Bezsilnosc

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wszystko zaczynało się walić jak domek z kart. Coraz więcej coraz bardziej bolących ran, coraz więcej pytań od Tsuchigomori'ego. Wszystko zaczynało wypadać mu z rąk i obracać się w drobny pył. Całonocny płacz. Rodzice dłużej w pracy. Więcej czasu spędzanego z oprawcą.

Cholera, to było za dużo.

Coś zaczęło się w nim roztrzaskiwać, czuł to. Czuł jak się sypie. Wiedział, że już za późno, że to nieodwracalne. Ukrywanie tego wobec chłodnego oddechu i kościstych gnijących rąk śmierci było za trudne. Skrywanie odmętach serca wszystkiego co czuł i co w duszy grało było tak cholernie wyczerpujące. Czuł ból i smutek, którego nie umiał wyrazić żadnymi łzami czy słowami, bo nie przybierał konkretnego kształtu, a osiadał na dnie serca niczym śnieg w bezwietrzną noc. Amane nie umiał się go pozbyć, nie był w stanie go wyplenić, więc wolał zadusić go wraz z sobą, zaduszając też przy tym resztki nadzieji. Bolała go głowa, ręce i nogi, wszystkie kości i mięśnie. A najbardziej serce i dusza. Ciągły brak snu w nocy i sporadyczne odsypianie w dnie zamieniał jego życie w coś wręcz nierealnego; był nieprzytomny praktycznie cały czas, a mimo to docierały do niego prześwity świata.

Wzdrygał się na światło. Całe noce przepłakiwał, rzucając się po łóżku jak najciszej mógł. Uciekał wzrokiem od każdego i spuszczał głowę. Nocami patrzył za utęsknionymi gwiazdami poprzez zaszklone łzane oczy. Czuł, jakby go przyzywały. Patrzenie w nie było utopijne, sprawiając, że chłopak mógł zamknąć się w swoim świecie za wielkim murem, którego nikt nie mógł przekroczyć.

Za murem nie było nikogo i niczego oprócz jego samego i gwiazd.

W dzień zasłaniał okna.

Najgorsze miało dopiero nadejść.

Stłumiony krzyk. Ogromna rana na ręce. Krew. Dużo krwi. Jeszcze nigdy wcześniej tyle nie widział. Oczy zasnute łzami, uginające się kolana, obezwładniająca bezsilność. Tsukasa trzymający go mocno za rękę. "Rysujący" mu coś kawałkiem szkła na ręce. Za dobrze to pamiętał. Bandaże założone po lekcjach przez Tsuchigomori'ego.

Oh, nienawidził siebie. I Tsukasy. I swojego życia. I świata.

Z każdym dniem był coraz bliżej śmierci. Czuł to. Ciemność i koścista postura tropiły go jak zaszczute zwierzę uciekające poprzez ostre zarośla i kaleczące blade policzki.

Nienawidził swojego odbicia w lustrze, całkowicie pozbawionego barw. Był skorupą. Pusty. Unikał bursztynowymi oczami wszelakich zwierciadeł, zakrywał je ciężkim materiałem. Ciężko było mu pojąć jak to się stało. Dlaczego? Czemu to mu się ciągle przytrafia?

Popadał w swego rodzaju obłęd. Cały czas zakrywał zranioną ciężko dłoń bandażem, czując fałszywe poczucie kontroli. Jego życie nie było jego, był jak marionetka, świnia prowadzona na rzeź. Każdego dnia nowe rany brudziły łazienkową bądź kuchenną posadzkę. Wyglądał jak trup. Już nawet nie próbował stawiać oporu, to i tak nic nie dawało nic dobrego.

Czuł mylne poczucie kontroli, ale cieszył się, że ma chociaż to.

Czuł się okropnie. Lata przepełnione głównie bólem, łzami i krwią, wyryte ostrzem w pamięci. Najbardziej w świecie tęsknił za tymi nikłymi okruchami ludzkiej życzliwości, której nie dostawał ostatnio nawet od zapracowanych rodziców. Nie miał im tego za złe, musieli pracować.

Przebywanie z Tsukasą miało posmak strachu. On nigdy nie pytał, tylko stwierdzał fakty. Amane doskonale to wiedział, słaniając się przed jego obliczem.

Przepłakiwał całe noce, rozsypując się w proch.

Całe noce błagał Śmierć żeby go zabrała do tańca, jednocześnie tak się jej bojąc, że cały czas siedział skulony pod ścianą, raz po raz spoglądając na głębokie rany i upewniając się, że jeszcze oddycha.

Bezsilność.

Płakał z bezsilności.

szykujcie sie na katharsis w tej ksiazce juz niedlugo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro