Rozdział 9: Szurnięta panienka.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na ścianie drgała łuna światła, powstała przez trzaskający w kominku ogień. Poza tym komnatę spowijał lekki półmrok.

Cavan, z łokciem zgiętym na drewnianym stole, wolną ręką obracał raz po raz myśliwski nóż. Uniósł znudzony wzrok i na chwilę zawiesił go na ogniu, którego złociste jęzory widoczne były także w jego oczach. Nóż zastygł ostrzem do dołu.

Nie przyjdzie... dziewczyna stchórzy.

Uśmiechnął się na tę myśl. Czekał już dość długo, a z każdą minutą zyskiwał pewność, że dzisiejszej nocy jej nie zobaczy. Która zresztą by przyszła? Arylise nie wydała mu się ani trochę rozwiązła. Byłoby dziwnym, gdyby zechciała...

Jego myśli pękły jak mydlana bańka w momencie, gdy zza drzwi rozniosło się echo kroków. Ktoś nadchodził z korytarza. Już po chwili rozległo się pukanie.

— Wejść. — Cavan rzucił z brzdękiem nóż i dźwignął się z krzesła. Uniesionymi brwiami wyraził zdumienie na widok wkraczającej do środka blondynki. Szła tuż za Hangerem, który przykleił do warg zadowolony, acz złośliwy uśmieszek, jakby właśnie wniósł do środka ustrzelonego jelenia.

— Jesteśmy, Cav.

Zmierzył przybyłą powolnym spojrzeniem. Prychnął na widok rozdarcia, widniejącego w dole sukienki.

— Dziękuję, Hanger. W jadalni zostało jeszcze coś z kolacji, gdybyś nadal był głodny — odparł Cavan wielkodusznie.

— Dziękuję, Cav, ale nie jestem Vigą. Tylko on pochłania więcej, niż sam waży.

Cavan z uśmiechem przytaknął. To była prawda.

Kiedy Hanger wyszedł, Arylise w końcu na niego spojrzała i było to najbardziej zlęknione i zadziorne spojrzenie w jednym. Gdyby miał je do czegoś porównać, nasunąłby mu się w myślach widok konającego zwierzęcia, nad którym myśliwy trzyma strzelbę. Zwierzę, pomimo świadomości nadchodzącej śmierci, do samego końca zachowuje godną pochwały dumę.

— I jak ci się podoba? — spytał ją w miarę uprzejmym tonem.

— Niby co? — odparła wrogo.

— To wszystko, co widzisz. — Cavan rozpostarł ramiona jak ptak w locie i dał do zrozumienia, że stara się nimi objąć każdą rzecz w pomieszczeniu.

Zauważył, że dziewczyna powoli i niechętnie przesuwa wzrok po stole, na którym ustawiono półmiski z przysmakami, w tym czerwone, słodkie wino. Między potrawami paliły się świeczki w świecznikach. Nikt nie mógł zarzucić Harmodowi, że nie potrafił zadbać o odpowiedni nastrój.

Kiedy jednak spojrzenie dziewczyny przebyło drogę od stołu przez rząd wysokich okien i w końcu dotarło do wielkiego łoża przy przeciwległej ściennie, jej dotąd biała twarz zbladła jeszcze mocniej.

Biedactwo... trzęsła się jak jakieś zmoczone zwierzątko.

— Będziemy jeść? — Jej oczy wróciły na stół, a usta poruszyły się sztywno, jakby ktoś siłą wepchnął tam słowa.

— Pomyślałem, że to dobre na rozluźnienie. — Wzruszył ramionami, po czym odsunął krzesło. — Usiądź.

Dziewczyna patrzyła na wskazane miejsce z wyraźnym wahaniem. Rysy jej twarzy tężały.

— Musimy? Wolałabym, żeby już było po wszystkim.

— Bardzo się starałem — rzekł znacząco, nie zostawiając wiele miejsca na dyskusje. Mógł się jednak domyślić, że będzie walczyć.

— Nic nie przełknę. — Pokręciła głową i wydała z siebie zduszone westchnięcie. — Po prostu niech się stanie, co ma się stać. Nie udawajmy, że to wyjątkowa sytuacja. — Mówiąc to, zaczęła nerwowo rozpinać przednie guziki sukienki.

Podszedł do niej dwoma, szerokimi krokami i złapał za ręce, uniemożliwiając im ruch.

— Nie zrozumiałaś mnie. — Spojrzał na nią przenikliwie. — Nie chcę twojego ciała. Chcę twoje serce.

W tym momencie jedno z drew w kominku strzeliło głośno, wzniecając w górę drobiny pomarańczowych iskier. Drgnęła, jakby ktoś próbował ją zabić.

— Nie mówisz poważnie! — Wbiła w niego zaskoczone oczy.

Wstrząsnął niedbale ramionami.

— Skądże! Wyglądam, jakbym starał się żartować? — Uśmiechnął się krzywo, a potem zrobił krok w tył i porwał z misy dorodne, czerwone jabłko i wgryzł się w nie z chrupotem. — Seks bez miłości to jak zjedzenie jabłka, które nie ma smaku — powiedział z ustami pełnymi jedzenia. — Ostatnio nabrałem niezrozumiałą ochotę na jabłka — dodał swobodnym tonem.

Wpatrywała się w niego nieruchomo. Jej oczy stawały się puste, jakby ktoś wysączał z nich zielony atrament.

— Co za kpina! — zawołała w końcu z oburzeniem, okręciwszy się ze złością na pięcie. — Ty parszywy oszuście! Zaplanowałeś to sobie od początku!?

— Myślałem, że taką mamy umowę. Swoją drogą, nawet nie przypuszczałem, że przyjdziesz.

— Dobrze wiesz, jaka była umowa! — Skierowała na niego upiornie wściekłe oczy.

Znów znalazł się przy niej i tym razem złapał ją w ramieniu tak mocno, że poczuła ból.

— Więc mam cię przelecieć w tym łóżku, a rano odprawić z kwitkiem? Tego sobie życzysz?! — warknął, niebezpiecznie blisko ustami jej ust.

Czuła, że miejsce, w którym ją trzymał, zaczynało cierpnąć.

— Nie... ja tylko... — Próbowała zachować siłę, ale łzy pociekły jej po policzkach.— Ja tylko próbuję ocalić Idena!

— Postępując jak wywłoka?!

— Och, zamknij się! — krzyknęła, tracąc nad sobą kontrolę. — Co ty możesz o tym wiedzieć?! Całe życie wmawiałam sobie, że nie będę taka jak matka! Ale czasami życie albo prościej mówiąc, takie gnojki jak ty, nie zostawiają człowiekowi wyboru! Nie stchórzyłam, chociaż tej nocy miałeś zabić mi duszę! — Wbiła w niego oskarżycielski palec. — A teraz słyszę, że zmieniłeś umowę, że chcesz jedynej rzeczy, której nie mogę ci dać! Miłości!

— Czemu nie? — spytał z rozbawieniem, dając dziewczynie do zrozumienia, że wszystko traktuje jak rodzaj gry. Każde słowo było przesuwaniem pionka po planszy.

— Bo jesteś odrażający! — powiedziała przez zaciśnięte zęby z oczami przekrwionymi nienawiścią.

Nastała cisza. Ogień strzelał, jakby pękały kości. Na całym ciele Cavana tańczyło światło, tylko twarz skryta była w cieniu.

— No cóż. Widać nie potrafisz wywiązać się z umowy. — Jego głos zachował lekką barwę, ale coś w jego głębi zostało naruszone i stało się niestabilne.

— To nie w porządku! — Wyciągnęła ręce, popychając go gwałtownie w tył. — Przyznaj się! Oszukałeś mnie i dałeś mi nadzieję na ocalenie brata, chociaż nigdy nie planowałeś go odczarować! Czy nie tak myślą i postępują równe tobie kreatury!?

— Jeszcze słowo, a podzielisz los Idena! — Złapał ją za rękę i pociągnął nią w górę, aż pisnęła z bólu. — Skoro tak bardzo zależy ci na bracie, powinnaś bardziej się starać. Na razie, zachowujesz się jak rozwścieczone kocisko, w którym nie ma pokory! Czemu miałbym być miły dla kogoś tak bezczelnego, jak ty? — Nachylił się nad nią władczo, aż musiała odgiąć plecy w tył.

— Bo z jakiegoś chorego, niezrozumiałego dla mnie powodu, chcesz mojej miłości — odpowiedziała. Miał tyle siły, że z łatwością zmiażdżyłby jej nadgarstek. Chociaż bardzo nie chciała okazać się słaba, z jej ust uleciał jęk spowodowany bólem.

Wtedy ją puścił.

— A ty jej dla mnie nie masz tak samo, jak pokory, Lise — powiedział, biorąc drugi kęs jabłka. Nienawidziła tego, jak głośno przeżuwał.

— Nie nazywaj mnie tak!

— Jak? Lise? — Uśmiechnął się, a w kąciku ust zalśnił sok z owocu. — Kiedy mnie się właśnie tak podoba. Lise Szurnięta Panienka, a nie jakaś tam pompatyczna Arylise.

— Szurnięta Panienka? — Wytrzeszczyła na niego oczy.

— Spójrz na siebie. — Machnął ręką. — Potargana suknia, wieczny grymas na twarzy i pewnie nie jesteś tego nawet świadoma, ale cały czas przytupujesz wściekle nogą.

— Nieprawda! — zwołała i jej stopa, jak na komendę, uderzyła o podłogę. Zacisnęła powieki, cedząc przez zęby ciche przekleństwo. Głupie ciało! Głupie nawyki!

Cavan roześmiał się. To był niski, długi śmiech, który zdawał się brzmieć jeszcze długo w powietrzu jak wibrująca membrana.

— Boję się — powiedziała w końcu, a on nadstawił ucha.

— Co takiego? Co powiedziałaś? — zaczął się droczyć ku jej irytacji i obszedł ją dookoła jak drapieżnik, nie spuszczając z niej bystrych oczu.

— Boję się — powtórzyła głośniej, ale ze złością. — To chciałeś usłyszeć? Walczę z tobą ze strachu!

— Nazwałbym to raczej marną próbą walki. — Cavan podniósł palec, by skorygować jej słowa. — Podsumowując: Szurnięta Panienka chce ocalić brata i próbuję walczyć z potworem, wysuwając swoje marne pazurki jak kocica, która kompletnie nie orientuje się w zasadach rządzących brutalnością. Nie próbuj grać w gry, nie znając reguł.

Kocica... więc może zmieniłby ją w kocice, a nie gęś, pomyślała niedorzecznie Arylise.

Przycisnęła pięść do drżącego podbródka. Tylko nie łzy, błagam, tylko nie łzy, nie jesteś mięczakiem.

— Płaczesz? — Cavan opuścił lekko twarz, mierząc ją spod brwi. Poczuła się nieco jak dziwny okaz, ludzko podobny, który należy zgłębić poprzez uważną obserwację.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale z gardła wydostał się tylko żałosny bełkot. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Strach przed dzisiejszą nocą, niedawna ucieczka, pojmanie, a teraz stracona szansa na ocalenie Idena.

Dowódca mierzył ją chwilę zmrużonymi oczami, aż w końcu wzniósł ręce i się poddał.

— A niech mnie! Cóż ten chłopaczek takiego znaczy, że mam przez niego znosić babskie łzy? — Mówiąc to, położył ciężkie jak u niedźwiedzia łapy na ramionach Arylise i lekkim obrotem skierował ją twarzą do lustra, które stało na trzech nogach, lekko przechylone w tył. Znajdowało się w rogu komnaty. Dziwne było to, że lustro okrywała zielona narzuta, którą Harmode ściągnął jednym pociągnięciem.

Wtedy Arylise dojrzała swoje i jego odbicie. Stał za nią i ciągle trzymał jedną rękę na jej ramieniu. Dysproporcja między nimi była aż nazbyt widoczna. Równie dobrze mogłoby jej tam wcale nie być. Cavan, wysoki jak drzewo, sprawiał, że wyglądała przy nim jak mała, dwunastolatka. Co tu dużo mówić, ginęła na tle jego szerokich ramion, do których sięgała ledwie koniuszkiem głowy.

— Po co...? — zapytała, ale wtedy Cavan wyciągnął palec wskazujący i dotknął tafli lustra. Odbicie zniknęło, a lustro zaczęło się pokrywać parą wodną. Usłyszała dźwięk podobny do zamarzania.

Po chwili tafla lustra utonęła w głębokiej czerni. Nic się nie działo. Arylise wstrzymała oddech, wyczuwając mocny nacisk dłoni Cavana na ramieniu. Równie dobrze mógłby na nim przysiąść ogromny ptak i wbijać w nie pazury długich szponów.

Nagle na czerni powstała srebrzysta smuga, a raczej dwie srebrzyste smugi, zlokalizowane na jednej linii. Stawały się coraz szersze i szersze, aż Arylise zrozumiała, że to wygląda jak patrzenie przez cudze oczy. Oczy kogoś, kto właśnie odzyskuje świadomość.

Z ciemności wyłonił się znajomy pokój, zbudowany w drewnie i dość ciasny z wąskimi, ale długimi oknami...brązowy, przechylony globus, wielka mapa świata za szkłem i w ciężkiej ramie widzącej na ścianie...

— Podniebny Wicher! To kajuta Podniebnego Wichru! — zawołała Arylise z niedowierzaniem. Nie było wątpliwości, że oglądają to wszystko przez cudze oczy, bo ten ktoś właśnie stęknął i dźwignął się z łóżka, które zaskrzypiało w odpowiedzi.

Po jednej stronie obraz stał się czarny, bo ten ktoś uniósł kłykcie i potarł nimi lewe oko, po chwili ziewnął i Arylise rozpoznała to ziewnięcie.

— Iden! — krzyknęła, jakby istniała szansa, że brat ją usłyszy. Oczywiście, to próżna nadzieja. Byłaby się rzuciła na to lustro jak głupia, gdyby dłoń Cavana nie wbijała się tak ciasno w jej ramie, że zmusiła do nieruchomego stania w miejscu.

— Spokojnie. Patrz — mruknął Harmode gdzieś za jej uchem.

Nagle drzwi do kajuty otworzyły się z hukiem, a w progu stanęła Galena. Kobieta była starszą kopią córki. Te same blond loki, sterczące na wszystkie strony, te same zielone oczy, okolone jasnymi rzęsami, brak tylko piegów i zadartego nosa. Cechy odziedziczone po bezimiennym tatuśku. No i matka miała kobiece kształty bardzo wyraźnie rysujące się pod sukienką, która już dawno straciła na świetności.

Oczy kobiety powiększyły się i szybko wypełniły je gęste łzy.

— Idenie! Moje dziecko! — Wyciągnęła ramiona i porwała chłopca w ramiona, co spowodowało, że obraz w lustrze zachybotał.

— Mamo! — Iden miał głos dorastającego nastolatka, nieco piskliwy, z charakterystyczną chrypką przechodzącej właśnie mutacji. — Co się stało? Gdzie jest Arylise?

— Stało się coś bardzo złego... byłeś długo nieprzytomny i pod wpływem jakiegoś paskudnego czaru. Tak się bałam, że już nigdy...

W tym samym momencie Cavan dotknął lustra i obraz znikł. Na jego miejscu ponownie zagościło oblicze. Arylise ujrzała swoją twarz, pokrytą śladami łez na policzkach.

— Zadowolona? — spytał Harmode z lekkim znudzeniem.

— Jak to zrobiłeś? — wyszeptała z niedowierzaniem. — Jak wtargnąłeś do jego głowy, żebyśmy mogli patrzeć jego oczyma?

Cavan roześmiał się.

— To cię interesuje najbardziej? — Był autentycznie zdumiony. — Rzuciłem na niego czar, więc między mną a nim powstało pewne połączenie, jak niewidzialna nić, która może rozciągnąć się nawet przez cały świat. Z każdego miejsca na ziemi mogę na niego oddziaływać.

— Odczarowałeś go — powiedziała ze zdumieniem. — Dziękuję.

— Jeszcze mi nie dziękuj! — Silnym ruchem obrócił ją do siebie. Otarła się o jego tors i cofnęła. Nie lubiła takiej bliskości, bo niewielka odległość zmuszała ją, aby zadzierała głowę, by móc na niego spojrzeć. — Czar został zdjęty, ale jego moc nie została złamana. Musisz wiedzieć, że to spora różnica.

— To znaczy?

— W każdej chwili mogę przywrócić czar. Nie ważne, gdzie Iden będzie się znajdował, rozumiesz?

Przełknęła ślinę i skinęła głową.

— Świetnie! A więc postawie sprawę jasno: właśnie zaciągnęłaś u mnie dług. To o wiele gorsze niż może się wydawać. Ja niczego nie robię z dobroci serca. Prędzej czy później zażądam zapłaty. Czy mnie zrozumiałaś?

Kolejne kiwnięcie głową. Gardło miała tak ściśnięte, że ledwie mogła przełykać.

— Dobrze. — Mocnym ruchem pchnął ją w stronę drzwi. — A teraz wynocha. Powiem jednemu z moich, żeby cię odwieźli.

Wtedy Arylise cudownie odzyskała głos.

— Nie! — zaprotestowała gwałtownie. — Mam już dość przejażdżek z twoimi wilczurami.

— O tej porze na ulicy jest niebezpiecznie — przypomniał Cavan ze złością.

— Dam sobie radę. Znam to miasto — powiedziała, nie wspominając, że tylko za dnia. Miała debiut nocnej wyprawy po Ashbanie, ale tylko głupiec dałby jej za to upoważnienie do chadzania po mieście o zmroku.

— Nie powinnaś się ze mną kłócić...

— Jestem zmęczona! — Przerwała mu ostro. — Dziękuję, że odczarowałeś Idena, chociaż nie za darmo. Ale teraz pozwól mi już odpocząć od ciebie i twoich koleżków. I tak pewnie wkrótce się spotkamy.

Cavan obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, aż w końcu szarpnął za klamkę i wyprowadził ją korytarzem do wyjścia. Potem przywołał do siebie Vigę, którego skrzeczący głos niepewnie zabrzmiał w korytarzu. Z jakiegoś powodu głos Vigi nie brzmiał nigdy dobrze, zawsze skrzeczał jak papuga.

— Tak? Coś się stało o tej porze? — Mówiąc to, otarł usta z resztek jedzenia.

— Odprowadzisz Arylise do jej domu, ale tak, żeby cię nie zauważyła, rozumiesz? — zaznaczył stanowczo, chociaż niepotrzebnie, bo Viga był najlepszy w tej profesji. — Nie możesz jej zostawić, dopóki nie upewnisz się, że weszła do domu.

— Ale ja nie wiem, gdzie ona mieszka. Tylko Hanger i Toles to wiedzą. — W odpowiedzi chłopak wzruszył ramionami, a jego granatowe oczy w półmroku korytarza zdawały się całkiem czarne.

— Pójdziesz jej śladami. Doprowadzi cię do celu. Mam nadzieję, że zna miasto tak dobrze, jak się upiera. No idź, żebyś ją dogonił! — Pchnął chłopaka do wyjścia. — Nie dopuść, żeby cokolwiek jej się stało, bo surowo się z tobą policzę!

Viga uniósł rękę na znak przyjęcia rozkazu i pomknął w stronę bramy, gdzie wcześniej zniknęła Arylise.

Tyle zachodu o jedną dziewczynę! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro