forgetness, kabe & male!oc

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Synu, przepraszam, że znowu ci o tym przypominam, wiem, że nie lubisz gdy o tym mówię, ale pomyślałam... może warto pojechać, odwiedzić Désiré, chociaż raz w roku?

Odsłuchał wszystko, co miała mu do powiedzenia rodzicielka, nagrana na jego poczcie głosowej.

-Nie będę nigdzie jechał!

Krzyknął do telefonu tak, jakby mama miała go usłyszeć. A ten krzyk chociaż bardzo głośny, był tak strasznie słaby, że ledwo przeszedł mu przez gardło.

Nie zamierzał wracać do Francji i nie zamierzał konfrontować się z rodziną przyjaciela. Nie obchodziło go, że to nie wypada...

i w ogóle to miał swoje sposoby na świętowanie rocznicy śmierci!

Pierwszej rocznicy śmierci, która nadal pozostawiała świeżo otwarte rany na jego sercu, a te z każdym dniem tylko pogłębiały się bardziej.

A czas miał przecież leczyć rany.
Co było nie tak z jego czasem?
Dlaczego jego czas, przypominał tylko o tym, że Désiré już nie ma?

Dlaczego nie czekało na niego milion wiadomości codziennie rano, o jakichś kompletnych głupotach, które Francuz wypisywał w nocy?

Dlaczego nie mógł już wrócić do niego, jak do swojego drugiego domu?

Dlaczego nie mógł wymienić z nim żartu?

Dlaczego nie było już nic? Nie było jego?

Oddzwonił do mamy, w momencie czując jak znowu się kruszy, a łzy zbierają się już w jego oczach.

-Przemyślałeś to?

-Tak, mamo. Nigdzie nie jadę, nie mam na to jeszcze siły, przepraszam- odpowiedział cicho i spokojnie, gdy w środku nie mógł już wytrzymać bez buchnięcia szlochem.

-Synku, przecież to nie twoja wina...

-Mamo! Nie moja?- ścisnął mocniej pięść, aż do bólu. Takiego samego, jaki odczuwał w sercu, choć nadal nie mógł go z niczym równać. -To ja mu dałem tą cholerną marihuanę! Bo przecież od tego się nie umiera. Tylko nie przemyślałem, że potem zrobi taką głupotę. To przeze mnie... To wszystko moja wina...

Zsunął się z krzesła, a oparł o ścianę chowając usta i nos w kolana. Gdy zamykał oczy widział Désiré, widział każde wspomnienie, każdy dzielony z nim uśmiech, a każde z tych wspomnień kończyło się jednym.

A potem huk, krzyk.
Gdzieś w oddali karetka i łzy, gdy zamknął się w samochodzie pod gmachem szpitala, wiedząc już, że przyjaciel odszedł od niego, przez niego.

-Zabiłem go- szepnął przełykając łzy.

-Nie zabiłeś, nie mów tak. Po prostu...

Nie słuchał więcej rodzicielki. Patrzył z żalem na zdjęcie oparte o łapy figurki czarnego kota.

Czuł jakby znowu przytulał Désiré z całej siły z całego serca, kiedy w tle widać ogromne panoramy Tokio, chowające się w mroku.

Ramki na pamiątkę nie miał. Stłukł.
To było pierwsze co zrobił po powrocie do Polski z ostatniego pożegnania.

Chciał nawet jakoś oddzielić siebie, przerwać fotografię na pół, żeby został sam Francuz, bez niego. Ale nie dało się. Zawsze było widać dwie osoby, mniej czy więcej.
Dlatego naderwane było tylko od góry.

-Bartek, nie obwiniaj się.

Wziął do ręki kolejne wspomnienia.

Znowu kończące się jednym.

To wspomnienia sprawiały, że bolało.

Dlatego najchętniej zapomniałby. O wszystkim.

Chociaż na chwilę.

/kabe ogółem spoko ziomek jest

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro