Rozdział 10.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


    Pierwszy dzień pracy, jak i każdy kolejny przez pięć dni można było śmiało nazwać katastrofą. Zdezorientowana Ida nie czuła przynależności do tamtego miejsca i niemal cały czas czuła się cholernie nieswojo. Korytarze tego przybytku wyróżniały się chłodną bielą i brakiem jakichkolwiek obrazów na ścianach, co bardzo ją dobijało. W poprzednim szpitalu stare, drewniane tablice oblepione były kartkami informacyjnymi, które niekiedy sama doczepiała. Prócz tych klasycznych informacji o prawach pacjenta, na które zresztą nikt nie zwracał uwagi, często wieszano też rysunki małych pacjentów z dziecięcego, a czasem nawet ich zagubione pluszaki, które najczęściej nigdy nie wracały do właścicieli. Po jakimś czasie po prostu je wyrzucano i pozwalano, by o nich zapomniano. Z każdą kolejną minutą wspominania tych przyjemnych chwil z pluszakami na myśl przyszła jej pewna rozmowa, która dudniła czasem w zatłoczonej głowie. Ida wróciła wspomnieniami do okresu związku z przemiłym Piotrem, który to wydawał się być strasznie rodzinnym człowiekiem. I choć mówienie o rodzinie będąc w związku nie jest specjalnie dziwnie, to o dziwo opowiadanie o chęci posiadania dziecka w momencie, gdy wysyłało się swojej kochance zdjęcie penisa mogło nieco dziwić. Idę zadziwiło, zwłaszcza, że Piotr dosyć często mówił o założeniu dużej rodziny. Chęć posiadania dziecka była tak nieznośna, że nie dawała mu nawet spokojnie spać. On ciągle mówił, że chce mieć dzieci, że już nie chce czekać, a Ida nie mogła już tego słuchać i zaczęła mu tłumaczyć, że to jeszcze nie czas, że ona nie chce i patrząc na te słowa z perspektywy czasu zupełnie się z nimi zgadzała, choć zdanie zmieniła. Siedząc na obrotowym krześle, w pustym gabinecie zdała sobie sprawę, że ona chyba chciałaby mieć już dziecko. Uraz z dzieciństwa związany z nadopiekuńczymi rodzicami skutecznie blokował te myśli, ale to wróciło i siedziało w jej głowie od ponad tygodnia:

— Coś się stało? — Usłyszała zza swojego ramienia i prędko się odwróciła. Za nią stała Pani Basia, która opatuliła się swoim eleganckim, wełnianym swetrem i przysiadła na miętowej, nowoczesnej sofie.

— A, nic takiego. — Obróciła krzesło w jej stronę i uśmiechnęła się szeroko, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

— Widzę, że jesteś jakaś zamyślona. Nie podoba ci się tu u nas? Czujesz się źle?

Troska Pani Basi codziennie poprawiała humor Idy, gdy ta spostrzegała, że istnieją na tym świecie ludzie, którzy bezinteresownie pytają o to, jak ci minął dzień. Brunetka nie zdawała sobie sprawy z tego, że Pani Basia jest mamą nierozgarniętego Gardy, z którym od ponad pięciu dni esemesowała. Swoją drogą nieźle wkręciła się w gadkę z łysym podrywaczem. Zarówno ona, jak i Gardel nie potrafili odejść od swojego telefonu, a pisali o wszystkim, świetnie się przy tym dogadując.
Można było śmiało powiedzieć, że oficjalnie polubiła Gardela, a ten był zakochany jeszcze bardziej niż był poprzednio i tak z dnia na dzień zakochiwał się coraz mocniej. Wydawało się, że to niemożliwe, że nie da się kochać kogoś i codziennie kochać go coraz bardziej, ale on chyba udowodnił, że tak potrafi, i że czasem tak jest.

— Nie, Pani Basiu. — Westchnęła wpatrując się w jej błękitne, błyszczące oczy. — Chodzi o to, że jeszcze się nie zaklimatyzowałam.
— Ach, Ido! - Machnęła dłonią. — Daj sobie czas. To dopiero piąty dzień. Na pewno przywykniesz to nas szybciej niż ci się wydaje.

Ida pokiwała głową:

— Ma pani rację. Niepotrzebnie w ogóle o tym myślę. Powinnam skupić się na pracy i dokumentacji.

Wtem telefon leżący na biurku lekko zawibrował. Ida rzuciła szybko wzrokiem na wiadomość od Gardy i z grzeczności odłożyła telefon, nie chcąc pisać w trakcie rozmowy. Napisał, że jedzie z kolegą popytać w klubach, że może z tej racji rzadziej odpisywać. Ida to rozumiała, bo widziała, jak bardzo zaangażował się w tę sprawę. Rozmyślanie przerwała jej Pani Basia:

— Widzę, że chłopak się dobija. No, napisz mu kochana. Ja i tak już idę w papiery. — uśmiechnęła się, wiedząc, że to na pewno Kuba.

— To nie chłopak, Pani Basiu. To mój kolega, dosyć bliski.

Baśka Gardel już dawno zorientowała się, że Ida nie wie o jej istnieniu. Trochę się zawiodła tym, że syn jeszcze jej o tym nie powiedział, że w ogóle mało w tej sprawie robi. Lubiła młodą dziewczynę, nie tylko dlatego, że stała się jedyną, poważną kobietą w życiu jej syna, ale głównie dlatego, że była dobra i mądra, że nie cechowała jej chciwość na pieniądze jej syna. Nawet na taką nie wyglądała.

Tymczasem w stolicy każda ciemna uliczka wypełniona była chętnymi dziwkami. Gardel razem z Paprockim jeździł po okolicy i pytał kogo wlezie o zaginioną Dagmarę lecz znalezienie ukrywanej przez sutenera prostytuki wcale nie było tak łatwie jak się wydawało. Większość zapytanych prostytutek nie kojarzyła Dagmary, ale wśród tej setki osób znalazły się też pojedyncze przypadki, które zwyczajnie nie chciały się wypowiadać. Na każdego cwaniaka jest sposób, a Gardel i Paprocki każdy możliwy sposób już testowali. Trzem pseudo-cwaniakom, kibicom Legii wlali całe dwa wiadra wody w gardło, nim ci w ogóle powiedzieli cokolwiek na ten temat. Tortura ta była jedną z najbardziej skutecznych, bo nie zabijała, a dusiła zmuszając człowieka do walki o życie. Nic tak nie kruszy, jak świadomość, że traci się cenne życie przez jedną, zwykłą, niewdzięczną dziwkę. W końcu każdy sypie. Czy od razu, czy po chwili, czy po kilkunastu minutach. Każdy puszcza parę.

Ze wstępnych, siłowych przesłuchań wynikało, że poszukiwana zaginiona najprawdopodobniej ukrywa się w ramionach Warszawskiego gangstera i sutenera. Wśród największych szych Warszawskiego "Golden Team" sutenerów było tylko dwóch. Jakich? Gardel nie miał pojęcia, ale za to Paprocki obeznany był dobrze, dlatego chętnie wprowadził kolegę w szczegóły:

— Vitalij Nowaczko, to byłby nasz pierwszy punkt zaczepienia, a drugi to na pewno ten jebany skurwiel. — Paprocki podrapał się po głowie. — Artur Wilczór, pseudonim "Wilk".

— Gdzie ich szukać? — Garda wiedział, że jest już prawie u celu, ale tym razem musiał obejść się smakiem.

— Ty nie będziesz nigdzie ich szukał, bo oni nie lubią Poznaniaków. Zajebaliby cię, gdybyś tylko wjechał na Pragę. — Wysoki blondyn po czterdziestce wiedział co gada. Nie dość, że był starszy od Gardela, dłużej w tym siedział, to jeszcze mieszkał w Warszawie.

Jeśli Dagmara była kryta przez innego gangstera, to zapowiadało się jeszcze większe zamieszanie niż myślał. Musiał więc słuchać starszego kolegi i dostosować się do tego co ten mówi. Warszawiak od razu wysłał swoim kolegom wiadomości z prośbą kontaktu w razie, gdyby się pojawiła. Cały Warszawski dołek wiedział już o tym, że kobieta musi zostać odnaleziona w ciągu tej nocy lub następnego dnia do południa. Piękna cycata blondyneczka, która obiecała mu skombinowanie adresu Dagmary, zamiast go zdobyć, spamowała mu swoimi nagimi zdjęciami, co w tamtej chwili go kompletnie nie interesowało. Miał dwa poważne zmartwienia, którymi zawracał sobie głowę; Idę i Bączka sam na sam, a także nieobecną Dagmarę:

— Może zajedź do speluny na Książąt? — Zaproponował napakowany blondyn, który ledwo mieścił się na miejscu pasażera, gdy obok niego siedział równie napakowany Garda. Obaj wciskali się wzajemnie w boczne drzwi.

— A co tam jest? — zapytał zaciekawiony Gardel, skręcając w jedną z ciasnych uliczek. To właśnie tam minął ulubioną kawiarnię Idy i przypomniał sobie, że następnego dnia koniecznie będzie musiał do niej pojechać.

— Mam tam znajomych. Podpytam barmana o Nawaczka i Wilka. Może wiedzą, gdzie teraz można ich spotkać. Ostatnio coś skurwysynów nie widać.

Oświetlonymi ulicami Warszawy pędzili przed siebie wprost do centrum, by tam w jednym z mniejszych klubów dopytać o poszukiwanych panów. Nie liczyli na nic ciekawego. Minął już prawie tydzień, a po Dagmarze nie było ani śladu. Garda był tak zawzięty, że chciał całą noc i kolejny dzień zwiedzać kluby. Ona była w zasięgu jego ręki, tylko nie wiedział, w której części miasta dokładnie.

Podjechali pędem pod oświetlony neonami budynek klubu i wysiedli, kierując się w stronę wejścia. Niczego specjalnego w tym miejscu nie zastali, choć jak na Warszawę doświadczony w balangach Gardel, liczył na szał i naprawdę ogromne, piękne widowisko, a tymczasem klub "Speluna" naprawdę przypominał spelunę. Wokół wydeptane przez trawnik ścieżki, wiejskie fury i porozbijane butelki po najtańszym piwie sądził, że jeszcze kiedyś będzie miał możliwość bywać w tak obskurnym lokalu. Czego nie robi się dla pieniędzy? Przecież nic by mu się nie stało, jakby na chwilę wszedł do środka.

Przy ciężkich, metalowych drzwiach stało dwóch, podpitych mężczyzn, zdecydowanie mniejszych niż oni obaj, więc nie pofatygowali się na okazywanie dowodu osobistego, co było przecież wymagane. Podeszli pewnie w stronę przejścia, grzecznie przesunęli obu panów ubranych w czarne stroje i weszli do środka zupełnie tak, jakby bywali tam co weekend. Ochroniarze nawet nie protestowali, bo nie mieli żadnych szans na w starciu z tytanami. Wzruszyli ramionami i zastawili przejście, nadal czekając na potencjalnych klientów.

Wewnątrz wygłuszonego klubu grało głośne techno. To akurat nic nowego, bo coraz częściej organizatorzy różnych imprez decydowali się na na pominięcie disco w repertuarze, co było akurat dobrą decyzją. Garda nienawidził wiejskich brzmień, dudniących basów i niemęskich głosów nawijających w kółko o seksie i bananach. Jedyna muzyka, przy której się relaksował to delikatnie brzmiące remixy i stary, Polski hip hop, który przywoływał wspomnienia discmanów i starych kaset. Speluna muzyką jak raz mu podpasowała, choć wiedział, że na pewno do niej nie wróci.

Krocząc po twardym parkiecie naświetlanym milionem kolorowych, migoczących światełek, spoglądał na wszystkich tych bawiących się ludzi, którzy skakali po każdym możliwym miejscu. Parkiet, balkony, balustrady, a nawet twarde kanapy. Wszędzie kręciła się grupa przygłupów, która skakała jak małpy na drzewie. Byli naćpani? Małolaty, które zwracały na niego uwagę, podśmiechując też nie wyglądały na trzeźwe lub przynajmniej na tyle czyste, by ogarniać co dzieje się wokół nich. Twarde narkotyki już
go nie rajcowały tak, jak kiedyś, gdy wciągał na potęgę. Lata dwutysięczne były dla niego najbardziej intensywnymi narkotykowymi latami w całym życiu. Mefedron, krokodyl i amfetamina, a na dopałke haszysz. To wszystko zniszczyło mu głowę do tego stopnia, że potrzebny był pilny odwyk. Gardelowa nieźle namęczyła się zamykając własnego syna na klucz i co dzień sprzątając zarzygany, obśliniony dywan, który przesiąkł toksycznym smrodem. Odwyki były najgorsze, ale przy dobrej opiece dało się z tego wyjść i więcej nie brać. Wtedy był już chyba na to za stary. Sam sobie powtarzał, że chce się trzymać od tego z daleka:

— Szukam Nowaczka i Wilka. Pilnie. —  Paprocki wyjął stówkę i wrzucił młodemu barmanowi do kieszeni w lśniąco białej koszuli.

Dwudziestoletni, nieco otyły, "misiowaty" brunet oderwał się od przecierania szklanki i spojrzał na Paprockiego, który czekał na konkretne informacje. Nieco bojaźliwym głosem odpowiedział:

—Nowaczek był tutaj wczoraj, żeby zabrać jakieś małolaty. On już tutaj nie przychodzi.

— A wiesz, gdzie jeździ? — Paprocki spojrzał w błyszczące oczy lekko podenerwowanego chłopaka i dodał:

— No, nie bój się. Nie będę cię przecież bił.

Wyglądało na to, że przerażonego chłopaka to jednak nie przekonało, bo nadal jąkał się i telepał, jak kawał galarety. Paprockiego to bawiło, Garda natomiast nie miał głowy, by o tym myśleć. Zastanawiał się, dlaczego Ida mu nie odpisuje.

— Mówią, że w Błękitnej Lagunie, ale nie wiem czy to prawda, bo tam nie jeżdżę.

Błękitna Laguna była nowym przybytkiem znajdującym się nieopodal popularnej stacji telewizyjnej. Według niektórych klub oficjalnie widniał jako miejsce imprez, a nieoficjalnie był zwyczajną agencją towarzyską. Paprocki usłyszał to od jednego z bywalców. Miejsce było ponoć niesamowicie klimatyczne, a dziewczyny tam piękne niczym marzenie. Tej nocy Gardel i Paprocki mieli sprawdzić to osobiście.

Obaj panowie byli już przynajmniej na jakimś tropie. Nie ważne, że trzeba było jeździć po nocach i pytać miliona ludzi o to, czy wiedzą, gdzie znajduje się jeden z największych, Warszawskich gangsterów. Dla nich ważne było to, że być może do rąk Gardela wróciłaby reszta jego skradzionych pieniędzy, a i złodziejka, która naraziła go na taką fatygę.

Obaj sterydowcy wyszli z klubu głośno dyskutując o tym, czego się dowiedzieli. Garda był pełen nadziei, a Paprocki podniecił się możliwością zaruchania w nowej agencji, o której istnieniu nie miał pojęcia. Gdy minęli rząd starych aut i byli już na wprost Porsche, z tyłu ktoś ich zawołał:

— Tej! Panowie? — Męski głos oderwał ich od zawziętej dyskusji i natychmiast zmusił, by obrócili się do tyłu.

Za nimi w dosyć głębokiej kałuży wody, stał chudy, ale bardzo wysoki mężczyzna, któremu dobrze z oczu patrzyło. Miał bardzo przyjazną, okrągłą twarz i przyjemny głos, który skądś kojarzyli, tylko za cholerę nie mogli sobie przypomnieć skąd:

—Gardel i Paprocki! — Krzyknął pewnie. — Jak miło widzieć was znowu razem.

Wtem obaj panowie spojrzeli na jego twarz i przypomnieli sobie tę nachalną, zabawną sytuację z jego udziałem. Dawniej, gdy Gardel działał jeszcze na terenie Warszawy i razem z Paprockim sprzedawał na ulicach lewą kokainę, polował na nich tylko jeden, zawzięty policjant, który co rusz deptał im po piętach. To on stał teraz przed nimi, znowu węsząc jakiś przekręt. Miał nosa, że wyczuł ich obecność akurat tam:

— O! Kogo my tu mamy? Detektyw Monk na długich nóżkach. — Zaśmiał się Paprocki, a Gardel wybuchł razem z nim.

— Wiem, że znowu coś kombinujecie i będę miał was na oku.

— Jakbym był takim małym policjancikiem w cywilu, to nie mówiłbym takich rzeczy do ludzi. W dodatku większych od siebie. — Dodał Garda.

— Dobra, zmywamy się, bo nie ma czasu. — Paprocki machnął ręką i pospieszył Gardela, który na ułamek sekundy wrócił myślami do przeszłości. Miło było przypomnieć sobie najlepsze i jednocześnie najgorsze lata swojego młodzieńczego życia.

Jego gangsterska historia zaczęła się właśnie na ulicach Warszawy, gdy krótko po śmierci Kasi, ruszył w poszukiwaniu jej mordercy. Pierwsze tropy jego cichego śledztwa prowadziły do właściciela okradzionego przez niego sklepu budowlanego, który zaraz po jej zastrzeleniu spakował się i po prostu wyjechał. Odszukanie go nie zajęło jednego, dwóch czy pięciu dni, bo Warszawa była ogromna, a on sam jeden bez znajomości i punktu zaczepienia błąkał się tylko po ulicach i przydrożnych noclegowniach dla bezdomnych. Sytuacja się zmieniła, gdy poznał Paprockiego. Ten od razu poczęstował go kokainą i zaproponował fuchę. Gardel miał pomóc mu roznosić towary po ulicach za stawkę mniejszą niż połowa zarobku dilera. Nie była to kosmicznie duża suma, ale z czasem, gdy szło mu coraz lepiej i coraz bardziej orientował się na rynku, zarabiał niemal dwa razy tyle co sam Paprocki. Potem poszło już z górki. Wynajął małe mieszkanie na Ursynowie, trochę towaru kupował od zaznajomionych dilerów i mieszał z inną odmianą, sprzedając ją dwa razy drożej jako tą "E X O T I C" dzięki czemu za jeden gram białego świństwa dostawał już nie dwieście, a czterysta złotych. Tym sposobem dorobił się niemałego majątku, ale i niemałych kłopotów. Plączący się pod nogami policjanci nieco przeszkadzali w zrobieniu porządnego kroku naprzód, więc trzeba było się ich pozbyć. Gardel postanowił przenieść narkotykowy biznes do Poznania i tam też został, rozkręcając kolejne, nielegalne biznesy zarówno narkotykowe, jak i samochodowe czy alkoholowe. Mordercy nie znalazł i nigdy nawet nie wpadł na jego ślad, choć cały cały czas miał nadzieję. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że przez cały czas miał go w niemal w zasięgu ręki.

Ta noc była jedną z najintensywniejszych nocy tego uciążliwego dla niego tygodnia. Klub faktycznie okazał się agencją, a może raczej okropnym burdelem? Wszędzie panował syf, a dziwki już nawet nie miały siły, by się ubierać i odświeżyć przed następnym klientem. Tu nawet Garda nie chciał korzystać z takich usług. Razem z Paprockim weszli w ciasny, oświetlony neonami korytarz i zaczepili ochroniarzy, w celu zapytania o właściciela przybytku. Dziwni, napakowani mężczyźni w czarnych, plastikowych maskach na twarzy kazali im zaczekać, po czym jeden z nich zniknął za metalowymi drzwiami w pomieszczeniu, którego pilnował. Nadzieja w Gardzie nie gasła. Czuł, że jest już o krok od znalezienia Dagmary i wiedział, że jej żywot nie skończy się dobrze. Różowe światła mieniły mu się już oczach. Miał dosyć latania wśród tego kolorowego gówna, które zmuszało go do częstego mrugania:

— Szef zaprasza do środka, ale jak macie jakieś giwery, to musicie je oddać. — Oznajmił mężczyzna, wracając z powrotem na korytarz.

Garda uniósł ręce do góry i powiedział:

— Jesteśmy bez zaopatrzenia. Nie przyjechaliśmy tu, żeby robić rozpierdol, tylko żeby pogadać.

Ochroniarz pomacał go po kieszeniach, nogach i biodrach w celu upewnienia się, że nie przechowuje tam, żadnej broni. Wejście z czymkolwiek, co mogłoby zagrozić szefowi mafii, było niemożliwe:

— Wejdź łysy. Ten drugi musi zostać.

Zamaskowany gangsterek otworzył mu drzwi i wpuścił go do sali, w której nie było już tych cholernych, neonowych świateł. Mrok oświetlała tylko biurowa lampka, która stała na starym, dębowym biurku, wśród wielu dokumentów, a na obrotowym krześle po drugiej stronie, spoczywał wysoki, starszy mężczyzna około pięćdziesiątki. Wyłysiały, nieco siwy na długiej, gęstej brodzie elegancik poprawił czarny krawat przy eleganckim garniturze i spojrzał na pewnego siebie Gardela, który minął półki pełne segregatorów i książek. Biuro w burdelu? Prowizorycznie był.to przecież legalny klub, więc ktoś papierologią zajmować się musiał. Rosjanin wysunął dużą dłoń, by kulturalnie się przywitać i powiedział:

— Cześć.

Gardel oddał dłoń i również się przywitał. Nie chciał burdy i zamieszania, bo wiedział, że dla Dagmary nie warto zbierać wrogów. Był zaskoczony przyjaznym nastawieniem Warszawiaka. On przecież był z Poznania, a ci wzajemnie bardzo się nie lubili:

— Poszukuję tej dziwki. — Usiadł na czarnym krześle oko w oko z obcym i wyjął telefon, pokazując mu zdjęcie Dagmary. - Doszły mnie słuchy, że zadomowiła się u kogoś w Warszawie, dlatego postanowiłem zapytać, czy nie u ciebie.

Vitalij spojrzał na uśmiechniętą blondynkę i pokiwał tylko głową:

— Dlaczego miałbym odpowiedzieć ci na to pytanie? — zapytał poważnie, licząc na kreatywną odpowiedź.

Gardel wyczuwał, że wcale nie będzie tak łatwo, jak mu się wydawało. Przy Vitaliju w Warszawie nie miał nic do powiedzenia, bo był przecież na jego podwórku:

— A dlaczego miałbyś nie odpowiedzieć? Pomoc mi zawsze się opłaca, a ty pewnie chciałbyś podjąć się jakichś interesów w Poznaniu bez obawy o to, że zaatakuje cię stado tych jebanych pseudokibiców z pałami.

— Może i chciałbym... — Vitalij znów pokiwał głową. — Tylko czy to będzie mi się opłacało?

Przejęty łysol pomyślał chwilę:

— Proponuję możliwość bezpiecznego wjazdu na tereny wschodniego Poznania. Bez burd, bójek i awantur.

Vitalij uśmiechnął się i wyjął coś z szuflady znajdującej się pod ciężkim biurkiem. Podłużne, czerwone pudełeczko zawierało w sobie kilka brązowych, niemiłosiernie śmierdzących cygar, które zresztą obaj panowie lubili palić. Podejrzliwie zachowujący się Rosjanin wyjął jedno dla siebie, a drugim poczęstował Gardela, który z chęcią je z nim zapalił:

— Nie mam jej pod swoimi skrzydłami. — Oznajmił nagle - ale wiem kto ją ma.

Garda skupił się na rozmowie i zniecierpliwiony czekał na jakieś informacje. Ten nie udzielił ich zbyt wielu, bo nie mógł. Wykonał tylko szybki telefon do tajemniczego "szeryfa" i podał mu dane poszukiwanej dziewczyny, prosząc o to, by natychmiast zjawiła się w jego gabinecie. Ucieszony Garda siedział tak na niewygodnym krześle, ciesząc się z szybkiego rozwiązania sprawy i liczył na zabranie dziewczyny z powrotem do Poznania. "Wilk" nie miał jednak zamiaru mu jej oddawać. Przynajmniej nie za darmo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro