Pan Toffel i jego żona.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Warszawa, 2016 rok.


Mimo iż, nie minęła ósma, słońce chowało się za horyzontem warszawskich blokowisk, skąpanych w kolorowych promyczkach, nierównomiernie oświetlających nagrzaną przez dzień ziemię.
Maj zapowiadał się upalnie, a Praga-Północ, jak i cała Warszawa, wysychała na wiór z powodu braku choćby kropelki upragnionego deszczu. Od ponad tygodnia temperatura wzrastała do prawie trzydziestu stopni, szokując tym nawet niemal nieomylnych synoptyków, a pobliskie kawiarnie znów uruchomiły stoiska z lodami, przyciągając całe tłumy spragnionych chłodu przechodniów:

- Ach!... - jęknęłam, siłując się z zapałką.

Ileż to razy tarłam nią o draskę, nim wyrzuciłam przez okno? Zawsze bardzo mnie to denerwowało, zwłaszcza kiedy już wcześniej byłam zdenerwowana i koniecznie musiałam zapalić. Chyba nie ma nic bardziej irytującego niż łamiąca się zapałka po dziesiątej próbie jej zapalenia.
Może robiłam to niedostatecznie mocno? Może nieprawidłowo? To utwierdziło mnie jednak w przekonaniu, że byłam i w zasadzie nadal jestem, bardzo niecierpliwa.

Wystawiłam głowę za okno i oparłam się rękoma o parapet, wpatrując w tych wszystkich zabieganych ludzi pędzących dokądś. Dokąd? Nie wiem, ale ci miastowi zawsze się spieszyli. Odkąd zamieszkałam na Pradze, rzadko mijałam spokojnie idących ludzi, którzy nie szukaliby czegoś w kieszeniach albo torebkach z telefonem przy uchu. Czy oni naprawdę mieli aż tak napięty grafik, czy to ja byłam bardzo leniwa? Każdy mieszkaniec tego przedziwnego, jakby nienależącego do stolicy, żyjącego odrębną historią miejsca, przynależał do pewnej grupy osób, a właściwie do jednej z trzech, które wyróżniały się na blokowiskach. Oprócz tych pędzących i tych unikatowych nie pędzących, takich jak ja, byli też podludzie, którzy nie spieszyli się nigdy i donikąd, a właściwie cały czas stali w miejscu. Osiedlowi alkoholicy, zdemoralizowani patoojcowie, którzy praktycznie do niczego się nie garnęli. Gdy tylko na zewnątrz zaczynał panować mrok, a wszyscy ludzie chowali się w mieszkaniach, te podstępne robale wypełzały na wierzch nie wiadomo skąd.

Rozsiadali się na zjeżdżalniach przy osiedlowym placu zabaw i chleli spirytusowe trunki do białego rana, staczając się na samo dno ludzkiej moralności. Mnie to nie przeszkadzało, nawet porozrzucane butelki i zapaskudzony trawnik nie robiły na mnie wrażenia, bo po prostu już się do tego syfu przyzwyczaiłam. Z czasem jednak poczułam awersję do nocnych koncertów i serenad trwających nieprzerwanie od dziewiątej wieczorem, do czwartej nad ranem. Śpiewy, kłótnie, bójki czy tłuczenie szkła na piękne tulipany, wcale nie dla kobiet, sprawiały, że z każdym dniem żałowałam usamodzielnienia, a przynajmniej uczenia się samodzielności w tamtym miejscu, ale to przecież właśnie tam miała zacząć się moja historia i to tam pisane mi było zostać.

Całe swoje urocze, spokojne dzieciństwo przesiedziałam w rodzinnym mieszkaniu na Mokotowie lub u babki na wsi pod Lublinem. W zasadzie czasy mojego dzieciństwa i szczeniactwa były najlepszymi, jakie do tej pory przeżyłam.
Pamiętam cudowne wypady nad jeziora, długie wycieczki do lasu i pyszne domowe, babcine obiady serwowane na kolorowych, nieco porysowanych talerzach mających za sobą swoje świetne lata.

Na wsi było fajnie, ja miastowa czułam tam wolność, jakiej nie doświadczyłam uwięziona między blokami. W mieszkaniu czułam się jak w zamkniętym kojcu. Wyjeżdżając do babci, zazwyczaj na tydzień, w wakacje, miałam nieograniczoną wolność i swobodę. Mogłam latać po polu bez koszulki, nie przejmując się sąsiadami, oddalonymi o czterysta metrów, którzy gdzieś w dali żyli sobie swoim spokojnym życiem, nie interesując się innymi.
Tego nie miałam w bloku. W bloku zazwyczaj nie można było nawet pierdnąć po dziesiątej, bo sąsiedzi zaraz dobijali się do drzwi, strasząc policją za zakłócanie porządku i ciszy nocnej. Właśnie dlatego pokochałam życie na wsi. Za spokój, za te wieczorne ogniska, za zapach swojskiej kiełbasy czy dopiero wykopanych ziemniaków pieczonych na patyku albo na kamieniach. To było coś, do czego zawsze wracałam pamięcią.

Gdy zrobiłam ten pierwszy krok w stronę samodzielności, gdy zamieszkałam sama i zaczęłam podejmować decyzję za siebie, chyba straciłam jakiekolwiek chęci do hulania, do biegania po polu czy wizyt u babci. Być może po prostu wyrosłam, stałam się dojrzalsza i przestało mnie to podniecać tak, jak kiedyś, a może to przez śmierć babci i sprzedaż jej domu, poniekąd miejsca, w którym zostawiłam swoją duszę. Rodzice podjęli taką decyzję, nie mogłam się w to wtrącać, ale od tamtego momentu całkowicie się wypaliłam. Naprawdę czułam się tak, jakby część mnie odeszła razem z babcią, a druga część mnie razem z domem, który przejęli zupełnie obcy ludzie. Co prawda nie miałam do nich pretensji, choć w głębi czułam lekki ból i tęsknotę za miejscem, do którego już nigdy miałam nie wrócić. Wiedziałam, że nie podjęli tej decyzji pochopnie, że musieli mieć jakiś konkretny powód do tego, by pozbyć się jedynej pamiątki po babci. Wybaczyłam im, wybaczyłam sobie i postanowiłam po prostu odstawić to wszystko na dalszy plan, drugi plan, którego nie uwzględniałam w swoim napiętym grafiku obejmującym to, o czym będę myśleć i czym będę się przejmować. W życiu nie zawsze dostaje się to, czego się chce, a ja starałam się to pojąć w swoim tempie.

I tak doszłam do tego momentu, kiedy skończyłam dwadzieścia cztery lata, stałam przy oknie na trzecim piętrze, w swoim mieszkaniu, wpatrując się w ludzi przechodzących chodnikiem.
Miałam za sobą okropne dni. Dni pełne złości, smutku i strachu. Od roku pracowałam w sklepie z częściami samochodowymi, co prawda nie było to prestiżowe zajęcie stworzone dla mnie, ale cieszyłam się, że chociaż taką pracą mogłam sama na siebie zarobić, nie siedząc na garnuszku rodziców.
W tych czasach ciężko było znaleźć coś na dłużej. Kraj opanowany był przez kryzys, a szukanie pracy, porównać mogłam do szukania igły w stogu siana. Mnie się udało za pierwszym razem. Może był to łut szczęścia, może miałam dobry nos i wiedziałam, gdzie szukać, ale na pewno nie zamierzałam odpuszczać sobie tego rarytasu, szukając lepszych, niepewnych okazji, między innymi dlatego też tak bardzo się męczyłam.
Rodzice odradzali mi pracę w handlu, tłumacząc to brakiem dostatecznej wiedzy w tym zakresie, a mi nawet nie przeszło przez myśl, by ich posłuchać. Byłam pewna, że to jest właśnie to, co pozwala mi nabrać brakującego doświadczenia w dziedzinie motoryzacji. Mogłam przecież pochwalić się ponadprzeciętną wiedzą, której nie posiadała większość kobiet i mimo rozgoryczenia w rodzinnym domu, z dumą podjęłam się tego wyzwania.

Mój szef, Toffel, pseudonim "pantoffel", czterdziestoletni, żonaty człowiek spod kobiecego buta, wprowadził mnie nie tylko w temat części samochodowych, ale też w temat swoich sercowych rozterek. Traktował mnie niemal jak jedyną zaufaną osobę, której mógł powiedzieć o niemal wszystkim. Nie czułam się jego przyjaciółką, byłam na to chyba zbyt młoda, ale dość często ze spokojem wysłuchiwałam poematów o jego problemach i z chęcią dodawałam mu otuchy, ratując swoimi radami czy dobrym słowem. W zasadzie niewiele mogłam poradzić. Moje doświadczenie życiowe było tak małe, że sama byłam niezwykle wdzięczna za każdą wskazówkę dotyczącą życia w wielkim świecie. Po prostu, taki ze mnie człowiek. Nie mogłam pozostać obojętna, ale też nie wciągnęłam się za bardzo w związkowe dyrdymały, żeby nie wsadzić mu do łba jakiegoś destrukcyjnego pomysłu, który mógłby zniszczyć wystarczająco rozklekotany związek. Nie tak nazwałabym tę relację. Miał żonę, Gośkę. Dużo mi o niej opowiadał, bo to z nią miał największe problemy. Mówił o jej zazdrości, o domniemanych zdradach, których miał się dopuszczać, a gdy po raz pierwszy się z nią zetknęłam, zdałam sobie sprawę, że to, co mówił, miało sens i pokrycie w rzeczywistości.
Pech chciał, że stałam na jej drodze. Po pierwszym spotkaniu, kobieta notorycznie uprzykrzała mi życie, rozpoczynając od niszczenia różnych fantów i zrzucania winy na mnie, kończąc na okradaniu sklepu i oskarżania o to właśnie mnie.
Jakkolwiek to zabrzmi - stałam się kozłem ofiarnym beznadziejnej baby z upośledzonym postrzeganiem rzeczywistości. Byłam posądzana o coś, czego w życiu nie zrobiłam, byłam oskarżana i niemal mobbingowana każdego dnia, a to wszystko tylko przez wyimaginowany romans, który narodził się w jej głowie. Tłumaczenie «Nie, nie mam romansu z własnym szefem i nie wyobrażałam sobie nawet takiej sytuacji. Owszem, bardzo go lubię, ale nie na tyle, żeby nasze stosunki uległy zmianie» było odebrane wręcz prowokacyjnie. Jakbym usiłowała machać płachtą przed bykiem. Gośka wpadała w amok, który ciężko zatrzymać, a ja nadal nie rozumiałam, co było tego powodem. Sama była bardzo ładną, niezwykle zadbaną kobietą, której wyglądu mogło pozazdrościć pół damskiego świata po trzydziestce. Być może chorobliwa zazdrość stała się swego rodzaju dowodem miłości, a może cierpiała z powodu jakiejś zaawansowanej choroby psychicznej, której nie potrafiłam rozpoznać. W końcu rzuciłam klucze na ladę i machnęłam ręką na pracę. Moje nerwy nie były warte tego cyrku, który regularnie odstawiała. To wszystko drażniło mnie do tego stopnia, że jak raz postanowiłam nie odpuścić. Niestety, nie mogłam liczyć na niczyją pomoc, a więc radziłam sobie sama. Pantoflarstwo szafa wcale mi nie pomagało, choć po cichu liczyłam na protest. Nie odezwał się słowem, gdy odchodziłam, choć twierdził, że byłam najlepszą pracownicą ze wszystkich. Przez cały okres terroru ciągle jej przytakiwał albo kulił się i uciekał, zostawiając mnie z tą sprawą samą. Nonsens i bzdury kipiały podczas dziennych awantur, a on ni śmiał zaprzeczyć. Ot, taki Pan. "Pan toffel".

Po odejściu z pracy i definitywnemu sprzeciwieniu się agresywnej bajkopisarce trafiłam na komisariat jako podejrzana o kradzież pieniędzy z kasy w sklepie. Zostałam wezwana i pojechałam do miejsca, gdzie zażenowana tłumaczyłam się z czegoś, czego nie zrobiłam. Wszystko to było dość dziwne, bo ani jedno zdanie wypadające z jej ust nie było wiarygodne. W zasadzie nic nie trzymało się kupy. Monitoring tego dnia nie działał, tylko ja jedyna byłam w sklepie i właściwie zniknięcia pieniędzy nie zauważyłam.
Z początku traktowano mnie z góry, jak złodzieja, któremu do rąk przykleiły się czyjeś pieniądze. Nikt tam nie był miły, a ja nawet się na to nie nastawiałam, jednak po objaśnieniu afery romantycznej, widziałam, że sprawa wydała im się nieco podejrzana i odpuścili wzajemnie marnowanie czasu, puszczając mnie wolno. Byłam kłębkiem nerwów. Ręce trzęsły mi się zupełnie tak, jakbym dostawała ataku padaczki. Utrzymanie plastikowego kubka z wodą nagle stało się wyzwaniem. Jedynie mężczyzna przesłuchiwany w pokoju obok zatrzymał się przy mnie na korytarzu i poklepał mnie po ramieniu, mówiąc, że mam się nie łamać, bo wyglądam, jakbym zaraz miała się rozryczeć. Nie wiedziałam jak wyglądał, kim był i po co tam był, ale dodał mi otuchy. Chwilę po nim podszedł do mnie policjant. Rzucił na mnie wzrokiem i powiedział:

- Nie wierzą jej. Możesz być spokojna.

Już wtedy wiedziałam, że byli jeszcze jacyś ludzie wśród "ludzi„. Do domu wróciłam pieszo. Szłam powoli, aż do zmroku. Przez cały czas trapiła mnie sprawa kradzieży i mojej wątpliwej winy. Byłam wściekła na Gośkę, na Toffla, na policję i w ogóle na wszystkich ludzi wokół, chociaż wiedziałam, że złością niczego nie osiągnę. Dobijałam samą siebie, nie mogąc opanować złości i psychicznej niemocy. Z dnia na dzień zostałam bez pracy, z niewielkim zapasem pieniędzy i tylko jedynie pomocy rodziców udawało mi się jakoś wiązać koniec z końcem. Ileż mogłam na nich żerować? Oni i tak nalegali na mój powrót do rodzinnego domu. Powtarzali, że mieli rację i nie powinnam była pchać się w ten sklep, ale ja nie chciałam odcinać skrzydeł i wracać, wolałam dać sobie jakoś radę i poczekać na kolejną szansę. Praca była mi potrzebna. Chciałam się spełniać, żyć na własną rękę. Powrót do rodziców zapewne nie skończyłby się dobrze. Oni nadal myśleli, że jestem jeszcze za młoda, że inni uciekają z domu na krótko przed trzydziestką, i nawet mimo moich zapewnień, że to już czas, nie byli w stanie zaakceptować takiego stanu rzeczy. Jak ptak wyleciałam z gniazda, tylko oni próbowali mnie do niego z powrotem wepchnąć.

Po dwóch tygodniach od feralnej sprawy, pod koniec marca, okazało się, że nagranie z monitoringu zostało usunięte, ale udało im się je odzyskać i sprawa jest prawie zakończona. Cieszyłam się, że zadziałali tak szybko, bo niemal ekspresowo, ale mimo tego, jakiś niesmak, swoista niechęć do policji nadal we mnie pozostała. Przepełniał mnie strach, gdy widziałam rozstawiony radiowóz, choć niczego złego nie zrobiłam. Zadziałał antypolicyjny mechanizm. Czułam, że jeśli tego nie opanuję, będę musiała usiąść na jednej ławce z karaluchami spod bloku.
Udałam się więc na komendę od razu po telefonie. Nikt mnie tam nie zapraszał, ale moja wola poznania złodzieja była silniejsza niż jakikolwiek strach. Na korytarzu spotkałam tego miłego mężczyznę, który klepał mnie po ramieniu. Zaczepiłam go niemal od razu:

- Dziękuję. Można powiedzieć, że poprawił mi pan wtedy dzień.

Od słowa do słowa wyszło, że jest policjantem. Ot, takie szczęście. To czego najbardziej się obawiasz, ukazuje ci się niemal wszędzie. Sądziłam, że to on był wtedy przesłuchiwany, okazało się jednak, że to on przesłuchiwał. Skorzystałam z tej niefortunnej sytuacji i zapytałam o swoją sprawę. Gość szczegółowo opowiedział mi o zatrzymaniu Gośki i o jej tłumaczeniu, że to nie ona, że nagranie jest przerobione. Nie wiedzieliśmy, co miała w głowie, ale byliśmy pewni, że nic dobrego. Trochę o tym dyskutowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że najlepiej byłoby trzymać się od niej z daleka. To miało działać, ale czy skutecznie?

- Jestem Marcin. - Wyciągnął dłoń z pełnym uśmiechem na twarzy.

- Sara. Miło mi cię poznać. - Odparłam z nutką niechęci.

Nie chciałam tego robić. Widziałam, że chyba zbyt dobrze ze sobą rozmawialiśmy, a to nie było mi wtedy potrzebne. Jakbym miała za mało problemów. Wyimaginowany romans, kradzież, przesłuchanie i dodatkowo mężczyzna. Wolałam odejść i zapomnieć, ale wewnętrznie byłam mu wdzięczna. Miałam nadzieję, że na tym się zacznie i skończy, bo tak byłoby lepiej.
Tamtego dnia postanowiłam zacząć wszystko od nowa. Namęczyłam się z ciągłym chodzeniem od sklepu do sklepu, ale ten czyn był wart zachodu. Bardzo szybko znalazłam pracę, a dodatkowym plusem stał się fakt, że w końcu moja decyzja spotkała się z aprobatą rodziców. Co prawda ojciec nie był zachwycony, ale nie odczuwał potrzeby bezpośrednio mi tego komunikować. Mama z kolei zaakceptowała moje nowe stanowisko i powtarzała, że wykazałam się samozaparciem. To były słowa, które chciałam usłyszeć, bo cenniejsze niż wsparcie finansowe, było wsparcie emocjonalne.

Zgasiłam więc papierosa i zamknęłam okno.
Musiałam się w końcu wyspać. Przez nocne koncerty, które przerywały co wieczorną modlitwę o ciszę, sen stawał się luksusem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro