Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  
      Klub nocny, w którym tego wieczora imprezował pijany Garda, znajdował się całkiem niedaleko osiedla, na którym mieszkała Ida. Zakochanego psychola od jego miłości dzieliło zaledwie pięćset metrów prostej drogi, mijając dwa małe osiedla, centrum handlowe i sklep obuwniczy. Już około dziesiątej wieczorem do jego podpitego łba dochodziły myśli, żeby do niej pojechać i pilnie z nią porozmawiać, tylko nie do końca wiedział, w jakim celu miałby ją odwiedzić. Mógłby iść bez. Nic by się nie stało, niemniej jednak ta, nie chciałaby z nim rozmawiać, jeśli nie miałaby o czym. Tak przynajmniej sądził, patrząc na jej odpychające zachowanie, które nieco raniło jego kruche serduszko.

Spragniony miłości, wlewał w siebie kolejne szklanki alkoholu, twierdząc, że tylko to przynosi ulgę w samotności. Po nim czuł się zdecydowanie lepiej, bo każdy pojedynczy problem; mały czy duży, nie miał żadnego znaczenia, gdy w głowievlatał wielki helikopter.

Kolejne drinki uderzały do głowy jeden po drugim, a ten coraz bardziej głupiał, zupełnie tak, jakby coś w niego wstąpiło. Diabeł, demon–pal licho co. Powieki coraz bardziej opadały, a głos zmieniał się z normalnego w powolny i niski, wracając z bólem do przeszłości:

— Od kiedy umarła Kasia, nie mogłem nawet patrzeć na inne baby. — Wybełkotał, sięgając po kolejne, kolorowe szkło wypełnione wódką. — A dzisiaj myślę już tylko o jednej i wcale nie jest to Kasia.

Podpity Bączek lekko się zaśmiał:

— Kaśka nie żyje już trzynaście lat. Jak znajdziesz sobie dziewczynę, to ani ja, ani Boldi nie będziemy na ciebie źli. Będziemy się cieszyć, jak będziesz szczęśliwy. — Obaj siedzieli na czerwonej, miękkiej kanapie.

— Wiesz co? Jesteś, byłeś i będziesz moim najlepszym, kurwa, przyjacielem. Nigdy nie miałem tak dobrego kolegi, jak ty.

Słysząc to, grupa sześciu osób, zaczęła się śmiać. Trzeźwemu zabawnie słuchać gadki dwóch pijanych gości, którzy sobie tak czule słodzą. Ten wypad miał być wspólnym opiciem pewnego interesu, którego podjął się Gardel, a razem z nimi, wśród tych sześciu osób świętowali też między innymi policjanci z komendy, którzy zajmowali się sprawą demolki szpitala, jak i sam łapczywy ordynator. Ich obecność mogłaby szokować, gdyby nie fakt, że nie ma człowieka nieprzekupnego. Każdy ma swoją cenę, a i oni taką mieli. Deal, którego dokonali tego wieczora, zasądził o przyszłości, życiu i karierze Gardela. Nie chodziło o nic innego, jak pieniądze, które kochał niczym własną matkę, choć nie tak, jak miał pokochać Idę.

Jej ciemny pokój oświetlała tylko jedna lampka nocna i światło telewizora. Ida siedziała na szarej kanapie, owinięta różowym szlafrokiem i oglądała wciągającą telenowelę, o której istnieniu nie wiedziała, aż do tamtego wieczora. Film tak bardzo pochłonął jej uwagę, że nie zauważyła późnej pory. Spojrzała na wyświetlacz telefonu. Było już grubo po dziesiątej. Zamierzała dokończyć film i położyć się spać, jednak coś pokrzyżowało jej plany. Znienacka rozległo się pukanie do drzwi. Zastygła w miejscu, zastanawiając się nad tym, kogo to może nieść o tej porze i podeszła powoli do wizjera, by zobaczyć, kto ją odwiedził. Wyjrzała, ale nie dostrzegła tam niczego poza ciemnością. Światło na klatce było wyłączone. Stwierdziła więc, że nie będzie otwierać, bo obawiała się złodzieja albo jakiegokolwiek napastnika. Odeszła od drzwi, po czym znów rozległ się natarczywy dźwięk, tym razem dzwonka. Wróciła na wycieraczkę i zapytała szeptem:

— Kto tam? — Przyłożyła ucho, nasłuchując odpowiedzi.

— To ja! Otwórz! — Krzyknął Gardel, a echo rozniosło się po całej klatce.

Ida nie czekała. W pośpiechu otworzyła drzwi i wpuściła go do środka, byleby nie darł już niewyparzonej gęby. Gdyby czepialscy sąsiedzi usłyszeli, jak się dobija, z wielką chęcią zadzwoniliby na policję. Tacy już byli. Kiedyś codziennie dobijali się do siebie wzajemnie, nawet w środku nocy, czepiając się o spuszczaną wodę w toalecie czy stukanie stopami o podłogę. Niestety, jej też się nie raz obrywało, choć nawet nie bywała w domu. Każdego dnia klęła na to, że trafiła na właśnie takich sąsiadów. Zmorą była głównie sąsiadka z mieszkania obok. Młodsza o rok była wychowanka domu dziecka bardzo nie lubiła Idy. Nawet ciężko jej było powiedzieć dlaczego. Po prostu z dnia na dzień uczepiła się za zbyt głośne wchodzenie po schodach i tak już zostało do dzisiaj. Gdyby Garda robił hałas, na pewno ktoś wyszedłby się kłócić, dlatego bardzo nie chciała, by zwrócił na siebie uwagę.
Spojrzała na nietrzeźwego dryblasa, który stał w jej przedpokoju i gibał się na wszystkie strony, jakby za chwilę miał upaść:

— Oszalałeś?! — Oburzyła się, okrywając ciało szlafrokiem. — Co ty tu robisz o tej porze?

— Przyjechałem zapytać.

Odór alkoholu, który był wyraźnie wyczuwalny w powietrzu, niemal od razu rozniósł się po mieszkaniu, ale jemu to nie przeszkadzało. Stał tak na środku krótkiego korytarza i oparł się ręką o białą ścianę, zostawiając na niej tłusty ślad dłoni:

— O co przyjechałeś zapytać, co?

Garda uśmiechnął się, przymrużając zapite oczy, a ona nadal nie mogła uwierzyć w to, że on stoi pijany w jej domu. Taki porządny się wydawał, aż tu nagle wyszło szydło z worka. Wiedziała, że więcej nie będzie się z nim zadawać:

— O rozmowę w pracy. Jak ci poszło?

— Mają do mnie zadzwonić. Kto cię przywiózł? Może jedź już do domu?

— Sam przyjechałem, a kto miał mnie przywieźć? Wszyscy są już przecież napierdoleni. — Pokręcił głową, patrząc na brzydki ślad, który zostawił na idealnie bladej ścianie.

— Ty chyba nie chcesz mi powiedzieć, że przyjechałeś tutaj pijany? Przecież ledwo stoisz na nogach. 

— Miałem niedaleko. Wpadłem po drodze.

Ida zamilkła, analizując sytuację. Spojrzała na niego z troską. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie mogła go zostawić w swoim mieszkaniu, ani tym bardziej kazać mu wracać w takim stanie. Co, jeśli coś by mu się stało? Miałaby wyrzuty sumienia, że pozwoliła mu prowadzić. Pokręciła głową, pomyślała chwilę i oznajmiła:

— Odwiozę cię do domu, dobra? — Chwyciła go więc za rękę i zaprowadziła na kanapę, prosząc, żeby usiadł.

Garda przez cały czas miał uśmiech na twarzy. Powtarzał coś pod nosem, że wróci sam i Ida ma się nie fatygować, ale ona kazała mu cierpliwie zaczekać, a najlepiej nie ruszać się z miejsca. Zaciekawiony zawiesił wzrok na ekranie telewizora. Korzystając z tego, że był zajęty, podeszła do drugiego rogu pokoju, gdzie znajdowały się drzwi malutkiej garderoby i tam też się przebrała w wyjściowe ciuchy. Założyła białe, ciasne spodnie, białą bluzkę i granatową kurtkę do kolan. Chwyciła brązową torebkę i klucze, po czym wróciła do delikwenta, który siedział tak ze spuszczoną na bok głową, zaciekawiony serialem:

— Ej, Garda? — Szturchnęła go. — Chodź. Zawiozę cię do domu, położysz się spać i odpoczniesz.

Garda uniósł łeb do góry:

— Chciałem porozmawiać jeszcze.

— Okej, ale porozmawiamy w aucie i u ciebie w domu.

Minęło tak pół godziny, zanim w ogóle wyszli z mieszkania. Garda był bardzo oporny na prośby. Uparł się i chciał zostać u Idy, spać na kanapie, a nawet się wykąpać, ale Ida nie miała zamiaru na to pozwolić. Wiedziała, że jej mieszkanie to nie noclegownia i nie wyraziła zgody nawet na nockę na kanapie, o którą tak prosił. Widziała jego zawiedzioną minę i choć był jej obojętny, to nie chciała, żeby się smucił. Pogłaskała go po ramieniu, obiecała, że będzie u niej nocował, jak wytrzeźwieje i poprosiła, by grzecznie wrócił z nią do domu. Sytuacja wyglądała trochę dziwnie. Zupełnie tak, jakby matka prosiła o coś swoje niegrzeczne dziecko. Od tamtego momentu Ida tak go traktowała. Nie jak siłacza, wulgarnego kryminalistę i bandytę, tylko jak chłopca, który potrzebował jej uwagi i ogólnej atencji. Nic do niego nie czuła. Chciała tylko się go pozbyć. 

Zeszli z trzeciego piętra na dół i udali się na parking, gdzie stało auto i Idy, i Gardy. Wpakowała dryblasa na przód swojego Nissana, zapięła go pasami i przejechała niemal całe miasto, słuchając jego gadania o imprezach z kolegami. Ida się w to wsłuchiwała, bo podobała jej się jego gadka po alkoholu. Miał dobrą dykcję, dużo opowiadał ze szczegółami, bardzo fajnie wszystko opisywał. Ludzie pijani mówią prawdę. Wiedziała więc, że wszystko, co pada z jego ust, jest szczere:

— Lubię imprezować, ale... — oparł dłoń o deskę rozdzielczą — już mi się zaczyna to powoli nudzić.

— Jak ci się zaczyna nudzić, to nie imprezuj. — Spojrzała na podkulony łeb, niemieszczącego się w aucie dryblasa i dodała. — Jakbyś chciał rzygać czy coś, to daj znać. Chociaż okno otworzę.

— Jest fajnie. Są dziwki i wódka, zioło i koledzy, ale to już nie to samo, co kiedyś. Już jestem za stary. — rzucił na nią wzrokiem, obracając głowę przyciśniętą do niskiej podsufitki.

— A ile masz lat, że już jesteś za stary?

Po krótkiej gierce w stylu: "Zgadnij, na ile wyglądam?" W końcu odpowiedział:

— Trzydzieści jeden będę miał za miesiąc.

Ida zdziwiła się nieco:

— Taki stary już jesteś? Myślałam, że masz maksymalnie dwadzieścia osiem.

— Nie taki stary, jak się wydaje. Ile jest między nami różnicy? Sześć lat?

Dyskusja dotycząca wieku i imprez, a głównie powtarzanie w kółko tego samego, ciągnęła się tak, aż na drugi koniec miasta. Garda nawijał, nawijał, nawijał i nawijał, ciągle to samo, a Idę zaczynało to powoli drażnić. Śmiała się z jego historyjek przez zaciśnięte zęby, byleby tylko go nie rozdrażnić. Ulga nadeszła, dopiero gdy podjechali pod jego dom:

— Kod do bramy mi podaj... — Poprosiła, otwierając drzwi do auta.

— Czekaj, bo nie pamiętam... — Odparł pewnie, rozpinając pas. Faktycznie nie pamiętał.

Po kolejnych trzydziestu minutach przypominania mu kodu, zaczynając od daty urodzin matki, a kończąc na powstaniu Warszawskim, przypomniał sobie, co wpisuje przy każdym wjeżdżaniu do domu. Otóż:

— A, pamiętam już! Sześćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt sześć.

Ida spojrzała na niego jak na durnia:

— Serio?! Dopiero kurwa teraz przypomniałeś sobie cztery cyfry?! — Krzyknęła, patrząc wprost w jego zbłąkane oczy.

Wysiadła i nabrała powietrza w płuca, prosząc boga o cierpliwość. Jakże drażniący był ten obiekt, który roześmiany pukał palcem w szybę, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Wyglądał trochę jak ogromny misiek wsadzony do karocy dla lalek Barbie. Gdyby otworzyła drzwi, wylałby się z obu stron.

Wpisanie kodu zajęło jej kilka sekund. Gdy automatyczna brama się otworzyła, wjechała na podwórko oświetlone rzędem lampek solarnych. Wyglądało bardzo ładnie, choć wśród panujących ciemności i wysokich drzew iglastych, nieco strasznie. Całe podwórko było klimatycznie leśne. Wokół rosły drzewa i można było poczuć się jak w borku. Zapach też nie przypominał tego miastowego, bo smród trujących spalin zniwelowała świeża woń jodeł i świerków. Tu była pełna podziwu i szacunku względem Gardy. Szanował zieleń, choć pierwszego dnia na jego podwórku zaskoczyła ją zbyt duża ilość betonu. Po prostu takie wrażenie sprawiał widok zza bramy.

Wyprowadziła go ze swojego samochodu i powoli, jak za rączkę, prowadziła do jego własnych drzwi. Słuchał się jej i robił to, o co prosiła. Dziwne, gdyby się awanturował. Przecież bardzo ją kochał i nie mógł zrobić czegoś wbrew niej:

— Gdzie klucze masz? — Zapytała, stając w u kresu chodnika prowadzącego do schodów.

— Ja? — zdziwił się nieco. Stał z rękoma w kieszeni czarnej kurtki sportowej i patrzył na Idę. — W samochodzie są.

Ta momentalnie zdębiała:

— Jaja sobie robisz, nie?

— Raczej nie. Chyba są w aucie.

Gardel wzruszył ramionami i pogrzebał w kieszeniach kurtki. Ida postanowiła mu pomóc. Ku jego uciesze obmacała wszystkie kieszenie, jakie tylko miał i znalazła chyba z dziesięć różnych kluczy. Jedne były większe, drugie mniejsze. Ogromną zagadką było odnalezienie tego, który pasuje do tych drzwi:

— No pomóż, rzesz Garda! Którym się otwiera drzwi?

Garda zaśmiał się i ucichł, a Ida sprawdzała każdy pojedynczy kluczyk, który mógł pasować do zamka. Nim zorientowała się, że Gardel już za nią nie stoi i gdzieś zniknął, minęła dobra minuta. Odwróciła głowę, grzebiąc nerwowo w zamku i zobaczyła pustkę. Gardela gdzieś wcięło. Zeszła powoli ze schodów i po chwili krzyknęła cicho jego ksywę, ale w odpowiedzi nie usłyszała nawet szelestu. Nie chciała narobić hałasu i obudzić sąsiadów, dlatego bardzo cicho kroczyła po chodniku, licząc na to, że po prostu się od niej schował. Zorientowała się, gdzie jest dopiero, gdy usłyszała głośny dźwięk tłuczonego szkła dobiegający gdzieś z tyłu. Pobiegła szybko kamienną ścieżką za dom i w słabym blasku lampek, zobaczyła Gardela, który klęcząc na tarasie, otworzył drzwi balkonowe od zewnątrz, wybijając w nich ręką dziurę.

— Kretynie, co ty najlepszego wyrabiasz?! — Wykrzyczała szeptem, podbiegając do niego. Miarka się przebrała.

— Klucze ja jednak w samochodzie zostawiłem. —Oznajmił, patrząc prosto w jej oczy. — Ale otworzyłem nam balkon.

Wyglądało to przezabawnie, choć zależy dla kogo. Ida była wtedy całkowicie wyprowadzona z równowagi psychicznej. Najchętniej zamachnęłaby się czymś ciężkim i strzeliła go w łeb tak, że od razu by zasnął, ale przecież nie mogła. Rozumiała, że to wina tego nieszczęsnego alkoholu, którym był wręcz przesiąknięty, a mimo to straciła resztki cierpliwości, choć do narwanych nie należała:

— Ja cię chyba zabiję! — Weszła za nim do środka i zamknęła rozbite drzwi.

Wszędzie leżało grube szkło. Jego kawałki wbiły się w podeszwy jesiennych koturn i rysowały dębową podłogę, wartą kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wiedziała, że może mieć za to awanturę, niemniej jednak odetchnęła z ulgą, gdy w końcu pozbyła się roześmianego pasożyta. Ten usiadł na kanapie. Cały i zdrowy. Podeszła bliżej, pomogła mu zdjąć kurtkę i ciemno-brązowe buty, po czym stanęła, opierając się plecami o wysepkę kuchenną:

— Chcesz wody? Coś ci podać?

— Nie, nie trzeba. — Garda nadal się gibał, rżąc niczym stary koń.

— No, i z czego się cieszysz?

— Bo taki paradoks, że zapomniałem wyłączyć cichego alarmu napadowego i zaraz tu będzie załoga interwencyjna. — Odparł, niemal płacząc ze śmiechu.

Ida uśmiechnęła się, wyczuwając ten nieśmieszny żarcik:

— Nie mam nastroju na śmieszkowanie.

Garda nie mogąc wydusić z siebie ani jednego słowa, śmiał się tylko, kiwając głową przecząco, aż w końcu opanował emocje i się prowizorycznie opanował:

— Ale ja nie żartuję

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro