I. Victoria

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Londyn, 2002 

Victoria

- Zawsze rysuje pani siedem serduszek? 

Unoszę wzrok nad książki w której kreślę dokładnie siedem, małych serduszek. Spoglądam na dziewczynę, która się do mnie uśmiecha, a ja to odwzajemniam. Czyli jednak ktoś zauważył. Nigdy nie sądziłam, że którykolwiek z ludzi zauważy że jeśli rysuje małe przedmiociki - serduszka, czy gwiazdki, zawsze jest ich siedem. 

To moja szczęśliwa liczba i gdy się o tym dowiedziałam, zaczęłam to praktykować. Myślę że jest coś magicznego w wierzeniu, że niektóre rzeczy mają wpływ na nasze szczęście i mimo że nie możemy pozwolić, żeby nami rządziły, to coś w tym jest. Bransoletka która przynosi szczęście, naszyjnik czy nawet długopis. Dla niektórych ludzi, ma to znaczenie lub to kwestia przyzwyczajenia i to nic złego. 

- Tak - obwieszczam, kończąc malunki i zamykam książkę ( moją książkę, tak w gwoli ścisłości), po czym oddaje ją właścicielce. Wymieniamy kilka uprzejmości, a potem dziewczyny odchodzą. Ja również, z tą różnicą że wsiadam do samochodu. Odpalam radio, gdzie ogłaszają piosenkę Jesus He Knows Me, zespołu Genesis gdzie śpiewa Phil Collins. Uśmiecham się, przypominając sobie że miałam zapoznać się z ich twórczością, po czym ruszam.

Jadę w prost do domu, bo wiem że nie mam jakiś większych planów, a tak poza tym na niebie zbierają się burzowe chmury. Nic nowego. Każdy jeden mieszkaniec Anglii wie, że pogoda jest zmienna jak w kalejdoskopie i z czasem się do tego przyzwyczaja. Jest środek lata i mimo deszczu i tak wskoczę do basenu. Może przyłączy się do mnie Patiasha, bo na Rory nawet nie liczę. Pewnie znowu spędza czas z Rogerem. 

☆☆☆☆

Tak jak przewidziałam. Zanim dotarłam pod posiadłość, lunęło jak z cebra. Woń deszczu przedostała się do moich nozdrzy, powodując przyjemność dla mojego nosa i w powietrzu pojawił się przyjemny chłód, który uwielbiam, w szczególności w przerwach od cholernie upalnych dni. Miałam nadzieję na spokojny relaks, kiedy deszcz obija o szyby, a ty piszesz słowa płynące z twoich myśli i wytworów. Może posiedziałby ze mną Lucky, ale kiedy ten wita mnie na wejściu, ja słyszę podniesione glosy z góry. Ostrożnie wchodzę go góry i mimo że nie powinnam, zaczynam podsłuchiwać moje córki. Lucky grzecznie czeka obok, nie dając znaku życia. 

- Rory, przestań - głos Patiashy jest błagalny, a ja kątem oka widzę smutek na jej twarzy. Wzrok Rory za to, ciska gromy co nie jest żadną nowością. Zastanawiam się o co poszło tym razem, a raczej o co przyczepiła się moja blond córka - ta opcja jest niestety bardziej prawdopodobna. 

- To że wyglądasz jak imigrantka i że twój tatulek mieszka w Ameryce, nie upoważnia cię do kradnięcia pasji naszej matki - Rory żywo gestykuluje, a ja wstrzymuje oddech, chłonąc jej okropne słowa, padające w stronę Patiashy. 

- Wcale jej nie kradnę! - Patiasha jest bliska płaczu, próbuje podejść do siostry. Ta jednak odsuwa się z premedytacją, zakładając ręce na piersi - Ty jakoś możesz grać na perkusji i pisać, a wiesz że mama jest dumna z nas obu...

- Z nas obu! - Rory wybucha śmiechem - Powinnaś spakować manatki i wypierdalać do Jersey... 

Wtedy do akcji wkraczam ja, a Lucky, nasz golden retriver idzie za mną. 

- Mam nadzieję że się przesłyszałam - patrzę na Rory, a ta momentalnie kuli się w sobie. Wygląda jak dziecko we mgle, uchyla usta i nie wie co powiedzieć. Spodziewałam się takiej reakcji - Jak możesz gnębić tak swoją własną siostrę?! - mi już nie jest przykro. Jestem po prostu wściekła. 

- Mamo, ona nie jest....

- Rory, do jasnej cholery! Przestań tak mówić! Jesteśmy rodziną i tak powinnaś traktować Patiashę - spoglądam na moją córkę, która łapie się za ramię i spuszcza głowę, a po jej policzkach zaczynają spływać słone łzy. Szlocha, a jej pierś unosi się i opada. Boli mnie serce, ale w jednej chwili też głowa. Słowa które usłyszałam, były niczym cios bata wymierzony w moją klatkę piersiową. 

Patiasha odstaje od naszej rodziny. Ja, Roger i Rory mamy blond włosy, niebieskie oczy i jasną skórę, a ona brąz włosy, jak i oczy oraz śniadą skórę. Nie ma cechy żadnego z nas, bo jest po prostu kopią Sambory. Ale to właśnie sprawia że jest wyjątkowa. Gdy patrzę na nasze zdjęcia w czwórkę, nie mogę wyjść z podziwu jak się na nich wyróżnia. Być może my jesteśmy słońcami i morzami, ale ona jest lasem, sercem tego wszystkiego. Centrum piękna, gdzie śpiewają ptaki i jest spokojnie. 

- Rory - biorę duży haust powietrza, wchodząc na niebezpieczny grunt. Nawet na nią nie patrzę - Masz szlaban na tydzień. Rozumiesz mnie? 

- Mamo... - próbuje zacząć, ale obdarowuje ją jednym z tych wzroków, które mówią jasno. Nie zmienię decyzji, bo wkurzyłaś mnie na tym poziomie, że byłabym w stanie zjeść cały słoik masła orzechowego. Jej reakcja jest tak spodziewana i szybka, że ani drgnę, kiedy po prostu się obraża i tak mocno trzaska drzwiami od swojego pokoju, że cały dom trzęsie się w posadach. Wypuszczam długo wstrzymywane powietrze, wiedząc że dla Rory jestem teraz wrogiem numer jeden.

- Dziękuję, mamo - Patiasha z zapłakaną wciąż twarzą, podchodzi i przytula się do mnie. Zamykam ją w szczelnym uścisku, pozwalając powiekom opaść, a nosowi poczuć zapach makadamii. Głaszczę Patiashę po włosach. 

- Chcesz porozmawiać? - pytam szeptem. 

- A możemy posłuchać The Mammas And The Pappas? - pyta, a ja odrywam się od niej i uśmiech, który jej posyłam mówi jej wszystko. Już mamy zmierzać do jej pokoju, kiedy rozlega się dźwięk telefonu. Informuję moją córkę, że zaraz się zjawię i odbieram telefon w przedpokoju. 

- Dzień dobry, czy mam przyjemność rozmawiać z Victorią Cross - Taylor? - głos kobiety, jest nieprzyjemny i ostry, aż się krzywię i nie mam zamiaru tego kryć. 

- Tak, to ja. A kto przy telefonie? - rozglądam się po pomieszczeniu i zaczynam bawić się kablem od telefonu. Zauważyłam kilka swoich zwyczajów, które praktykuje od lat i często nie zdaje sobie z nich sprawy. Kiedy rozmawiam z kimś na odległość, zawsze się czymś bawię. Kiedy stwierdzam fakt, unoszę wzrok do góry. Kiedy się denerwuje, bawię się palcami. Lista jest nieskończona, nawet na tym że zawsze obracam łyżkę, gdy jem owsiankę. Fascynujące, czyż nie? 

- Pani wydawnictwo. Pan Collins, przeszedł na emeryturę i chcieliśmy panią poinformować, że zmieni się kilka rzeczy, w tym że ja będę szefową - robię minę niedowierzania. Istnieje w człowieku przeczucie, mówiące czy osoba którą słyszymy, jest godna naszej uwagi. Kobieta po drugiej stronie słuchawki, odbiega od mojej uwagi, jak mole od lawendy. 

- A o jakich rzeczach mówimy? - przenoszę ciężar ciała na jedną stronę i kładę rękę na biodrze. Zaczynam się coraz bardziej irytować. 

- O tym porozmawiamy na miejscu. Proszę nas odwiedzić w najbliższym czasie - nie daje mi dojść do słowa, traktuje to jak pożegnanie. Słyszę nieprzerwany dźwięk, co oznacza że rozmowa została zakończona. Z westchnieniem, odkładam słuchawkę na miejsce. 

Oto ja. Victoria Cross - Taylor. Matka dwóch różnych córek, żona nieokiełznanego perkusisty, matka złotego psa, przyjaciółka od siedmiu boleści, córka nie idealna i cierpliwa siostra oraz pisarka, której właśnie dano do zrozumienia, że kolejna rzecz się zmienia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro