, których kocha, a i to, co mówiła o Ezharze, nie było kłamstwem. Ludzie naprawdę ginęli tam bez wieści lub wracali z szaloną głową.

Ale niestety ciotka miała racje co do autolotów. Statek powietrzny, którym Arylise podróżowała z trupą artystyczną, a który nazywał się „Podniebny Wicher" to coś zupełnie innego. On nie działał tak jak autoloty.

Podniebny Wicher był ogromnym statkiem z prawdziwym, drzewnym sercem. Takie drzewo nazywa się Kabudu i praktycznie już nie rośnie na tym świecie, ale gdyby ktoś takie pozyskał, byłoby warte tyle pieniędzy, że można by za nie kupić całe miasto.

Podniebny Wicher nie był cały zbudowany z Kabudu, pod pokładem istniało miejsce, gdzie znajdował się kawałek z tego drewna i dlatego nazywali je sercem statku. Dzięki niemu statek potrafił latać i na swój sposób żył, bo słuchał tylko swojego właściciela, a był nim Guter, zabawny i wiecznie uśmiechnięty mogami – z rasy podniebnych tancerzy, który zarazem szefował całej trupie artystycznej i który zawsze miał dla Arylise miłe słowo, a także wyciągał jej zza ucha srebrne monety.

Wszyscy znali statek Podniebny Wicher, bo w tych czasach nie zdarzało się już spotkać niczego, co zawierałoby w sobie drewno Kabudu. Wielu miało ochotę ukraść statek, ale statek nie słuchał nikogo oprócz Gutera i nigdy nie pozwalał się uruchomić, a jego serce było tak mocno wmontowane w statek, że nikt nie potrafił ukraść nawet tego kawałka.

Dlatego Podniebny Wicher należał od pokoleń do rodziny Gutera i kiedyś jego właścicielem stanie się jego syn, Perys, który także był mogami i wytwarzał najładniejsze, świetliste sztuczki, jakie Arylise kiedykolwiek widziała.

Ale teraz nic już nie miało znaczenia. Nie miało, bo utknęła tutaj, chociaż to miasto nie było jej miastem, a spór nie był jej sporem. Chciała się stąd wydostać, nie ważne, jak i nieważne za jaką cenę.


***

Przed herbaciarnią ciotki stał jakiś człowiek, który odgiął plecy od ściany w momencie, gdy Arylise wyłoniła się zza zakrętu, śpiesznym krokiem idąc w górę ulicy.

Na jego widok przystanęła. Pierwsze wrażenie sprawiał raczej średnie. Można rzec, że każdy postronny wziąłby go za jednego z tych pijaczków, szwendających się po ulicach i proszących o drobne monety.

Miał tak samo zepsute zęby, przerzedzone włosy, a na sobie mundur miejskiego strażnika, chociaż mocno przybrudzony, zaś w jednej ręce trzymał piersiówkę z jednym z tych trunków, od których człowiek na jakiś czas kompletnie przestaje być sobą. Jak ambasador, któremu podpaliła włosy.

Tyle że ambasador był okrągły jak baryłka i gdyby przewrócić go na bok z pewnością toczyłby się w dół ulicy, podskakując na wybojach, a czekający na nią człowiek był chudy jak tyczka i o wiele bardziej straszny niż ambasador.

— Panienka Arylise? — Uśmiechnął się paskudnie na jej widok.

Chciała wejść do środka, ale stał przy wejściu i bała się go minąć. Gdzie jest Margret? Nawet ciocia Shila byłaby cudowna, gdyby zechciała się pojawić.

— Kim pan jest? — zapytała ostro, prostując plecy.

Otarł zaślinione usta rękawem.

— Panienki wybawicielem. Można rzec, że spadłem panience z nieba.

— Ach tak? — Uniosła brwi. — A niby dlaczego?

— Bo ja panienkę wyprowadzę z tego miasta.

— Doprawdy? — Uśmiechnęła się gorzko. Oczywiście, że w to nie wierzyła.

— Właśnie tak! — Pociągnął łyk z piersiówki i lekko się zatoczył. — Jestem jednym ze strażników miejskich.

— Nie wydaje mi się — powiedziała, modląc się, żeby ten człowiek zechciał już sobie iść.

— Jestem starym pijakiem, panienka dobrze na mnie patrzy, ale mówić nic nie musi, ja sam wiem, kim jestem i jak wyglądam — zaśmiał się skrzekliwie. — Ale to nie znaczy, że nie jestem miejskim strażnikiem. Jednym z tych, na których ludzie wiecznie kręcą głowami i ciągle przepędzają.

— Proszę mnie przepuścić. Nie chce z panem rozmawiać. Pan ledwo stoi na nogach! — Próbowała dostać się do środka, ale wystawił ramie i ją zagrodził.

— O, panienka umie się z ludzi śmiać. Pyskata panienka jak jej matka.

— Zna pan moją matkę? — Znieruchomiała z niepokoju.

— A jakże! Bardzo Galenę lubię i miło wspominam. To porządna kobieta, jako jedyna miała do mnie szacunek, ale w stosunku do innych potrafiła być jak drapieżna kotka. Panienka jest wypisz wymaluj jak ona.

Arylise cofnęła się, gdy uderzył w nią nieprzyjemny oddech mężczyzny.

— Co to ma do rzeczy?

— Ano to, że z sympatii do panienki matki, ja panience pomogę. Znam to miasto jak własną kieszeń. Znam każdy tutejszy szlak i granice, wyprowadzę stąd panienkę. Innymi słowami, pomogę panience uciec.

— Blefuje pan! To jakiś podstęp!

— A co ja mógłbym od panienki chcieć? — zachichotał — Ładna panienka, ale ja nie jestem jakiś zboczuch, żeby na młode panienki polować. Okupu też za panienkę nie wezmę, bo panienki ciotka straszniejsza jest od tej całej Leviady...

— Levidy.

— Właśnie. Ja tylko chcę panience pomóc, nawet pieniędzy nie wezmę.

— Nie wydaję mi się, aby ludzie byli tak wspaniałomyślni — prychnęła, bo ani trochę nie zamierzała uwierzyć w te czcze obietnice.

— Kochałem panienki matkę. — Uniosła brwi, gdy mężczyzna, zatoczywszy się kolejny raz, wyznał szokującą prawdę. — Nie mogłem przeboleć, kiedy uciekła, chociaż wiedziałem, że ja nie jestem z tych, co mieliby u niej czego szukać.

Nie wiedziała, co powiedzieć, język przykleił jej się do podniebienia. Wtedy zauważyła, że mężczyzna nie był znowu taki stary, a jedynie okropnie zaniedbany i zniszczony przez alkohol. Gdyby wybrał inne życie, wyglądałby na jakieś trzydzieści lat. Kiedy więc jej matka uciekła z Ashbanu, była rówieśniczką tego pijaka.

— Widzi panienka tamto wzgórze? — Wystawił paluch, celując w nim w punkt za plecami dziewczyny.

Arylise obróciła się i faktycznie dojrzała wierzchołek góry.

— Małpie Wzgórze — wyszeptała, znając jego nazwę. Bądź co bądź, nie raz ściągając na siebie gniew matki, zdążyła spędzić u ciotki tyle różnych momentów, że nauczyła się o Ashbanie tego i owego.

— Właśnie, Małpie Wzgórze. Tamtędy panienkę poprowadzę. Za wzgórzem kończy się granica miasta, będzie panienka wolna.

— Możliwe, ale jak dam znać matce, gdzie ma mnie szukać? — Dziewczyna znów skierowała oczy na mężczyznę.

— Panienki matka już o tym wie, sama wpadła na ten pomysł.

Arylise musiała przytrzymać się ściany.

— Jakim cudem?

— Dostałem od niej list. Powinienem wyrzucić ten list, dużo ryzykuję, że go zachowałem. Mgielni kazali palić takie listy, ale ja się ich nie boję. Matka chce, żebym panience pomógł. Była ponoć okropnie zła, gdy okazało się, że nie wpuszczą tego latającego statku do portu. Koledzy mi donieśli, że okropnie się im odgrażała, ale co mieli robić? Oni tylko chronią swoje żony i dzieci, więc matka kazała im tylko przekazać mi ten list, powiedziała, że ja jej pomogę. Wyobraża sobie panienka? Taki zaszczyt mnie spotkał, że Galena po tylu latach mnie pamięta i mi ufa. — Mówiąc to, sięgnął do kieszeni spodni i wyjął złożoną, poplamioną czymś kartkę, podając ją dziewczynie.

Po rozwinięciu Arylise rozpoznała chaotyczne pismo matki.

— Dlaczego nie powiedział pan o tym na początku? — Wyraźnie się ożywiła.

— Moja głowa nie pracuje zbyt dobrze. — Mężczyzna podrapał się po łysinie. — Teraz mi panienka wierzy? Ja dobre intencje mam.

— Dobrze, teraz wierzę, ale dlaczego prosi pana o pomoc, a nie Shilę?

— Zdaje się, że panienki ciotka nie jest zdolna do takich konspiracyjnych czynów. Tylko ja jestem na tyle odważny, by podjąć się tego ryzyka.

— W sumie racja — westchnęła Arylise, rozumiejąc już motywy matki. Ciotka Shila prędzej padłaby na zawał, niż zrobiła coś, co naraziłoby jej i bliskich bezpieczeństwo.

— Statek panienki matki będzie na panienkę czekał za tamtym wzgórzem. Wiem, w które miejsce panienkę zaprowadzić, żebyście się spotkały. Uciekniemy razem. Ja do Ashbanu też nie wrócę. Pójdę, gdzie mnie nogi poniosą i może trafi mi się jakaś godziwa praca.

Chciała sprostować, że Podniebny Wicher nie jest w istocie własnością Galeny, ale to nie było najważniejsze. Z radości miała ochotę krzyczeć i nawet wyściskać mężczyznę, mimo że tak paskudnie pachniał.

— W takim razie, kiedy mam być gotowa? — spytała z podnieceniem. Całym sercem wierzyła, że uda jej się pokonać górską granicę i tak niewiele dzieli ją od upragnionej wolności. Oczywiście nie mogła niczego zdradzić ciotce, bo ta natychmiast zrobiłaby wszystko, aby jej to uniemożliwić.

— Jutro, o północy. Spotkamy na ulicy Szeptów, pod teatrem Kłosów. Stamtąd zaprowadzę panienkę, gdzie trzeba. Acha i nazywam się Elgar, niech panienka zapamięta moje imię. — Mówiąc to, wreszcie zrobił miejsce w drzwiach i chwiejnym krokiem odszedł ulicą. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro