𝐈𝐕 - Powrót Legendy...
Otworzyłem oczy... moje ciało przeszył nagły, ostry ból pochodzący z okolic podbrzusza. Rozejrzałem się. Byłem w jakiejś drewnianej chatce. Za oknem widziałem wzgórza.
Wstałem z łóżka na równe nogi. Zauważyłem, że na brzuchu mam ownięty opatrunek, który był przesiąknięty krwią...
Rozejrzałam się za moim pasem z bronią i kapeluszem. Gdy już znalazłem te rzeczy, założyłem je i wyszedłem z chaty.
Byłem w San Perito, jak nic...
- Halo! - krzyknąłem na całe pustkowie. - Jest tu kto?!
Odpowiedzi nie usłyszałem. Wróciłem więc do chaty i rozejrzałem się za potencjalnym jedzeniem w puszkach. Przeszukałem wszystkie szafki i znalazłem tylko jedna puszkę warzyw. Zjadłem ją ze smakiem. Potem przebrałem koszulę z białej na jakaś czarną.
Nagle usłyszałem stukot kopyt koni. Zgadując myślałem, że przyjechali dwóch jeźdźców. Wyjrzałem przez okno. Nikogo nie zobaczyłem i raczej nie zobaczyłbym ponieważ konie podjechał z lewej strony, a okno było po prawej.
Wyciągnąłem rewolwer z kabury i przyszykowałem się do strzału w razie potrzeby. Stanąłem przy ścianie i czekałem, aż ktoś wejdzie...
Drzwi otworzyły się, do domu weszła kobieta. Przełożyłem jej rewolwer do głowy.
- Gdzie ja jestem? - spytałem.
- Spokojnie! - Usłyszałem głos za moimi plecami. - Marcus ona ci pomogła...
Odwróciłem się. Zobaczyłem Jacoba z karabinami na plecach i królikiem na ramieniu.
- Byliśmy na polowaniu - powiedziała kobieta, gdy chowałem rewolwer do kabury. - Jestem Jane jak coś
- Marcus Thompson - poznaliśmy się. - Miło panią poznać.
- Pana również. - Oznajmiła i odłożyła swój karabin. - Musiał by być pan naprawdę głupi by wjeżdżać do tamtego kanionu... ledwo Pana uratowałam.
- Widocznie mam u pani dług - zacząłem się rozciągać.
- Nie trzeba - powiedziała kobieta. - Mam już wszystko co mi trzeba...
- Jasne - odrzekłem i usiadłem na łóżku. - Muszę dokończyć moje zadanie i pokonać tego bydlaka...
- Joshuę Millera? - zapytała kobieta.
- Tak - odpowiedziałem. - To o tego mężczyznę chodzi.
- No cóż... - zaczęła kobieta, zapalając papierosa. - Dużo ludzi o nim mówi tutaj...
- Serio? - zdziwiłem się. - Ja myślałem, że tu nikt nie mieszka poza gangami i przybłędami takimi jak ja...
- No cóż, widocznie się myliłeś. W Los Eret mówią o nim bardzo dużo. Może powinieneś tam zajechać i wypytać? - zaproponowała Jane.
- Los Eret? To przypadkiem nie za daleko? - zapytałem, wyjmując paczkę papierosów.
- Niecałe pięć mil stąd... - Oznajmił Jacob.
- No dobra - wstałem. - To jadę...
- Nie chcesz jeszcze chwilę odpocząć? - zapytała mnie Jane.
- Czas to pieniądz... - Powiedziałem. - Tylko, że w tym przypadku pieniądzem, jest moja rodzina...
- Możesz pojechać na moim - dodał Jacob. - Twój koń został w kanionie i pewnie teraz opiekę nad nim sprawuje ten cały Miller...
- Dzięki Taylor...
Wyszedłem z domu i wsiadłem na konia, po czym odjechałem do Los Eret, które widziałem na horyzoncie.
Było to małe, jeszcze nie rozbudowane miasteczko. Podobno prawie nikt tu nie mieszka, poza jakimiś przybłędami z okolicy, z powodu tego, że jest to chyba jedyne miasto w okolicy...
Poza tym słyszałem, że burmistrz Sacramento przeznaczył paręnaście tysięcy na dobudowę tego miejsca. Widać tego skutki...
Zatrzymałem się przed Saloonem, który jako jedyny budynek w mieście nie był budowany czy coś.
Wyszedłem do środka, zatrzymując się przy barze zauważyłem trzy osoby, których widziałem w kanionie dzień temu.
- Znasz Joshuę Millera? - spytałem barmana. Ten spojrzał na gości z Los Azteca, gdy zauważył, że nie zwrócili na to uwagi, pokazał ruchem palców, że chce kasy. Wręczyłem mu plik banknotów.
- Siedzi z 20 ludźmi w kanonie Vancuver - odpowiedział barman. - Jak chcesz się czegoś więcej dowiedzieć, to zapytaj tamtych gości - wskazał palcem na mężczyzn z Los Azteca. - Powinni wiedzieć.
- Dzięki - odszedłem od lady i powolnym krokiem, poszedłem do trójki bandytów.
Ci od razu na mnie spojrzeli i chyba mnie nie rozpoznali.
- Witajcie - zwróciłem się do nich.
- Pamiętaj stąd koleś - odezwał się młody chłopak. - Nie chcesz z nami zadzierać.
- Nie pamiętacie mnie? - spytałem. Uważnie się mi przyjrzeli. - Dzień temu do was zajechałem i gadałem o jakimś napadzie. Prawie mnie zabiliście...
- Zaraz, zaraz - odezwał się jeden. - Tylko żyjesz?
Wszyscy odstali od stołu. Mężczyzna z brodą chciał chwycić rewolwer, ale dodałem.
- Załatwmy to jak prawdziwi mężczyźni, bez spluw
Wszyscy odpieliśmy pasy z bronią, po czym położyliśmy je na lodzie barmana.
- Już nie żyjesz! - mężczyzna wbiegł we mnie, ale złapałem go za ramię i wyrzuciłem go przez okno.
Brodaty bandyta z uderzył mnie w twarz prawym sierpowym, po ten chciał spróbować drugim, ale zrobiłem unik i walnąłem go w brzuch, a potem w twarz, a następnie pchnąłem nim o poprzedniego wroga, który wrócił do Saloonu. Obaj wypadku z budynku na piach i stracili przytomność.
Ostatni, młody chłopak sięgnął po pas z bronią i wyjął rewolwer. Zaczął do mnie strzelać, ale szybko przewróciłem stół i schowałem się za nim.
- Giń! - krzyczał chłopak strzelając w moim kierunku. Gdy przeładowywał ruszył do niego, wyrzuciłem mu rewolwer z dłoni, po czym przyparłem go do ściany.
- Jak wywabić Millera z tego cholernego kanionu? - zapytałem.
- Jedynie za pomocą napadu! - wykrzyczał. - On wyjeżdża z tego miejsca tylko my kraść!
- No dobra... - Oznajmiłem i uderzyłem go trzy razy w twarz, po czym pozostawiłem na ziemi. Pod koniec wyjąłem z jego kieszeni pieniądze i dałem wszystko co miał barmanowi.
Założyłem mój pas i wyszedłem z Saloonu. Wsiadłem na konia i ruszyłem spowrotem do Jacoba.
Gdy wróciłem, opowiedziałem im o całej akcji, po czym zjedliśmy kolację.
Następnego ranka ruszyłem do Szeryfa miasta Santa Rossa, by z nim porozmawiać...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro