Rozdział 18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Ty jesteś jakiś nienormalny czy jaki? — Zapytała, stając u progu domu. — Tłumaczę ci, że nie jestem tobą zainteresowana. Jakbym chciała być z mordercą, to bym poszła szukać w więzieniu, tymczasem wychodzę i nawet nie waż się mnie zatrzymywać.

— To dobrze, bo ja byłem w więzieniu. — Zażartował. — No Ida, proszę cię. Wysłuchaj mnie.

Przepychanka w przedpokoju Gardela nie trwała długo, bo Ida bardzo szybko się ubrała. Założyła płaszcz, chwyciła swoją torebkę i wystrzeliła z mieszkania łysego niczym z procy. Naprawdę miała już dosyć tej dziwnej relacji, która zmieniała swoje nastawienie w zależności od pogody, nie wspominając już o tym, że jeden z uczestników był mordercą. Nie tego chciała i nie tak niegdyś postrzegała wstrętnego Gardela:

— Proszę cię, kobieto! Daj mi chociaż dojść do słowa! — Wykrzyczał z przedpokoju, po czym założył buty i półnagi wybiegł za nią, narażając swoje ciało na wpływ siarczystego mrozu. Było mu zimno jak cholera. Trząsł się i telepał, a mimo to biegł za tą, która szła w stronę auta pewnie i bez oglądania się za siebie.

— Miałeś dość czasu, żeby dojść do zdania.

— Ida, nie bądź jak twój ojciec! Daj mi chociaż coś powiedzieć! — Krzyknął wyraźnie, po czym oboje zatrzymali się w miejscu.

Jakże on śmiał wspominać w takiej sytuacji jej ojca. Co on miał do tej sytuacji? Odwróciła się w jego stronę, podeszła bliżej i uderzyła go torebką w ramię, czemu z zaciekawieniem przyglądał się Bączek, usytuowany z głową w oknie łazienkowym:

— Jak śmiesz w takiej chwili wspominać o moim ojcu! — Zamachnęła się po raz kolejny i po raz kolejny uderzyła niewzruszonego tym faktem mięśniaka.

— Wyobrażasz sobie, że kiedyś nasze dzieci zapytają jak się poznaliśmy, a ja będę musiał im powiedzieć, że ich matka napierdalała mnie torebką na środku podwórka, w środku nocy?

Wtem zatrzymała się i założyła torebkę na ramię. Zawsze chciała mieć dzieci, a wspominek o nich wydał jej się nieco przyjemny, choć nadal odrobinkę dziwny:

— Jakie dzieci? — Uniosła brwi do góry.

— Nasze. Chyba chcesz mieć dzieci, nie? Ja bardzo chcę i to już od jakiegoś czasu, tylko nie wiem, jak to z nami będzie skoro ty masz problem z rozmawianiem.

— Mam, bo mnie oszukałeś...

— Nie chciałem. Musiałem. Teraz chcę ci wszystko powiedzieć, a ty znów mnie bijesz i to ręką, którą masz w bandażu i zaraz znowu będzie płacz, że coś w nią zrobiłaś. — Odparł pewnie z nutą spokoju w głosie. Wiedział, że do niej nie trzeba krzyczeć, że nie trzeba jej szarpać ani na siłę targać do środka, jak to miał w zwyczaju robić. Ida była zbyt inteligentna, a jej emocje bardzo szybko opadały i to zauważył już jakiś czas wcześniej.

— No, i co dalej? — zapytała już spokojnie, bardzo ciężko sapiąc. Zmęczyła się uciekaniem i okładaniem delikwenta swoją najlepszą torebką.

Stała tak na środku podwórka, jak mała dziewczynka, która czeka na rozkaz swojego ojca i gapiła się w jego roześmiane oczy. Gardel to lubił. Uwielbiał jak tak patrzyła, ciężko oddychała i milkła, czekając na to, co powie. Była taka bezradna i zależna, jakby naprawdę była małą dziewczynką potrzebującą ojcowskiej opieki, choć nie zawsze, a tylko wtedy, gdy nie miała już sił na walkę.

— Dalej? To zależy juz tylko od ciebie. Nie mogę cię zmusić do wejścia, zwłaszcza, że chcesz już jechać, ale też nie chcę tu stać. Mięśnie nie chronią przed zimnem. —  Oznajmił pewnie, po czym wskazał głową na dom. — Idziesz ze mną porozmawiać?

— A... — Wydukała z lekka niepewnie. — No to, pójdę z tobą.

— No i to mnie cieszy. — Uśmiechnął się szeroko i sam uspokoił. Bał się, że Ida odjedzie i więcej nie wróci. Cieszył się, że dała się przekonać.

Oboje bardzo powoli wrócili do domu i tam w troje usiedli przy szklanym stoliku, by w końcu wyjaśnić wszystkie niejasności, jakie kiedykolwiek zaszły. Bączek wydusił z siebie kilka słów. Wytłumaczył Gardelowi, co tak naprawdę zaszło feralnej nocy i dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Samo wyjaśnienie sprawy nie załatwiło wszystkiego od tak, ale przynajmniej nie pozostawiało złudzień. Morderca w końcu się odnalazł. Szokujący splot wydarzeń ich wszystkich przekarmił najróżniejszymi emocjami, które wybuchły na raz w tym samym czasie. Zgoda pomiędzy Bączkiem, a Gardą była promykiem słońca przebijającym się przez chmury. Pozostwało jeszcze pozbyć się burzy, a tą było nieporozumienie z Idą:

— Nie jestem pracownikiem żadnej firmy, chociaż sama praca tam to tylko przykrywka. Mam własny biznes narkotykowy i samochodowy. Nielegalnie sprowadzam auta z Niemiec i tu je sprzedaję za dość duże kwoty. — Oznajmił bez zawahania. — Bączek jest tak jakby moim pracownikiem. Czasem pomaga w innych fuchach.

Zaciekawiona blondynka spojrzała na Bączka, a potem znów na siedzącego obok Gardę, który oparł łokieć o zagłówek kanapy i przysiadł bokiem tak, by się od niej nie odwracać:

— No tak, ale... To by oznaczało, że jesteś przestępcą, tak?

— Nie. Jestem po prostu człowiekiem, który uczciwie pracuje dla klientów, ale nieuczciwie dla złodziejskiego państwa. Poniekąd jestem też człowiekiem, który nagina system, żeby nie żyć w biedzie, jak to było dawniej.

— Przecież można to opisywać na milion sposobów. Ostateczną definicją i tak będzie "przestępca".

— Nazywaj to jak chcesz... — Uśmiechnął się i podniósł. — Kiedyś byłem biedny, moi rodzice byli biedni, chociaż pracowali od rana do nocy, wszyscy byliśmy biedni, a teraz mamy wszystko, co tylko chcemy. Wycieczki, pełne lodówki, samochody i drogie alkohole, o butach wartych kilka tysięcy nie wspomnę.

Podszedł bliżej blatu kuchennego, na którym stał ekspres i przygotował trzy kawy. Noc była emocjonująca. Nikt nie myślał nawet o tym, by spać:

— Ja wiem, co o tym myślisz, ale to nic złego. — Zaczął Bączek. — Gdybyśmy teraz zajmowali się czymś innym, pracą, rodziną, bylibyśny nikim.

— Ryzykujecie wolność, okradacie ludzi, a Gardel zabił Dagmarę... To nie jest dobre. To jest złe.

Wtem wtrącił się Garda:

— To zależy. Dagmara mnie wkurwiała, utrudniała nam życie. Wolałaś dalej narzekać na jej gadanie? Okradła mnie. — Oznajmił.

Mimo to, Ida nie uważała, że Dagmara zasłużyła na śmierć. Źle czuła się z myślą, że on ją zabił, że przez niego nie żyje. Jasno dała do zrozumienia Gardelowi, że wszystko zaprzepaścił i nie ma szans na jakikolwiek związek, że to już koniec. Gardel bardzo długo nie mógł się z tym pogodzić, ale uszanował jej decyzję.

Z początku było trudniej niż podejrzwali. I ona, i on byli w sobie zakochani, a ze względu na sytuację musieli całkowicie zerwać ze sobą kontakt. Gardel usunął numer, choć zapisał go w notatniku, a Ida tego nie zrobiła. Numer Gardy w jej telefonie widniał nadal, choć nie potrafiła jasno stwierdzić, dlaczego. Może na wszelki wypadek? Może żeby kiedyś się do niego odezwać?

Oboje zajęli się sobą.

Ona nadal pracowała w szpitalu, a on zaszył się w swoim domu, aż do maja dwa tysiące siedemnaście, bo wtedy wyjechał do Niemiec, by z miejsca monitorować swój samochodowy biznes. Nie pożegnał się. Ida nie wiedziała, że już go nie ma, bo nie miała skąd się tego dowiedzieć. Z Bączkiem kontakt pozostał, ale on nie zdradzał jakichkolwiek szczegółów z życia przyjaciela. Z dnia na dzień coraz rzadziej dzwonił, aż w końcu przestał.

I tak minęło półtora roku. Święta, wakacje, śnieg i lato. Od tego czasu wiele się zmieniło. Ida poznała nowych przyjaciół, którymi ciągle się otaczała, dogadała się też z rodzicami, którzy jasno stwierdzili, że nie będą wtrącać się w jej życie osobiste. Ojciec przeprosił, choć chyba zrobił to z przymusu matki, która w końcu się zbuntowała. Lucyna Terlecka w końcu powiedziała D O Ś Ć. Dużo to dało, bo przynajmniej ich relacje znacznie się poprawiły. Co niedzielne obiadki z każdym dniem stawały się coraz przyjemniejsze, znikało to dziwne, niekomfortowe uczucie wstydu, które wypełniało ich wszystkich. Któregoś dnia wypalili prosto z mostu, że dadzą jej mieszkanie, za darmo, że będzie to prezent w ramach tych wszystkich utraconych lat. Było pięknie, bo w centrum, bo blisko szpitala, ale Ida miała opór przed wzięciem go. Bała się haczyków, późniejszego wypominania. Ostatecznie jednak je przyjęła i machnęła ręką na gadanie starych. To był dobry początek. Sypialnia, dodatkowy pokój, duża łazienka, duży salon i okno z widokiem na całe miasto, trzeba było tylko wyremontować.

Czuła, że zaczyna żyć.

Chciała kogoś poznać. Chciała się zakochać i zajść w ciążę, i choć przystojnych lekarzy było wielu, tylko jeden z nich zawrócił jej w głowie na tyle, by się na nim uwiesić. Żonaty ortopeda, nieco przypominający przystojnego Gardę, był fajny, ale tylko z początku, bo początki zawsze są fajne. Po czasie soczystego romansu, wspólnych nocy i seksu, odciął się i dopiero po czasie wyznał, że interesował go tylko seks, że żona to nadal żona i niczego nie zamierza zmieniać. To był kolejny cios, który ją zranił, choć przecież mogła się tego spodziewać. Budowanie swojego szczęścia na cudzym nieszczęściu nigdy się nie uda. Tak samo, jak  próba zbudowania uczciwego związku z kimś, kto regularnie oszukuje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro