14. Nasze drzewo, pod którym malował Freddie i ja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Realizowane dla :  Nicole_Deacon ♥️

Londyn, 1977

Policz do dziesięciu. Dasz radę Nicole, uwierz w siebie - taką mantrę wygłaszam sobie od pięciu, jak nie dziesięciu minut, stojąc pod drzwiami gabinetu pana Bullera. Ma ocenić czy moje prace nadają się na wystawę studentów roku.  Myślałam że ASP to przyjemny kierunek, tymczasem denerwuje się tak, jakbym była co najmniej zastępczynią prezydenta. 

- White! - w końcu słyszę moje nazwisko, więc ostatni raz biorę głęboki wdech, po czym naciskam na klamkę. Od razu uderza mnie ostrość słońca, wpadająca przez okno na przeciwko drzwi. Chwilowo muszę zasłonić się ręką, aż w końcu znajduje dojście do czerwonego fotela, na który opadam.

- Przepraszam - pan Buller, facet po pięćdziesiątce z pasmami siwych włosów i dużymi gabarytami, wstaje po czym spuszcza roletę. Kochany człowiek, nie ma co - Witaj, Nicole - składa ręce na biurku i posyła uśmiech. Odwzajemniam go. 

- Dzień dobry - nerwowo wykręcam palce i ciężko przełykam ślinę.

- Napijesz się czegoś?

- Nie, dziękuje - jedyne czego chcę, to żebyś facet, kuźwa, nie przedłużał.

- Dobrze, a więc zajmijmy się twoimi pracami... Były one interesujące - przegląda się papierom, które raz po raz, ostrożnie przekłada.

- Intersujące? - wypalam. 

- Yhym - rozsiada się w fotelu, dalej oglądając prace a ja wzdycham ze zdenerwowania. Robi to specjalnie, złośliwiec jeden - Ale niestety nie tak bardzo, jak pracę twojego kolegi.

Otwieram szczerzej oczy. Spodziewałam się wszystkiego - tego że powie że są kijowe, że totalnie się nie nadają i ogólnie rzecz biorąc, są do dupy. Ale że porówna mnie kogoś ze studiów? Czuję się jakbym była w jakimś słabym filmie komediowym. W akcie złości marszczę brwi.

- Tylko tyle ma mi pan do powiedzenia?

- Twoje prace są naprawdę dobre, widzę że się starałaś i doceniam to, ale... To nie jest to - spogląda na mnie ze smutnym uśmiechem.

- Aha. To niech pan wystawia prace tego faceta i niech pan wie że nie jest on moim kolegą - zanim powie coś więcej, zrywam się z miejsca i wybiegam na korytarz. Trzaskam mocno drzwiami, nie zwracając uwagi na konsekwencje jakie mogą z tego wyniknąć. 

☆☆☆☆

Wybieram się do mojego ulubionego parku w Londynie. Po tym wszystkim, muszę jakoś ochłonąć. Wiem że bardzo nerwowo zareagowałam, to niby zwykła wystawa, ale bardzo mi na niej zależało. Ponadto dowiedziałam się, że moi rodzice przyjadą z Niemiec, maksymalnie na sierpień. Dodajmy do tego chwilowy brak słodyczy w domu i viola - katastrofa murowana.

Idąc dróżką, czując promienie słoneczne oraz lekki wiatr na moich policzkach, zauważam nagle jakiegoś mężczyznę. Stoi na uboczu, przy drzewie i dokładnie lustruje park. Widzę przed nim sztalugę, a wokół mnóstwo toreb pewnie z farbami czy innymi potrzebnymi przedmiotami do sztuki.

Jako że zauważam że mamy wspólną pasję, postanawiam zagadać. Gdy się do niego zbliżam, sądzę że nie może mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Ma dość krótkie, ciemne włosy i oliwkową skórę, a do tego koszulę w kwiaty. Wygląda na ekscentryka, a możliwe że nim jest. 

- Cześć - zagajam. Zauważam że jego zęby są tak wystawione do przodu, że kładzie je na dolnej wardze. To jest... Urocze. Chwilowo przestaje malować.

- Hej. Znamy się? 

- Nie, ale możemy poznać - uśmiecham się - Nicole jestem, studentka ASP - wyciągam do niego rękę. 

- Czyli też artystka? - ściska moją dłoń, a mnie przeszywa ciepło.

- Dokładnie. Jestem ciekawa co tam malujesz.

- Nic ciekawego, uczę się malować krajobrazy. Zacząłem od tego parku - obraca się wokół własnej osi, oglądając świat dookoła.

- Mogę zerknąć?

- Czemu nie - wzrusza ramionami i lekko się odsuwa. 

Spoglądam na płótno. Jest to mieszanina barw zielonych, brązowych a nawet i żółtych. Wszystko łączy się ze sobą w jednolitą całość, tworząc rozkosz dla oczu i spokoju dla ciała. Dodatkowo wygląda bardzo realistycznie. 

- Masz talent - uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

- Dzięki. Aczkolwiek wolę rysować loga .

- Loga?

- Tak. A ty co rysujesz? 

- Ludzi, wiem to oklepane ale najbardziej mi wychodzi.

- Może oklepane, ale cholernie trudnie - jego uśmiech jest tak zaraźliwy, że mój nie schodzi mi z twarzy. Czuję wewnętrznie, że chcę spędzić z tym człowiekiem więcej czasu. Sięgam więc do mojej torby, wyjmuje szkicownik i pytam :

- Potworzymy razem?

☆☆☆☆

Wieczorem, gdy wracam do domu, czuję się szczęśliwa. Ten dzień był straszny, a zakończył się wręcz cudownie. Dwie godziny spędziłam, jak się potem dowiedziałam z Freddiem. Mało co rozmawialiśmy, więcej rzucaliśmy luźnymi informacjami o sobie bądź o procesie tworzenia. 

On dalej malował park, a ja usiadłam pod drzewem i szkicowałam całą jego sylwetkę, z detalami na twarzy oraz faktem że akurat miał przed sobą sztalugę, po której pociągał pędzlem. Mogłabym to oglądać godzinami, dlatego uwieczniłam to na papierze. Wiem, ledwo się znamy, aczkolwiek spędzanie czasu z Fredem, bardzo mnie zrelaksowało i sprawiło uśmiech na mej facjacie, co dziś graniczyło z cudem. 

Następnego dnia jest weekend, dlatego znów udaje się do parku z nadzieją że spotkam mojego kumpla od pędzla, ołówka czy kij wie jakiego jeszcze artystycznego przedmiotu. Przychodzę pod to samo drzewo co wczoraj i spotyka mnie rozczarowanie - Freddiego nie ma.

Z miną smutnego szczeniaka, ale torbą pełną słodyczy, siadam opierając się o drzewo. Wyjmuje snickersa i dopiero po jego zjedzeniu, zabieram się do pracy. Z pamięci rysuje twarz Freda, tym razem samą, z tą różnicą że jest okalona różami. 

☆☆☆☆

Nawet nie zauważam, kiedy zapada zmierzch. Rysuje do ostatniego promienia słonecznego, a potem jem na szybko moje tosty, po czym zakładam słuchawki w uszy i siedzę. Po prostu odpoczywam, obserwując ludzi którzy przewijają mi się przed oczami.

Większość to parki, które idąc dróżką, śmieją się w niebogłosy, ale są też samotni ludzie którzy wracają z pracy czy którzy przeszli się przejść. Nie powiem, przez cały dzień liczyłam na obecność Freda w parku, on się jednak nie zjawił.

Kiedy jednak wstaje by iść do domu, bo robi się późno, zauważam faceta który zataczając się, zmierza w moją stronę. W pierwszej chwili mam ochotę uciekać, bo mimo że wygląda na pijanego, może być równie dobrze naćpany - wiadomo jak zachowują się takie typki.

Wnet jednak coś zauważam. Skądś znam te włosy ścięte w taki sposób, że okalają one twarz. Skądś znam ten styl ubioru, te wystające zęby.

- Freddie? - mówię, kiedy wpada w moje ramiona. Bełkocze coś, ale rozumiem z tego tylko kilka pojedynczych słów - Co? 

Po chwili zaczyna śpiewać jakąś piosenkę, która zaczyna się "Mamaa". Jest pijany, ale to jak poruszają się jego usta i słodki głos, który wydobywa się z jego gardła, są niesamowite. Dodatkowo mnie olśniewa, bo tekst jest mi dziwnie znajomy, jakbym go już gdzieś słyszała. Pewności jednak nie mam. Sadzam go pod Naszym drzewem. 

- Co ja mam z tobą teraz zrobić? - niby pytam Freddiego, ale bardziej siebie. Drapię się po brodzie w zamyśleniu.

- Buller... - mówi po chwili - Bull...

- Pan Buller? - uklękam przy nim i patrzę w niedowierzaniu. 

- Wystawa, moja...

- Czyli to ty... - zaczynam z niedowierzaniem, kiedy ktoś nagle woła Freda. Głos ten jest miękki, ciepły. Odwracam się i widzę jak chłopak z burzą loków na głowie, zmierza w naszą stronę. Jest bardzo wysoki, więc kilka susów i już znajduje się przy nas. Jestem w szoku. 

Jeśli dobrze widzę, to patrzę obecnie na Briana Maya. Tego Briana, który napisał We Will Rock You, które darzę powszechną miłością.

Ale moment, skoro to jest May, to Freddie którego poznałam, musi być Freddiem Mercurym. Jakim cudem nie zauważyłam tego wcześniej?! Queen to przecież zespół znany na całym świecie, a jego wokalista który leży teraz, bełkocząc pod Naszym drzewem, jest bardzo charakterystyczny.

- Dzięki za uratowanie mi przyjaciela- mówi Brian. Uśmiecha się do mnie, patrząc swoimi zielonymi, mądrymi oczami, a mi brakuje słów.  Wpatruje się w niego jak dziecko w szybę, za którymi jest mnóstwo słodyczy. Sięgam po moją torbę, zarzucam na ramię i robię jedną z najgłupszych rzeczy na świecie - rzucam się w bieg, w całkiem przeciwną stronę.

☆☆☆☆

☆☆☆☆

Kilka dni później...


Nie wiedziałam co myśleć. Zakumplowałam się z samym Freddiem Mercurym i nie miałam o tym pojęcia, choć wielokrotnie oglądałam go na ekranie. Nie wydawał się w realu tak charyzmatyczny i otwarty jak na scenie, ale może jest to właśnie jego druga natura - spokojny, wyciszony artysta który chcę po prostu pomalować sobie w parku.

Co do wystawy - tak. To jego obrazy wystawia pan Buller. Jeśli mam być szczera, w pierwszej chwili byłam zazdrosna - zdaje sobie sprawę że to szczeniackie zachowanie, ale gdy pracujesz na coś bardzo długo, a nagle zostaje ci to zabrane, raczej nie będziesz tryskać radością.

Mimo wszystko postanowiłam ochłonąć i udać się na nią. Wykiełkowała we mnie również nadzieja, że spotkam resztę zespołu. Albo chociaż będę miała okazję przeprosić Briana za ucieczkę, która - umówmy się - była z lekka żałosna. 

Ubieram się więc odpowiednio do tej sytuacji - biały podkoszulek, czarne spodnie z małym łańcuchem, bandama i obowiązkowo moje okularki. Przed wyjściem, uśmiecham się do siebie w lustrze, aby dodać sobie otuchy. Nie wygłaszam sobie mantr w głowie jak wcześniej, po prostu się uśmiecham i wychodzę. 

Zdaje sobie sprawę z tego, że na wystawie spotkam pana Bullera, u którego sobie ostatnio przegrzebałam, wychodząc z impetem. Jest to jednak kolejna rzecz, z którą chcę się zmierzyć. 

Podjeżdżam autobusem, bo jestem prawie spóźniona na wernisaż i podczas podróży, oglądam moje szkice. Pasja, uczucia, piękno Freda... To wtedy zauważam że jednego z portretów brakuje. Tego z którego byłam najbardziej zadowolona, czyli Freddiego w różach. Mój humor momentalnie spada jak wagonik kolejki górskiej w wesołym miasteczku, bo uświadamiam sobie że mogłam go gdzieś zawieruszyć. Moją zgubą było to, że wykonałam ten rysunek na wyrwanej kartce - może być w domu, aczkolwiek szczerze w to wątpię. Zamykam więc szkicownik i chowam go do torby. Ciężko wzdycham.

Wychodzi na to że będę musiała urodzić moimi dłońmi nowy portret.

Wyskakuje z busa i momentalnie znajduje się pod uniwersytetem. Kochana rada miasta, rozpatrzyła nasze prośby i postawiła go nam pod samym budynkiem naszego pięknego instytutu szkolnego. 

Wchodzę do środka i automatycznie zostaje wpuszczona, jako zarejestrowany uczeń. Dziś wernisaż jest zamknięty i jest dla wyłączności dla studentów, wykładowców oraz profesorów, a dopiero jutro będzie otwarty dla gości. Ma to sens. Jeśli jest tam Freddie, to ludzie nie będą się na niego rzucać jak dzikie hieny. Na samą myśl o nim oraz jego cudownych dziełach, czuje wibracje w mojej klatce piersiowej. To moje serce, które biegnie teraz w zawrotnym tempie. 

Bez większego zastanowienia, rozsuwam drzwi do dużej, białej sali. Spotyka mnie niespodziewany kolega, a nazywa się on szok.

Jest grupka ludzi, którzy kręcą się wokół obrazów - to normalne, to w końcu wystawa - chodzi mi o jeden rysunek. Powieszony jest w szybie, oprawionej ramą na linkach. Wisi sobie i świeci dla innych. Najlepsza część programu? Jest mój. Mój portret Mercurego w różach. 

- Wiedziałem że ci się spodoba - słyszę za sobą jego głos i momentalnie podskakuje. Odwracam się. 

- Bardzo - odpowiadam automatycznie, po czym odwzajemniam jego szeroki jak przełącz na Mount Evereście uśmiech. Wygląda tak uroczo z tą fryzurą i wystającymi zębami.

- Chciałem cię przeprosić... - wzdycha - Nie umiem radzić sobie z uczuciami... Wiesz, najłatwiej załatwić to alkoholem - Znalazłem ten rysunek pod tym...

- Uczuciami? - pytam. Rozglądam się po pomieszczeniu, widzę krajobrazy Freddiego oraz moje rysunki twarzy, które dawałam panu Bullerowi. Ten obecnie stoi na drugim końcu sali i posyła szeroki uśmiech, czego bym się nie spodziewała.

- Stres związany z wystawą, fani, zauroczenie pewną dziewczyną...

- Dziewczyną? - unoszę brew, a on znów się uśmiecha. 

- Może chodźmy zobaczyć wystawę - mówi i łapie mnie za rękę. W przypływie odwagi, ale również własnych pragnień, staje na palcach i prawie całuje go w policzek. Prawie, gdyby nie to że Fred odwraca głowę tak że moje usta zamiast na policzku, trafiają na jego wargi.

W pierwszej chwili jestem totalnie oszołomiona. W końcu jednak buchają we mnie emocje, czuję nacisk jego ust. Zamykam oczy, zarzucam mu ręce na szyję, kiedy on przyciąga mnie do siebie. Rozlegają się oklaski. 

Wygląda na to, że staliśmy się sztuką na własnej wystawie...

☆☆☆☆

E P I L O G

- Za News Of The World! - krzyczy Roger i wszyscy stykamy się kieliszkami. 

Jest wczesny wieczór. Słońce powoli chowa się za horyzont, więc Brian zaczyna wypatrywać gwiazdy polarnej. Jest całe Queen, ich żony i dzieci, mój Freddie, jego siostra z rodzicami i w końcu również moi rodziciele. Lepszego towarzystwa wymarzyć sobie nie mogłam, a fakt że na stole stoi szampan oraz mnóstwo tac z sushi czy pierożkami, jest doprawdy wspaniały. 

Świętujemy wydanie nowego krążka na tym gdzie jest We Will Rock You, a ja dalej nie mogę w to uwierzyć.

Jestem tu z powodu pójścia na jedne studia. Jedne studia, z których miałam zrezygnować, bo ktoś mi kiedyś powiedział że nie jest to opłacalne, że nie poradzę sobie w życiu. Prawda jest jednak taka, że powinniśmy robić to co kochamy. 

Ludzie zawsze będą gadać - że coś jest źle, że jest takie, srakie i owakie. Ale czemu mamy się nimi przejmować? Najważniejsze jest nasze szczęście, szczęście tych których kochamy. Jeśli chcemy przeżyć życie jak należy, powinniśmy iść za głosem serca, tego co kochamy. Nigdy za głosem ludzi. 

Ja dzięki temu, poznałam miłość mojego życia, która patrzy teraz w moje oczy. Nie mogąc się powstrzymać, gładzę jego policzek. Momentalnie się uśmiecha i już wiem, jak silne jest to uczucie.

Uczucie które powstało za sprawą pasji dwóch ludzi, którzy poszli za głosem serca. I będą za nim iść, choćby miał skończyć się świat. 


Dzięcie z rodu Sambora. Wiem że to czytasz głupolu i dziękuje Ci za pomoc. Jestem dumna z bycia Twoją przyjaciółką. 



















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro

#oneshoots