【2.9】

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


▇▇▇

▇▇▇

𝐊𝐄𝐍𝐎𝐁𝐈𝐄𝐌𝐔 głos ugrzązł w gardle, wszystko co chciał powiedzieć nagle wyparowało mu z głowy, gdy ją zobaczył. Wyglądała niby tak samo, choć niemal od razu zauważył jak bardzo jest zmęczona, wielkich worów pod jej niegdyś radośnie migającymi oczami, nie dało się ukryć. A właśnie to oczy mówiły mu najwięcej; puste i czerwone, niezdrowo błyszczące, z czarną głębią, której Obi-Wan nie potrafił zrozumieć, patrzyły na niego pełne nadziei, a jednocześnie jeszcze więcej było w nich zwątpienia. Jakby wątpiła, czy przyszłość może przynieść jeszcze coś dobrego.

Nie uśmiechnęła się na jego widok, nie powiedziała nic, nie powitała go, nie podała nawet dłoni i choć nie zabłysły jej te oczy, to jedynie w nich zauważył zmianę.

Wszedł do jej pokoju, nie pytając o zgodę. Wiedział, że nawet gdyby mu nie pozwoliła, nie odpuściłby. Znalazłby sposób, by z nią porozmawiać, choćby tylko zamienić dwa słowa lub przynajmniej spędzić parę chwil, rozluźnić napięte mięśnie, pozwolić myślom odpłynąć, uspokoić umysł. Musiał zapewnić im spokój, jak robili to przed kilkoma miesiącami na Coruscant. Oboje przed nikim innym nie potrafili odsłonić swoich myśli, trosk, pragnień i refleksji, tak było odkąd wszystko zaczęło wracać do normy. W całej galaktyce byli jedynymi osobami, przed którymi mogli być sobą, nie ukrywać niczego. Tak było od zawsze.

Pomimo obowiązków rycerzy Jedi – każdy z nich dostał pod opiekę padawana, każdy miał swoje obowiązki – w małym stopniu ich życia pozostawały połączone, były wręcz splecione. Ubóstwiali wspólne chwile spędzone na medytacji, kiedy ich myśli się uspokajały, kiedy pozwalali im wędrować i mogli skupić się na dotyku swoich rąk.

Czemu właśnie teraz było to tak trudne? Czemu nie potrafili zrobić tego samego? W jego głowie nieustannie pojawiało się pytanie: czy ta odnowiona więź w Mocy czegoś im zabraniała...? Od czasu, gdy Kenobi bez wiedzy ani pozwolenia Mar-Argol wskrzesił to połączenie, pozwalając zabłysnąć mu na nowo, nic nie wracało na swoje miejsce. Ich połączone myśli się mieszały, ale nie było to męczące. Wręcz przeciwnie. Cieszyło ich, że nie musieli trzymać się za dłonie, by poczuć swoje aury. By poczuć wszechobecny, upragniony spokój. W każdej chwili jedno było do dyspozycji drugiego.

Dlaczego więc Mar-Argol, choć zapewne nie miała się dobrze, nie prosiła go o pomoc. Dlaczego musiał siłą wpraszać się do jej pokoju, by dojrzeć w jakim stanie naprawdę się znajduje. Dlaczego, i czy w ogóle, ich więź działała na nią całkiem inaczej niż na niego? Kenobi nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Przecież przez wiele lat, nawet gdy byli jeszcze dziećmi, a potem nastolatkami, łączyło ich to samo i oboje cieszyli się z takiego stanu rzeczy. Często to właśnie ta więź pomagała im się skupić i nie zatracić w ciężkiej rzeczywistości. Z upływem czasu wykształcili w sobie umiejętność porozumiewania się, spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, poznali swoje umysły często czuli swoje silniejsze emocje, a z czasem potrafili prowadzić krótkie rozmowy w swoich głowach.

Czemu teraz było inaczej? Jedi zadawał sobie to pytanie codziennie, dopóki nie popatrzył na sprawę z całkiem innej strony.

Stanął na środku małego pokoju w pół kroku, krew odpłynęła mu z twarzy, przeniósł wzrok z okna na Mar-Argol, która siadała wolno na łóżku. Ta poczuła na sobie jego zaniepokojone spojrzenie, poczuła w Mocy, że jego aura nagle uległa gwałtownej zmianie.

— To Irejsh, to ona cię tak skrzywdziła — stwierdził, choć może zabrzmiało to jak pytanie. W duchu błagał o przeczącą odpowiedzieć, błagał by powiedziała mu, że to przez niego, ale ona nie odpowiedziała nic. Wpatrywała się w niego oczami, w których nagle pojawił się przestrach, którego ona nawet nie potrafiła tego kontrolować, łzy powoli zapełniały jej oczy, więc zamrugała szybko, by się ich pozbyć. To było wystarczającą odpowiedzią dla Kenobiego. Zakręciło mu się w głowie, gdy zaczął zdawać sobie sprawę, z tego jak wielkie było i jeszcze miało być cierpienie Howe. Czy w tych jaskiniach spotkały ją jedynie tortury? Żółtoskóra zabraczka była nieprzewidywalna, było ją stać na wiele więcej — Czemu prędzej na to nie wpadłem — wyjąkał, chwiejnym krokiem podchodząc do łóżka na którym siedziała.

Materac ugiął się pod jego ciężarem, gdy usadowił się obok niej. Nie odezwał się jednak ani słowem, próbując wesprzeć ją przez ich więź, jakby chciał otulić swoją obecnością jej umysł, przypomnieć, że jest i że zawsze będzie.

— Po prostu zostań, dobrze? — zapytała cicho, przekręcając głowę, tak by spojrzeć na jego twarz. Pokiwał głową i wbrew sobie sięgnął ręką po zagubiony kosmyk ciemnych włosów, by włożyć go jej za ucho. Pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiech pojawił się w jej ciemnych oczach, które zamigotały lekko. Wkrótce, zanim nawet Kenobi zdążył sam się uśmiechnąć, zniknęło to, tak jak zniknęła jego pewność. Cofnął dłoń i odwracając wzrok, milczał chwilę.

— Martwię się o ciebie — wyznał bez zbędnych ceregieli, teraz już, kiedy wiedział, sądził, że sytuacja była na tyle poważna, że nie miał ochoty nawet owijać wszystkiego w bawełnę, fakt, że się o nią troszczył był jej znany, bo ona względem niego czuła to samo, nie musiał więc, a nawet nie powinien, ukrywać przed nią tego. Na twarzy, lecz nie w oczach, Mar-Argol pojawił się jakiś wygaszony, przygnębiający uśmiech, który mówił więcej niż tysiąc słów, a jednak mimo to, Kenobi poprosił — Porozmawiaj ze mną — pod wpływem spojrzenia jego błękitnych, jasnych pełnych zaufania i jednocześnie strachu oczu spuściła wzrok na swoje dłonie, nie mając siły nawet powstrzymać opadający powiek. Nie spała dobrze od wielu, wielu dni, a próby ukrycia swojego stanu przed innymi nie pomagały. Każdy sen, a raczej jego próba, kończył się tak samo. Budziła się po niecałych trzech, niekiedy czterech godzinach snu, podczas którego odpoczynek jednak był wątpliwy. Spała bowiem niespokojnie, snem pełnym wizji, marów, odpychających obrazów, przedstawiających nikogo innego jak ją samą to tracącą nad sobą panowanie, to torturowaną przez Irejsh. Budziła się niewyspana, oblana zimnym potem, wciąż nie potrafiąc wymazać z głowy przerażających imaginacji. Siadała na łóżku, rwąc sobie włosy z głowy i za każdym razem, każdej nocy łudziła się, że medytacja da jej upragnione ukojenie dla zmęczonego umysłu, duszy i ciała.

— Co mam ci powiedzieć, Obi-Wanie — odparła niemal niesłyszalnym szeptem — Wiesz przecież wszystko, a teraz jeszcze widzisz — stwierdziła i uśmiechnęła się żałośnie, tego uśmiechu Kenobi nigdy nie zapomniał, a z biegiem lat widział go na jej pięknej, mimo że zmęczonej twarzy, coraz częściej — Nie mam już siły przed tobą tego ukrywać — powiedziała, podnosząc głowę i spoglądając na jego smutną twarz, gdy myślał gorączkowo nad tym jak może jej pomóc, jak może ulżyć jej w cierpieniu, którego nigdy nie zaznał, widział jak ją niszczy. Wiedział, że będzie gorzej, czuł jej przerażenie, tak jak ona czuła jego, a mimo to świadomie przez głowę przebiegła mu myśl, że chętnie wziąłby cały jej ból na siebie.

— Nie myśl tak nawet — jej słaby głos przybrał na sile, gdy "słysząc" tą myśl, wyobraziła sobie go przeżywającego to co ona — Nawet gdybyś znalazł taki sposób, to w życiu bym na to nie pozwoliła — stwierdziła niemal groźnie. Kenobi pokręcił głową, ni to chcąc odgonić myśli, ni to po prostu z beznadziejności sytuacji.

— Powiedz mi co mam zrobić — poprosił się, a jego zazwyczaj spokojny głos zadrżał, gdy niemal błagał ją, by pokazała mu jakikolwiek sposób jak jej pomóc. Może ogrom kłopotu wcale nie był tak duży, jak mu się zdawało, może wyolbrzymiał wszystko, może wystarczyłoby jedynie parę kolejnych dni, lecz dla niego sytuacja była poważna, tragiczna wręcz, bo chodziło o jego najdroższą Mar-Argol. Bał się potwornie, o nią, o siebie, o to co ich otaczało, o to niedozwolone przywiązanie, o więź, która mogła okazać się zgubna.

— Nie wiem co możemy zrobić — odparła wzruszając ramionami, a on poczuł się głęboko wzruszony, kiedy umyślnie powiedziała "możemy". Znaczyło to dla niego dużo, że wszystko co robi jedno, jest jednocześnie tym co robi drugie, że od tego momentu wszystko miało dotyczyć ich razem — Może miną kolejne dni lub tygodnie i z czasem będzie lepiej — powiedziała z nadzieją, jej ciemne oczy zabłysły na chwilę, gdy spotkały spojrzenie jego błękitnych, w których dostrzegła więcej wiary niż w swoim własnym umyśle. To jemu już bardziej zależało na tym, by ona była zdrowa i bezpieczna, daleko od demonów, które nią zawładnęły.

Gdy ich niemal przerażone spojrzenia się spotkały on chwycił jej wychudzoną dłoń w swoją rękę i przyłożył do ust, lekko całując jej knykcie. Dwa serca zaczęły bić mocniej, ale w tym samym tempie, jakby jedno dopasowywało się do drugiego. Jego niedorzeczna broda połaskotała jej rękę, a ona delikatnie uwalniając dłoń z jego uścisku przejechała po jego twarzy palcami i pozostawiła na niej rękę, w ciszy, z wypiekami na policzkach, przyglądając się jego już spokojnym oczom.

— Wciąż uważam, że ta broda jest niedorzeczna — wyszeptała, łamiącym się głosem.

Zaśmiał się w odpowiedzi, lecz w tym śmiechu nie było ani krzty radości. Przyciągnął ja całą bliżej do siebie, wciąż pozwalając jej trzymać rękę na twarzy i ułożył swoje czoło na jej, tak że niemal stykali się nosami.

— Pozwól myślom wędrować i uspokój umysł — poprosił. Lekko, niemal nieodczuwalnie kiwnęła głową, by nie musieć się od niego ani na chwilę odsuwać — Pomogę ci — obiecał jeszcze i jak za dawnych lat chwycił ją za rękę, każąc oddychać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro