XLIV. Jakby ktoś wyprał go z emocji w Whirlpoolu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dojeżdżam dopiero następnego dnia po południu, cała zmarnowana i zmęczona oraz ścierpnięta. Jedyne na co mam ochotę to pójść jeść, iść się umyć i walnąć się do wyrka, ale czeka mnie jeszcze podróż do Ferhleyów, których widzę na parkingu. Zmierzam w ich stronę, kiedy stoją przy samochodzie i piją wodę ze wspólnej butelki. Kiedy w końcu mnie zauważają, Ace spieszy mi z pomocą. 

- Jejku, cześć Tori - bierze ode mnie największą torbę i przytula mnie na powitanie, a jego mocne perfumy szczypią mnie w nos tak że kicham. Po chwili dobiega do mnie jednak Maggie, która bierze mnie w objęcia i mocno przytula, co ja odwzajemniam. 

- Ale za tobą tęskniłam - mówię i się uśmiecham. Fajnie jest zobaczyć się po rozłące i teraz wiem, że warto było się męczyć w tym pierdolniku, gdzie było za gorąco i niewygodnie, aby tutaj być. Dlatego ból moich pleców, schodzi na drugi plan. 

- Ja za tobą też - zauważam że też się uśmiecha, kiedy wyswobadzamy się z objęć. Wciąż ma wiśniowe końcówki i tak samo głębokie oczy, jak zapamiętałam. Po krótkich przywitaniach, pakujemy mój tabół do auta, po czym sami do niego wchodzimy. Wszyscy zakładamy okulary przeciwsłoneczne, bo słońce daje dziś nieźle popalić, a potem ruszamy. 

- Hej, Meg - wtrącam, a ona odwraca się w moją stronę z konspiracyjnym uśmiechem - Pamiętasz jak miałyśmy pojechać na bananowe lody?

- Właśnie! Zakręcaj Ace! - krzyczy nagle, ale po krótkiej chwili stajemy w korku. Nic dziwnego. Godziny szczyty w Nowym Jorku, to żadna nowość i prędzej czy później, trzeba się pogodzić z faktem że mieszka się w jednym z najbardziej zaludnionych miejscowości na świecie. Chociaż tym dwóm ekstrawertykom raczej to nie przeszkadza. Mi już tak, mimo że uwielbiam to miasto. 

- Chcecie żebym świecił fałdami na koncertach? - prycha Ace, udając oburzenie a my wybuchamy śmiechem. 

- Dla mnie i tak będziesz idealny - stwierdza Meg i przybliża się do niego, dając mu przelotnego całusa, na co się uśmiecham. Kolejny przykład perfekcyjnej pary, która pokonała i pokonuje przeszkody, aby być właśnie w tym miejscu gdzie jest. Nie rozumiem czemu muszę być zazdrosna o miłości moich przyjaciół, ale to staram się chować jak najgłębiej, bo przede wszystkim się cieszę. Cieszę się że są szczęśliwi i się kochają. 

☆☆☆☆

- To najlepsze lody jakie jadłam, przysięgam! - wykrzykuje Meg, zeskrobując łyżeczką pozostałości bananowej masy. Ace przywiózł nas tutaj, ale musiał zmykać do studia bo Paul coś od niego chciał. Dlatego siedzimy same w centrum miasta, w kawiarni i jemy lody, które swoją drogą są cudowne.

- Też tak uważam - uśmiecham się, czując się dobrze. Maggie powiedziała że potem pogadamy o moich rozterkach miłosnych, bo na razie chcę żebym o tym zapomniała i zaszalała w jej ulubionym miejscu na świecie. Zgodziłam się na to z ogromną chęcią, bo przyjechałam tu aby spędzić czas z przyjaciółką i dobrze się zabawić, oderwać trochę od rzeczywistości a nie smęcić. Ale ktoś musi mi to przerwać i jest to nikt inny jak komórka. Serce mi staje, gdy na wyświetlaczu widzę imię Richie. 

- Kto to? - Maggie pyta bez ogródek, jak zawsze. Jest bezpośrednia i brutalnie szczera, ale cenię w niej to. 

- Richie - mówię zdławionym głosem, a ona wyrywa mi komórkę z rąk, na co nawet nie reaguje. Odbiera i nagle krzyczy do słuchawki, zwracając uwagę wszystkich ludzi na Manhatannie .

- Mam nadzieję że dzwonisz żeby ją przeprosić! - przez chwilę mówi Richie, a Meg robi nadąsaną minę - A niech cię walec przejedzie, piździu - po czym podaje mi komórkę, a ja biorę ją drżącymi dłońmi i przykładam do ucha. Nie wiem czym się tak stresuje. 

- Cześć - przełykam ciężką gulę w gardle, czekając na odpowiedź z jego strony, która nadchodzi niedługo potem. 

- Żałuje że nie zrobiłem tego wczoraj i bardzo przykro mi o tym mówić, ale to koniec Tori. 

- Czekaj, co?  

Mój mózg nie wierzy w to co usłyszałam. Przesłyszałam się, prawda? Poprawiam się na krześle z niedowierzaniem na twarzy i zwracam tym samym uwagę mojej przyjaciółki. Ciężko oddycham, muszę kręcić głową, aby spróbować coś przyswoić, ale to na nic. Nie wiem co się dzieje i dalej w to nie dowierzam. 

- To co słyszysz. Musimy zerwać - mówi to tak jakby bez emocji, zero wyrazu w jego słowach. Jakby ktoś wyprał go z emocji w Whirlpoolu. 

- Jak to musimy?! - zaczynam się wydzierać, co jeszcze bardziej przeraża moją przyjaciółkę. 

- Zmieniam numer, miejsce zamieszkania. Przykro mi, Victoria. 

- Tobie jest przykro! Śmiechu warte! Czemu to robisz?! - nie potrafię nic innego jak krzyczeć. Mam wrażenie że ostro robi sobie ze mnie jaja, tak jak wtedy kiedy upadł na lodzie i myślałam że coś mu się stało. Ani jedno, ani drugie śmieszne nie jest ani trochę. Muszę się złapać metalowego krzesła, żeby nie upaść.

- To koniec. Nie szukaj mnie. 

☆☆☆☆

Jedno bicie. Drugie bicie. Trzecie bicie. 

Liczę bicie mojego serca. Jest szybkie, nerwowe i poszarpane na kawałki, jakbym rzuciła je na pożarcie psom. Głośno oddycham, próbując znów nie płakać. Zaciskam dłonie na pościeli, czując jak żałosna jestem. Zupełnie jak szmaciana lalka porzucona przez dziecko, bo na horyzoncie pojawiła się Barbie w pięknej sukience, z makijażem i lepszymi włosami. Wycieram oczy i w półmroku odkrywam rękawek, aby zobaczyć kilka malinek wokół mojego tatuażu maszyny do pisania. Trę skórę, z każdą chwilą coraz mocniej aż robi się cała czerwona. 

- Co ja robię? - pytam cicho samej siebie, a z moich oczu zaczynają płynąć łzy. Pozwalam im płynąć, a myśli i pytania chodzące po moim umyśle, tylko je podwajają. Nie potrafię przestać lamentować, nie chcę przestać. 

- Victoria, wróciliśmy - obwieszcza Maggie, otwierając drzwi. Leże w gościnnym pokoju i spoglądam na nią słabo - Kupiłam ci masło orzechowe  - podchodzi i stawia słój na stoliku nocnym. Kocham masło orzechowe, ale teraz kojarzy mi się z sytuacją w pierwszym mieszkaniu Richiego, jak próbował je pierwszy raz, wyglądając jak uroczy krecik. Po mojej twarzy spływają nowe łzy, a Maggie siada obok i łapie mnie za rękę. 

- Maggie, chyba chcę wracać do domu. 

- Do Londynu?

- Tak - mówię słabym głosem i nawet to sprawia mi ból. Richie zachował się dzisiaj, jak ostatni cham bez uczuć, którym chyba jest. A ja głupia mu zaufałam, wiedziałam że każdy zasługuje na drugą, a nawet trzecią szansę i ostro się na tym przejechałam. Dobrze było posłuchać serca, ale nie mogłam tak ryzykować. Rzuciłam się na głęboką wodę i mimo że umiem pływać, teraz z braku sił w niej tonę.

Wykrzykuje do samej siebie niecenzuralne słowa, zadaje pytania czemu znów jadę na tym sam wózku, co zrobiłam źle i czemu musi to TAK boleć. Richie i Roger są siebie warci, z tą różnicą, że jeden z nich opuścił mnie w sposób taktowny i pożegnał w realu, a nie jak ostatni dupek przez komórkę! Dalej to do mnie nie dochodzi i nie wiem czy jestem bardziej wściekła, czy smutna. Może to przez moje gadanie? To go jednak nie usprawiedliwia. Wybrał najgorszą z opcji i sprawił, że ostatki mojej nadziei czy sił życiowych, opadły jak sflaczały balon. 

Zaczynam z każdym dniem coraz bardziej myśleć, że miłość zabija. Zupełnie jak w jednej z solowych piosenek mojego przyjaciela Freda, który swoją drogą miał do mnie zadzwonić. Miłość zabija, od razu cię boli. To tylko żywa rozrywka, rządząca twoim sercem. Mimo że melodia nie jest smutna, tekst sam w sobie tak i teraz zauważam jak bardzo prawdziwy jest. 

- Wykręć numer do Rogera - mówię i nawet nie wiem czy gadam z sensem. Nie obchodzi mnie to. Mogłabym zniknąć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro