25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie mam zielonego, ani czerwonego, a nawet żółtego pojęcia, co do kurwy nędzy właśnie się odjebało, ale idę przez korytarze Hogwartu z rzekomym diabłem.

— Przeteleportujemy się do LUX'u i wyjaśnię ci to wszystko. — Uśmiechnął się zadowolony. — Córeczko. — Dodał.

— Dopóki to, że mamy wspólne geny się nie potwierdzi, to mogę być co najwyżej twoim koszmarem, szajbusie. — Przewróciłam oczami.

— Skoro jesteśmy spokrewnieni, to witaj w klubie szajbusów, szajbusko. — Zaśmiał się i klasnął w dłonie. — A teraz zapraszam do moich skromnych progów. Przynajmniej tak mówią ludzie, one nie są, kurwa skromne. — Mruknął zdegustowany i wystawił do mnie rękę. Odepchnęłam ją.

— Mam ręce i nogi, i mózg, w odróżnieniu od ciebie, zrobię to sama. — Skarciłam go spojrzeniem.

Po chwili byłam już w rzekomej norze Lucyfera, ale po rozejrzeniu się zmieniłam zdanie.
Ten idiota ma nawet jebany fortepian i cudowny barek z alkoholem, w którym to wszystko zachleje.

— Siadaj. — Wskazał ręką na czarny narożnik.

— Postoje.

— Więc, zacznijmy może od tego, że jesteś moją córką, a to... — Przerwałam mu.

— Powtarzasz się. Możesz przejść do konkretów? Masz całkiem spoko chatę, ale nie chce mi się tu stać, no chyba, że dasz mi skorzystać z tego cacka. — Uśmiechnęłam się, wskazując na barek, znajdujący się za mną.

— Pij ile chcesz. — Machnął ręką.

— Ale czaderski tatuś, pozwala dziecku się upić do nieprzytomności. — Zaśmiałam się w duchu.

— Ty chyba nie myślisz, że możesz się upić, prawda? — Spojrzał na mnie, jak na idiotkę. Przeczesał włosy ręką i sięgnął po szklankę z Whiskey. — Możesz pić, tyle ile ci się zachce, ale skutków tego nie odczujesz, córeczko.

— A to przepraszam niby dlaczego? — Zapytałam niezrozumiale. Przecież jakoś z Malfoy'em przespałam się po pijaku i faktycznie byłam pijana.

— Gdy osiągniesz maksymalny poziom swoich możliwości takie pierdoły nie będą na ciebie oddziaływać. Mało tego, będziesz mogła podnieść bardzo ciężkie przedmioty.

— Już mogę. — Wzruszyłam ramionami, nalewając sobie Tequile.

— Ależ słoneczko, chodzi mi o coś pokroju tego budynku, a nie łóżka w twoim dormitorium. — Zaśmiał się, jakby to było oczywiste.

— Co do kurwy?! — Podniosłam głos, mało co nie wypuszczając naczynia z mojej drążącej ręki.

— Będziemy potrzebować czasu, ale wszystko jest do zrobienia. — Odparł obojętnie. Chyba jednak obojętność mam wrodzoną. — Czy teraz usiądziesz, córeczko?

— To jakiś fetysz z tym ,,córeczko"? — Zrobiłam cudzysłów w powietrzu. — I nie, nie usiądę. I nie zamierzam się powtarzać. — Uśmiechnęłam się złośliwie i oparłam się o półkę z alkoholami. — Zaczynaj, Lucyferku. — Skrzywił się na to zdrobnienie.

— Szesnaście lat temu nastąpiła pewna komplikacja. — Zaczął, ale mu przerwałam.

— Czyli jestem wpadką? Ha! Zawsze o tym wiedziałam! — Krzyknęłam dumna z siebie.

— Dasz mi dokończyć? — Burknął niemalże błaganie, na co prychnęłam. — Niebo i piekło.. — Ponownie mu przerwałam.

— Nie wierzę w te gówna. — Przewróciłam oczami i odstawiłam pustą już szklankę na blat.
Odgarnęłam włosy z oczu, po czym sięgnęłam do torebki, z której wyjęłam czerwoną szminkę. — Macie tu może lustro? — Odwróciłam się przez ramię, uśmiechając się.

— Jest tam. — Wskazał niezadowolony na lustro, znajdujące się przy windzie. Odmalowałam swoje pełne usta i podeszłam do barku, aby zrobić sobie kolejnego drinka. — A teraz dasz mi dokończyć, albo wbije ci nóż w gardło. — Próbował mnie zastraszyć.

— Spoko, powodzenia. I tak jestem nieśmiertelna. Co za różnica. — Wzruszyłam ramionami. Lucyfer odetchnął głośno i poprawił się na kanapie.

— Szesnaście lat temu niebo i piekło połączyło się. Byłem wtedy w trakcie seksu z jakąś dziwką i cóż, stało się. Powstałaś ty, płodzie. — Wskazał na mnie.

— Płodem to byłam szesnaście lat i dziewięć miesięcy temu, kretynie. — Moja twarz wykrzywiła się w grymasie.

— Być może. — Machnął ręką. — Jako, iż normalnie odziedziczyłabyś tylko połowę umiejętności nie byłoby żadnego problemu, ponieważ nie stanowiłabyś tyle niebezpieczeństwa. Ale jako iż w tamtym momencie został zabity mój brat Michał zasada wyglada tak, że moc zabitego członka rodziny przechodzi na tego najmłodszego. Cóż, którym byłaś ty, chociaż raczej ten płód. Michał i ja byliśmy najpotężniejsi, co czyni cię dwa razy potężniejszą od nas dwóch i trzydzieści milionów razy potężniejszą od normalnych śmiertelników. Dobrze, że nie uprawiałem seksu z własną matką, bo mogłabyś zrobić dosłownie wszystko.

— A już nie mogę? — Mruknęłam, opróżniając szklankę

— Mogłabyś obrócić ziemię, piekło, niebo i wszystko, co istnieje, w popiół jednym ruchem ręki. Narazie możesz tylko zabijać ruchem ręki i odpowiednią formułką w głowie. I nie, Ministerstwo Magii nie będzie w stanie tego zarejestrować.

To dlatego jebany Finnigan zdechł, bo go dotknęłam i nasunęło mi się na język jakieś gówno.

— Ta formułka to Quod tetigero vivificabit me? — Zapytałam, wspominając nieznane mi słowa.
Lucyfer popatrzył na mnie przerażony.

— Kogo zdążyłaś już zabić?! — Krzyknął, wstając z kanapy.

— Jakiegoś idiotę z Gryffindoru. — Odparłam obojętnie.

— A, jak gryfon, to dobrze. — Poprawił swój garnitur i z powrotem usiadł na kanapę. — Musimy zacząć kontrolować twoje umiejętności, bo gdy wymkną się z pod kontroli nie tylko stracisz panowanie nad sobą, ale także zabijesz każdego w promieniu czterdziestu mil.

— Siebie też?

— Oczywiście, że nie. Zasada tyczy się tylko i wyłącznie zwykłych śmiertelników.

— To po co, do cholery mamy to kontrolować? — Zapytałam zdegustowana. Lucyfer pokręcił głową z dezaprobatą i spojrzał się na mnie wymownie.

— Twojego fagasa, Malfoy'a też zabijesz. Dlatego mi nie odmówisz i zostaniesz ze mną, do momentu opanowania wszystkich swoich umiejętności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro