Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

IG / Twitter / Tiktok : Changretta_watt

Miłego czytania <3

Trzy lata później.

— Caruso, na litość boską, ile jeszcze będziesz siedział w tym cholernym garażu?!

— Jakbym miał coś innego do roboty — prychnąłem, znudzonym głosem.

Po blaszanej konstrukcji rozniósł się charakterystyczny stukot eleganckich butów. Przyjaciel zatrzymał się tuż obok i z udawanym zainteresowaniem zaglądnął do silnika. Przeniosłem na jego osobę zirytowane spojrzenie. To nagłe zakłócenie mojego miru z pewnością miało jakieś głębsze znaczenie. Ubrał się szykownie i wylał na siebie flakon tanich perfum, który aż drażnił nos. Coś się święciło.

— Gdzie się wybierasz? — Przetarłem bagnet od oleju.

— A jak myślisz? — Poprawił kołnierz koszuli. — Przepić trochę swojej wypłaty.

— Och, tym razem nie mojej? — Uniosłem brwi.

— Tym razem — odparł nonszalancko, opierając się o wózek z kluczami. — Widzę, że wykonałeś enty przegląd fury w tym miesiącu, świetnie się składa, kradnę go dzisiaj.

— Zapomnij — uciąłem. — Nie mam zamiaru wycierać syfu, jaki po sobie zostawisz. — Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek i wymierzyłem końcówką bagnetu w pierś. — Dwa tygodnie temu wymieniłem fotele.

— Przysięgam na matkę, że nie będę się dobierał do żadnej dziewczyny w samochodzie. — Położył dłonie na sercu z powagą na twarzy, a potem nagle mrugnął, wykrzywiając usta w diabolicznym uśmiechu. — Dobiorę się do niej na masce!

— David, per l'amor di Dio! — mruknąłem. — Nie. Po ostatnim razie już mam dość.

— Ostatnio, tylko trochę go zarysowałem. — Bronił się. — To nie było specjalnie!

— Trochę?! — żachnąłem się, przypominając sobie pęknięty błotnik, rozwalone nadkole i ugiętą maskę.

— No, porównując do twojego wybryku sprzed trzech lat, to rzeczywiście, tylko trochę.

— To był... wypadek.

— Tak, tak, nieprzewidziany incydent. — Zatoczył dłonią koło w powietrzu. — Któż by się spodziewał, że przy dwóch promilach można wypaść z drogi?

Westchnąłem ostrzegawczo, bo nie miałem ochoty na rozmowę o swoich słabościach. Zakręciłem kurek i zatrzasnąłem maskę, prawie przygniatając palce tej natrętnej muchy. Z wyraźną niechęcią sięgnąłem po szmatę, żeby wytrzeć ręce.

— Pojedź ze mną na miasto — kontynuował swój wywód, a gdy już otworzyłem usta, żeby zaprzeczyć, uniósł ostrzegawczo palec. — Po prostu wyjdźmy na drinka! To z pewnością poprawi ci humor.

— Mój humor ma się dobrze — opierałem się.

— Twój humor już dawno temu wyjechał na wakacje. Trzy metry pod ziemię.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Porównania Collinsa czasami w ogóle nie miały sensu, ale potrafiły wydobyć ze mnie jakieś emocje.

— Zalatuje zgnilizną?

— I to z daleka. Ciągle siedzisz w pracy, a jak nie w niej, to w garażu. Pieścisz tego grata, choć doskonale wiesz, że za moment znowu go rozwalisz. Wiem, że jesteś sentymentalistą, ale no błagam, Caruso, dosyć tego. Relacje międzyludzkie, zapomniałeś, że istnieje coś takiego?

— Mam ich aż nadto po dziesięciu godzinach użerania się w biurze z klientami, zwłaszcza przy tym pojebanym szefie.

— No tak — prychnął. — Pan ważniak ma dość pracy w klimatyzowanym biurowcu przy pięknych sekretarkach i spotkań z bogatymi ludźmi. Jego głupi, samotny kolega nie jest w stanie tego pojąć — mruknął urażony. — Na siłownie przychodzisz tylko wtedy, gdy mnie nie ma... a w Berwing Pub nie pojawiłeś się od dwóch tygodni. Martwię się.

— Dave... wiesz, że to nie tak! 

— Nie? — Uniósł wyzywająco brew, zadzierając podbródek. — Więc jak? Znowu to ja musiałem pierwszy do ciebie przyjść. Fatygowałem się na to zadupie w tych jakże, eleganckich obuwiach, żeby usłyszeć nie? Odmawiasz spotkania i whisky?! Plujesz na kodeks męskości?!

Cholerny David Collins.

— Dobrze, jedźmy — powiedziałem po chwili — na drinka!

Szeroki i złośliwy uśmiech wdarł się na jego twarz. Jak zwykle triumfował. Nie pamiętam, czy choć raz w ciągu dekady odmówiłem mu czegokolwiek.

Czym prędzej wpakował się na miejsce pasażera i poklepał zachęcająco fotel kierowcy, szczerząc się od ucha do ucha. Wiedziałem, że ten wieczór nie wpłynie na mój zły nastrój, który wyjątkowo długo się utrzymywał, ale świadomie wydałem na siebie wyrok. W końcu, czego nie robi się w imię przyjaźni, prawda?

Od dwóch lat mieszkałem w samym centrum Portland w Pearl District. Kupiłem stare, zniszczone mieszkanie w starej kamienicy za grosze. Zainwestowałem w nie setki godzin pracy, i z drobną pomocą chłopaków, stworzyłem z niego przytulny, męski kącik, który de facto, stał się również ulubioną placówką moich kumpli.

Czwarte piętro dzieliłem z pewną starszą panią. Miała na imię Anastazja i prowadziła swoją małą kwiaciarnię naprzeciwko. Była miłą kobietą, choć czasami nazbyt wścibską.

Dolne piętra także wynajmowali emeryci lub starsze bezdzietne małżeństwa. Wobec tego w okolicy panowała cisza i spokój, którą ewentualnie od czasu do czasu, przerywało ujadanie Golden Retrievera. Na rogu swoją miejscówkę miał Starbucks, choć nie zdarzało mi się do niego zaglądać. Nie czułem ani trochę fenomenu tej sieciówki. Dodatkowo, od szczenięcych lat sięgałem po piwo i whisky, okazjonalnie po wino podczas rodzinnych spotkań, więc kawa... nie była mi potrzebna do życia. Zresztą miałem z nią same złe wspomnienia. Nałogowy palacz i kofeina to niezbyt korzystne połączenie.

Szybko odświeżyłem się i wybrałem odpowiednie do okazji ubrania. Poprawiłem się w lustrze, zwilżyłem czarne kosmyki, aby łatwiej zaczesać je do tyłu i na kilka chwil skupiłem się na swoich oczach. Odniosłem wrażenie, że przez pięć lat tej marnej egzystencji pociemniały jeszcze bardziej. Może, gdy przekroczę trzydziestkę, też staną się czarne tak, jak u brata?

Po kilkunastu minutach siedzieliśmy w samochodzie, oczekując na zmianę świateł.

— Co to za syf na siebie wylałeś? — mruknąłem ze zmarszczonym czołem.

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami i powąchał koszulę. — Co jest nie tak?

— Ohydne i ostre. — Uchyliłem okno, ściągając mocno brwi, bo rączka się zacięła na kilka chwil. — Nie możesz kupować tych, które wybrała ci Vanessa? Były odpowiednie.

— Nie — uciął. — Nie będę sobie o niej przypominał, nawet głupimi perfumami.

— Nie musisz udawać, że wszystko jest w porządku, a przede wszystkim nie powinieneś zapychać tej dziury kolejną panienką.

— Niczego nie udaję. — Wzruszył ramionami. — Minęły trzy miesiące, przeszło mi.

— Znam cię i widzę, że wciąż cierpisz. Nie musisz krzywdzić przypadkowej dziewczyny.

— Już nic więcej nie mów — mruknął. — Nie psuj mi humoru. Nienawidzę, gdy uczucia jakieś pierwszej lepszej są dla ciebie istotniejsze, niż moje.

— Dave...

— Milcz, Caruso — uciął. — Od tej chwili obowiązuje cię imprezowy język. Schowaj swoje moralności do kieszeni na parę godzin.

Zacisnąłem usta, ruszając przed siebie.

Marudna księżniczka.

David Collins to gnojek, który od wielu lat gości w moim życiu. Gdy poznaliśmy się w dziewiątej klasie w Stuyvesant High School, szatyn już miał ciekawą opinię, która podążała za nim jak cień. Pobiliśmy się po kilku dniach od rozpoczęcia, bo ustalał swoje miejsce w stadzie. Zawsze walczył o pozycję samca alfa, a że nie chciałem ugiąć karku, zdecydował się na dialog z użyciem pięści. Po jego prawym sierpowym musiałem jeszcze raz odwiedzić ortodontę, żeby naprawić aparat. Całe szczęście, że nie uszkodził mi zgryzu, z którym męczyłem się ponad rok.

Nasi ojcowie nie wykazywali zbytniej dumy z całego zajścia. Komizm, a może i tragizm, sytuacji podkreślał drobny fakt — ja, syn dona największej mafii w Nowym Jorku, siedziałem skruszony na ławce, z chusteczką przesiąkniętą krwią, podczas gdy barczysty gówniarz prokuratora, zadzierał dumnie podbródek, zlizując juchę z wargi.

Luigi był zły za to, że nie oddałem mu wystarczająco mocno, natomiast Frank gotował się od środka, ponieważ chciał, by David poszedł w jego ślady, a pobicia i rozboje to uniemożliwiały.

Gdy za karę musieliśmy sprzątać pracownię chemiczną, okazało się, że tak naprawdę, świetnie się dogadujemy. W dziesiątej klasie został kapitanem szkolnej drużyny. Jako jeden z nielicznych był zapraszany na imprezy starszych roczników, dlatego przygodę z alkoholem, papierosami i innymi ciekawymi formami rozrywki, zaczęliśmy stosunkowo wcześnie. Nasz duet szybko zyskał sławę.

Nocne szaleństwa z Nathanielem oraz Carlo stanowiły dla niego idealną odskocznię od szkoły i wymagających rodziców. Niestety przez nadmierne wypady często opuszczał zajęcia, a jego wyniki gwałtownie spadły. Cała bańka szczęścia pękła, gdy będąc pod wpływem, rozwalił samochód nauczycielki historii. Liceum ledwie skończył, a przez fantastyczny opis kadry, szansa na studia przepadła, niczym cent w studni. Wówczas mocno przywiązał się do mojej rodziny. Dowiedział się o kilku tajemnicach i... chyba mu się spodobało życie mafii. Zdobył najwyższe zaufanie dona, gdy zasłonił Nathaniela swoim ciałem.

Wmieszał się w bardzo brutalne pobicie, konsekwencją czego była rozprawa oraz trzymiesięczny areszt. Sytuacja ta doprowadziła Franka na krawędź wytrzymałości psychicznej. Podjął ostatnie próby naprawy swojego syna, a gdy i one nie poskutkowały, wyrzucił Davida z domu. Doskonale pamiętam, jak Collins dostał w twarz od ojca, a jego ubrania walały się po przedmieściach. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić, co musiał czuć tamtego dnia, zawsze chciał zaimponować seniorowi, po prostu nigdy nie wiedział, jak się za to zabrać.

Moja rodzina przyjęła go od razu z otwartymi ramionami. Consigliere Caruso uratował Davida przed wyrokiem, natomiast Luigi ogłosił przybranym synem. Niedługo później uczestniczył w morderstwie i złożył przysięgę krwi, dzięki czemu oficjalnie stał się członkiem mafii. Już na wieki związał się zmową milczenia.

Gdy po śmierci Eleny oznajmiłem, że się wyprowadzam, również zebrał manatki i ruszył za mną. Przeprowadziliśmy się do Portland, bo to właśnie tam złożyłem papiery na studia. Zdecydowałem się na ukończenie architektury z tytułem Master.

Początkowo wynajmowaliśmy razem jakąś klitkę, lecz moja nauka oraz praca nie szły w parze z jego stylem życia. Pracował wtedy jako ochroniarz w klubie, więc nie raz się zdarzyło, że przyprowadził nad ranem jakieś pijane zguby. Choć nie mogłem narzekać, bo dziewczyny zawsze bardzo przyjemnie odpłacały się za pomoc Davida — ich anioła stróża.

Wytrzymałem z nim trzy lata i nadal czekałem na order za cierpliwość.

Obecnie, David pracuje jako trener personalny w Lloyd Athletic Club. Oprócz tego ma udziały w Berwing Pub i stawia zakłady, które zawsze wygrywa. Czasami także bierze udział w nielegalnych walkach. Ponownie stanął w blasku szczęśliwej gwiazdy.

Zaparkowałem samochód na poboczu, kilkaset jardów przed klubem, bo doświadczenie nauczyło mnie, że pijani ludzie rzygają, gdzie popadnie, a ja nie chciałem rano dodatkowo jechać na myjnie, albo mieć przypadkiem zarysowany lakier. I tak ten samochód kosztował mnie o wiele za dużo, ale czegóż to nie robi się z sentymentu.

Udaliśmy się pod jeden z popularniejszych klubów i zajęliśmy miejsce w kolejce. Westchnąłem ciężko, sięgając do kieszeni po nowiutką paczkę Marlboro Gold.

To było moje uzależnienie od dawna.

— W piątek wezmę udział w walce — mruknął kumpel, wciskając dłonie w kieszenie spodni.

— Gorączkę masz? — Uniosłem brew, zaciągając się ukochaną nikotyną. — Rozumiem, że ostatnio twój rozum wyparował wraz z litrem rudej?

— Do wygrania jest dwadzieścia tysięcy. — Wzruszył ramionami, kradnąc mojego szluga.

— Piętnaście wydasz na leczenie, gdy już obiją ci mordę — stwierdziłem.

— Jestem w dobrej formie, więc porażki nie biorę pod uwagę.

— Brak mi słów, Collins — westchnąłem.

— Będziesz przy mnie?

— Będę. Przecież ktoś musi cię zawieźć do szpitala.

David uśmiechnął się i wypuścił nadmiar dymu z płuc. Wypaliłem całego papierosa, a kiepa kulturalnie wyrzuciłem do popielniczki przy koszu. Widziałem, że Collins już przestępował z nogi na nogę, niecierpliwiąc się niczym szczeniak.

Udaliśmy się do baru, mijając dziesiątki mniej, lub bardziej pijanych ludzi. Jak na środek tygodnia, było całkiem tłoczno. Usiedliśmy razem na wysokich stołkach i zaczęliśmy rozmawiać, czekając na szkocką whisky. Rozglądałem się po wnętrzu, znowu krzywiąc się na beznadziejny dobór kolorów i wszędobylskie neony.

Zamoczyłem usta w bursztynowym napitku, po czym przymknąłem na moment powieki. Rozkoszowałem się goryczą z odrobiną lodu, usilnie ignorując drażniącą w uszy muzykę. Odchyliłem się na krześle, skupiając zmysł smaku i przez moment udając konesera. Przeczesałem włosy, a następnie odpiąłem dwa pierwsze guziki, jednocześnie uwalniając wisior.

Raptem parę minut później, poczułem na swoim ramieniu muśnięcie lekko zaostrzonych paznokci. Nim zdążyłem się obejrzeć, tuż obok pojawiła się urokliwa brunetka. Bez słowa chwyciła kryształ i upiła łyk.

— Burbon? — Uniosła zadziornie brew.

— Szkocka — odpowiedziałem.

— Czy życzy sobie pani kolejkę? — zapytał David, dołączając do rozmowy.

— Chyba jednak pozostanę przy martini. — Uśmiechnęła się zalotnie i wyciągnęła dłoń w kierunku Collinsa. — Jestem Triss.

— David Collins.

Przyjaciel złożył pocałunek na knykciach i pogrążył się w rozmowie z nowo przybyłą towarzyszką, a ja w spokoju dokończyłem porcję whisky. David oczywiście rozpoczął swoje gierki, chwaląc się wiedzą o roślinach. Z fascynacją opowiadał o hodowli hortensji, bugenwilli czy oleandrów, wspominając, jak bardzo są to wymagające kwiaty. Rozmówczyni wydawała się zafascynowana jego szczegółową wiedzą, a przede wszystkim pasją, z jaką opowiadał o przeróżnych odmianach, czy o składnikach w glebie potrzebnych do odpowiedniego wzrostu. Potakiwałem od czasu do czasu, a gdy sytuacja tego wymagała, wspierałem w rozmowie. Już dawno temu przywykłem, że wykorzystywał wiedzę mojej matki na temat ogrodnictwa. Miała obsesję na punkcie hortensji.

Natomiast David Collins miał obsesję na punkcie mojej matki.

— Chciałabyś może zatańczyć?

— Chętnie — pisnęła, przywierając do niego.

Odprowadziłem ich wzrokiem na parkiet, dostrzegając triumfalny uśmiech Davida. Właśnie tak miało się skończyć to wspólne wyjście na drinka? Kogo chciałem oszukać, myśląc, że tym razem będzie inaczej...

***

Przesiedziałem dobre trzy godziny przy barze, robiąc sobie przerwy na papierosa. Nie nawiązywałem żadnych kontaktów, choć zdarzyło mi się zapłacić za kilka drinków rozweselonych panienek. Głównie z litości, czasem po to, by szybciej mieć spokój.

Wakacyjna playlista DJ'a zdenerwowała mnie jeszcze bardziej, a kilka szczególnych utworów otworzyło specjalną szufladkę w głowie, do której nie chciałem już nigdy więcej wracać. Niczym bumerang powróciły momenty z Eleną w roli głównej, które odebrały mi świadomość, wciągając w odmęty wspomnień. Literatka była lepszą towarzyszką, niż wszystkie dziewczęta, wykorzystujące swoje wdzięki, po to bym zwrócił na nie uwagę.

Adrian maruda Caruso.

Tak, braciszku, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo to do mnie pasuje.

— Skrzywdzony? — Zagadał barman, spoglądając na mnie z jakimś dziwnym zrozumieniem.

— Raczej głupio zakochany — odpowiedziałem, wzruszając ramieniem.

— Ma innego? — Uzupełnił literatkę. — Czy jest nieosiągalna?

— Gorzej. — Upiłem łyk, a później przystawiłem szkło do czoła. — Umarła.

— Przykro mi — powiedział z wyczuwalnym współczuciem.

Skinąłem jedynie głową, wpatrując się w szkocką, jakby była kryształową kulą u cygańskiej wiedźmy. Co mi z jego współczucia? Życia Eleny i tak nie wróci, a mi wcale nie będzie lepiej. Przywykłem do bólu.

— Twój kumpel pozwala sobie na zbyt wiele. — Barman uniósł podbródek, wskazując na Collinsa. — Zaraz wyprowadzi go ochrona.

Ociągając się trochę, odwróciłem łeb, wyszukując między tancerzami tę znajomą mordę. Trzymał łapska na tyłku brunetki, ugniatając go niczym ciasto na makaron. Przyssał się do szyi, robiąc kolejny różowy ślad. Dziewczyna nie wyglądała na zachwyconą i usiłowała strącić jego dłonie, ale była zbyt pijana, by sobie z nim poradzić. Niemalże słyszałem, jakie świństwa jej szeptał, jak obiecywał życie usłane różami i wieczną miłość, za ten jeden numerek w mieszkaniu.

Westchnąłem ciężko, zbierając się do pracy. Zostawiłem na blacie kilka dolarów i ruszyłem na parkiet, poprawiając włosy. Stanowczo złapałem Davida za ramię i odciągnąłem od ofiary.

— Czas na nas — mruknąłem surowo.

— Wcale nie, psujesz mi zabawę. — Odepchnął mnie łokciem.

— David. — Zacisnąłem mocniej palce, zmuszając do tego, by odwrócił głowę. — Wracamy.

Zmrużył agresywnie oczy, ale ostatecznie uniósł dłonie w geście poddania. Nie straciłem czujności, wyprowadzając go z klubu. Kierowałem w stronę drzwi, pilnując, by nie zderzył się z innym facetem, bowiem, pijany Collins to naprawdę trudny do okiełznania osobnik.

— Smutas z ciebie — mruknął, gdy byliśmy już na zewnątrz. — To przez tę piosenkę, prawda?

Uniosłem brwi ze zdziwienia, że w ogóle skojarzył fakty.

— Po prostu jestem zmęczony. — Zbyłem go, maszerując w stronę samochodu.

— Od pięciu lat — westchnął, grzebiąc po kieszeniach.

— Nasze wspólne wyjście na drinka rzeczywiście było wspólne — sarknąłem, częstując go używką.

— Przepraszam. — Zwiesił łeb.

Zajęliśmy miejsca w samochodzie, by przez kilka minut w ciszy dopalić papierosy. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem w stronę Kerns.

Gdy po dwudziestu pięciu minutach zaparkowałem na prywatnym parkingu przy Yard Apartments, Collins spał jak zabity, chrapiąc i śliniąc się niczym dziecko. Otworzyłem drzwi od strony pasażera, przykucnąłem nieco, zarzucając sobie rękę Davida na szyję. Szybkim ruchem wziąłem to bydle na barki, zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem do wejścia. Wpisałem kod i jakimś cudem pokonałem pierwsze pięć stopni, które prowadziły na półpiętro. Przywołałem windę i podrzuciłem lekko kumpla, który jedynie zamruczał.

— Ładnie się schlałeś — westchnąłem, czując odór alkoholu.

Przyłożyłem magnetyczną kartę do czytnika, luzując zamek w drzwiach do apartamentu. Wkroczyłem do środka i od razu skierowałem się na prawo, do sypialni, żeby ułożyć tam zwłoki. Przysiadłem obok i oparłem łokcie na kolanach, zastanawiając się, czy wrócić do swojego mieszkania, czy zostać z kumplem. Dochodziła druga w nocy, a ja nie chciałem marnować więcej czasu.

David wydał z siebie jakiś podejrzany dźwięk. Spojrzałem na niego ze zmarszczonym czołem, a gdy ciało mężczyzny drgnęło, złapałem go mocno za ramiona i postawiłem do pionu. Na wpół przytomnego zaciągnąłem do łazienki i w ostatniej chwili uniosłem klapę toalety. Złote wymiociny wypełniły klop, natomiast zapach od razu przypomniał mi o studenckich czasach.

Nie tęskniłem za tym.

Spłukał zawartość żołądka i opadł ciężko na płytki, sapiąc i kaszląc.

— To boli — jęknął niespodziewanie.

— Co takiego? — Spojrzałem na jego przepitą twarz, która nagle wykrzywiła się w potężnym grymasie. Broda mu drżała. — Dave?

— Ten cholerny mięsień! Ćwiczę po trzy godziny dziennie, czterysta miligramów kofeiny na raz... a on dalej boli — rozpaczliwie bełkotał. — Kłuje, jakbym miał dostać zawału. Chce mnie zabić poczuciem winy. Co trzeba zrobić, żeby się tego pozbyć, Adrian? Jak sprawić, by kurwa nie bolało?! Jak wyłączyć to gówno?

Alkohol rozpuścił tę marną otoczkę twardziela, wystawiając nagą duszę na światło dzienne. Wiedziałem, że sobie nie radził. Mógł udawać przed każdym, ale nie przede mną.

— Do bólu trzeba przywyknąć — wymamrotałem przez ściśnięte gardło.

— Jak?! — Wplótł palce we włosy. — Zostawiła mnie. Wyniosła się z mojego życia w momencie, gdy najbardziej jej potrzebowałem! Nie wiem, kim jestem, Adrian, nie wiem, czym jestem.

Płakał. Pieprzony David Collins płakał.

Wypuściłem głośno powietrze, dosiadając się obok niego na płytkach, ciesząc się z chłodu, jaki oddawały.

— Przepraszam — bełkotał dalej. — Przepraszam... wiem, że przeżyłeś coś gorszego...

— Masz prawo do tego, by mówić, co czujesz, David — powiedziałem stanowczo. — Bez względu na to, co ja przeszedłem. Zresztą, przecież obaj tkwimy w tym gównie. Nie będziemy się licytować, który głębiej.

— Frank miał rację. — Przyjaciel ukrył twarz w dłoniach. — Do niego się nie nadaję.

— Przecież obaj wiemy, że to nieprawda — stwierdziłem spokojnie.

— Nie zasługuję na nią.

— Oczywiście, że zasługujesz. Uwierz w to wreszcie. — Uderzyłem potylicą w ścianę. — Po prostu, musisz się wreszcie zdecydować, Dave. Zastanów się, czy widzisz swoją przyszłość z Morento, czy nie.

Kumpel już nic więcej nie powiedział. Przyswajał powoli moje słowa, pociągając raz za razem nosem i przecierając mokre policzki.

***

Budzik natrętnie brzęczał już od dobrych kilku minut, a ja usilnie trzymałem się snu, ignorując nadchodzące obowiązki. Wreszcie podniosłem się do siadu i obleciałem spojrzeniem Davida, wyłączając drzemkę. Przeczesałem włosy i skierowałem nogi do łazienki, żeby odświeżyć się po ciężkiej nocy. Uprzednio zabrałem bokserki z szuflady, znajdując w nich także czarne stringi. Dałbym sobie rękę uciąć, że należały do Vanessy i po prostu nie umiał się z nimi rozstać. Cholerny sentymentalista. Gdybym miał więcej czasu, z pewnością z czystej ciekawości, przejrzałbym jego szafki, doszukując się innych atrybutów po kruczoczarnej piękności. Prawdziwej miłości nie da się tak po prostu wyrzucić z życia. Doskonale o tym wiedziałem.

Ukradłem białą, bawełnianą koszulę oraz ciemne jeansy z szafy kumpla. Założyłem cały zestaw na ciało i zostawiłem go samego z morderczym kacem. Zamknąłem drzwi do sypialni najciszej, jak tylko potrafiłem, po czym przeszedłem do kuchni. Stanąłem na moment przy blacie, obserwując panoramę za ogromnymi oknami. Widok na budzące się do życia miasto oraz rzekę Willamette, którą rankiem zawsze otulała mgła, wprowadzało we mnie poczucie spokoju. Wschodzące słońce dodawało klimatu, przebijając swoimi promieniami chmury. Uwielbiałem ten kącik i wciąż nie rozumiałem, dlaczego mu go oddałem.

— Niech go szlag — mruknąłem zirytowany, gdy w lodówce dostrzegłem jedynie piwa, stary plasterek sera, a także trzydzieści jogurtów naturalnych. W koszyku z pieczywem znalazłem opakowanie z bułeczkami czekoladowymi, więc postanowiłem się jedną pocieszyć.

Wyszedłem z mieszkania, poprawiłem fryzurę i wyciągnąłem szluga z paczki. Wychodząc z bloku, podpaliłem używkę i udałem się do centrum Portland.

Przekląłem pod nosem, bo nie udało mi się zaparkować przed miejscem pracy i musiałem krążyć przez jakiś czas dookoła budynku. Słońce mocno przyświeciło mi w oczy i już poczułem ból w skroniach. Opłaciło mi się to wczorajsze wyjście na drinka. Te marne trzy godziny snu odbiły się echem na mojej udręczonej twarzy. Miałem nadzieję, że dzisiaj Ivanow nie zwoła jakiegoś nagłego posiedzenia, bo dałbym mu jawny powód do drwin, a kochał to robić. Wyżywał się na pracownikach, żeby nakarmić swoje malutkie ego.

Siedziałem jeszcze przez chwilę w samochodzie, próbując dojść do siebie, aż ostatecznie zebrałem męskie ego do kupy.

Jest, jak jest. Cuda się nie zdarzają.

Wjechałem windą na dziesiąte piętro i przeszedłem cichutko obok gabinetu szefa. Rozpakowałem rzeczy, podłączyłem tablet do komputera i...

— Cześć, Adrian.

Usłyszałem nieco piskliwy głos. Przymknąłem na moment powieki, a kiedy je uchyliłem, podążyłem spojrzeniem za idealną sylwetką Kate Willis. Stukot jej wysokich obcasów dzwonił mi w uszach, gdy stawiała te malutkie kroczki, zbliżając się do biurka, jak zwykle w nienagannym, kuszącym stroju.

— Cześć — mruknąłem.

— Mam dla ciebie nową makulaturę — mówiła szybko. — Odszukałam jeszcze kopię mapy ewidencyjnej i sieci kanalizacyjnej.

Brunetka pospiesznie kładła papiery tuż przed moim nosem, poprawiając nerwowo długie pukle. Wyciągnąłem z szuflady odpowiedni segregator, który był poświęcony dokumentacji tego właśnie projektu, i z wymowną miną uzupełniłem braki.

— Naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało. — Jeszcze bardziej zniżyła ton głosu. — Jeszcze mi się to nie zdarzyło... myślę, że Tyler maczał w tym palce albo ta suka, Beatrice. — Zbladła, a piwne oczy rozbłysły od łez. Nie wysilaj się, Kate, to już na mnie nie działa. — Jeszcze raz przepraszam.

Oczywiście, że ten bałagan na biurku nie miał z tym nic wspólnego, ani to, że notorycznie przeglądała strony internetowe w poszukiwaniu idealnych butów, spychając obowiązki na drugi plan.

— Nic nie szkodzi. Ważne, że udało ci się je odnaleźć.

Brak premii i publiczne zlinczowanie przez Ivanowa to naprawdę nic takiego, Kate. Dzień jak co dzień.

— Czy dasz się zaprosić na lunch w ramach przeprosin?

— Niestety, mam dużo pracy.

Widziałem, jak bardzo moje odrzucenie jej nie odpowiada. Otworzyłem program z projektem i zabrałem się do rysowania, nie zwracając więcej uwagi na swojego gościa. Dopiero po kilku dłuższych sekundach zrozumiała, że nasza rozmowa dobiegła końca i wyszła z opuszczoną głową.

Zganiłem się za to, że odprowadziłem spojrzeniem ten krągły tyłek.

Dość. Teraz czas na obowiązki.

Dziesięć lat temu, kiedy zaczynałem przygodę ze studiami, wszystko wydawało się w miarę proste. Najpierw zdać egzaminy, później przepracować kilkadziesiąt godzin w ramach praktyk, dostać się na staż, a potem otworzyć własną firmę i zająć deweloperką. W końcu miałem bardzo dobrą teczkę i znane nazwisko. I wszystko by się udało, pod warunkiem że zostałbym w Nowym Jorku, gdzie rodzina Caruso posiadała sieć wpływów.

Niestety. Realia Portland okazały się mniej bajkowe.

Zaraz po przeprowadzce zatrudniłem się w barze nieopodal uczelni. Wracałem na mieszkanie w nocy, trochę pijany, siadałem do biurka i rysowałem na zajęcia. Spałem ledwie trzy godziny, piłem energetyka na śniadanie, choć czasem towarzyszyła temu jajecznica, w zależności, czy dziewczynki, które przyprowadził Collins, potrafiły gotować, czy nie, a później biegłem na zajęcia. I tak mój krąg życia powtarzał się przez dwa lata.

Aż w końcu nadszedł moment obrony, po którym myślałem, że magicznie otrzymam pracę w zawodzie.

Bardziej naiwny już chyba nie mogłem być.

Po kilku miesiącach od uzyskania tytułu rekruter wylał na mnie wiadro lodowatej wody, odrzucając kandydaturę na stanowisko urbanisty. Zaśmiał mi się prosto w twarz, że bez doświadczenia nikt nawet nie zwróci uwagi na to, jakże wykwintnie zaprojektowane CV.

Ogarnąłem, że nie mając koneksji, to jestem gówno wart. Dwie, a właściwie trzy prace były tylko chwilowe. Następnie przez cztery miesiące szukałem chociaż zlecenia. Wyrobiłem zajebisty profil na LinkedIn, odbyłem setki rozmów, ale niewiele z tego wynikało. Jednakże nie poddawałem się, za wszelką cenę chciałem udowodnić całej famigli, że poradzę sobie bez ich znajomości.

Krążyłem na krawędzi załamania nerwowego, aż ostatecznie się udało. Trafiłem do T.I.E, i choć szef był ostatnią kanalią, zasługującą na kulkę w głowie, rozłożyłem wreszcie żagle i wypłynąłem z portu, zdobywając kontakty. Cieszyłem się, że Luigi nie naciskał, bym zostawił swoje plany. Jako don, mógł przecież ustawić mnie do pionu, wybrać przyszłą żonę i zmusić do tego, bym osiadł w Nowym Jorku, gdzie nadzorowałbym wszystkie mniej lub bardziej legalne transakcje. W końcu tak postąpił z Nathanielem i tak podpowiadali mu doradcy.

Moje załamanie po śmierci Eleny wywołało poruszenie wśród członków rodziny. Przecież coś musiało być ze mną nie tak, skoro beczałem, jak dziecko i wymiotowałem. Gdzie ten chłodny przyszły capo rodziny Caruso?

Uznali więc, że jestem słaby, a moja reakcja stricte babska. Zamiast otrzepać się, stuknąć inną dziewuchę, by szybciej zapomnieć, sięgnąłem po narkotyki i kilka razy wystawiłem to marne istnienie na próbę. Ot tak dla zabawy. Z dnia na dzień wszystko traciło znaczenie.

Członkowie małej rady usiłowali wywrzeć na Luigim jakąś reakcję. Podpowiadali, że się zmarnuje, że nigdy nie będę dobrym caporegime Nathaniela, jeśli moim życiem będzie rządził los, podsycany białymi kryształami. Stosowali szantaże, że odejdą, jeśli zostanę na ważnym stanowisku, bo nie wzbudzam żadnego szacunku.

Ojciec nie reagował. Oczywiście, gdy wracałem naćpany, zdarzyło mi się usłyszeć srogie reprymendy, ale rozumiał, że muszę na swój sposób odbyć żałobę. Przesiedziałem kilka razy w areszcie za jazdę pod wpływem, wyziębiłem organizm, śpiąc przy grobie Eleny i przeczytałem trzy tuziny jej durnych romansideł, których ona nie zdążyła. Wypadłem parę razy z drogi i rozbiłem samochód albo łeb, co dawało mi dużo satysfakcji. Chodziłem na imprezy, żeby bawić się do upadłego w rytm ostrych dźwięków, aby na koniec stanąć na dachu wieżowca, rozłożyć ręce i poderwać się do lotu dzięki używkom. Aż pewnego dnia po przebudzeniu powiedziałem sobie dość. W jednej chwili zebrałem resztki Adriana Caruso w prowizoryczną całość, oznajmiając ojcu, że chce kontynuować studia. Wyrzuciłem z siebie wszystkie niepotrzebne emocje i uczucia, pozostawiając miejsce w duszy dla diabłów, które tylko na to czekały.

Famiglia patrzyła na te wszystkie poczynania z dezaprobatą. Ostatecznie przestali zwracać na mnie uwagę i stwierdzili, że nie mam włoskiego temperamentu, a znajomości z Amerykanami sprawiła, że zmiękłem.

Nic bardziej mylnego.

W końcu najbardziej niebezpieczni są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Ci, których system wartości pozostawiał wiele do życzenia, a cele zawsze uświęcały środki.

Właśnie takim człowiekiem się stałem i choć czasem naprawdę chciałem się nawrócić, to jednak przyzwyczajenie do tego stanu rzeczy cholernie mi odpowiadało. W tym wydaniu nie było miejsca na ból, rozczarowanie czy stratę, bo zostałem już tylko ja i moja ciemność.

Cosca nie zdawała sobie sprawy, że tak naprawdę w imię ojca czy brata, byłbym w stanie rzucić się w ogień, że gdyby tylko poprosili, stałbym pierwszy na czele armii, przyjmując kule.

Przecież nie da się złamać ducha, którego i tak nie ma.

Na całe szczęście, od pięciu lat w moim życiu panował spokój. W Portland byłem tylko skromnym architektem i udziałowcem w Berwing Pub, problemy rodziny schodziły na dalszy plan.

Wyłączyłem komputer i z ciężkim westchnieniem przeciągnąłem się kilka razy. Rozmasowałem oczy, skronie, a na końcu kark, aż wreszcie zebrałem rzeczy do nesesera. Półmrok otulał miasto, a w oknach pojawiały się pierwsze światła, gdy wychodziłem z firmy.

Stanąłem na chwilę przed budynkiem, ćmiąc ukochaną używkę. Przykleiłem plecy do muru i skrzyżowałem stopy, ciesząc się chwilą. Błądziłem spojrzeniem po okolicznych budynkach, aż ostatecznie skierowałem je na kawiarnię na rogu, która nagle stała się nierozłącznym elementem kamienicy po prawej stronie.

Szyld rozbłysł, ujawniając nazwę miejsca.

Little Sweetness.

Czemu wcześniej nie zwracałem na nie uwagi? Przecież przynajmniej raz dziennie stałem w tym miejscu. Usiłowałem przypomnieć sobie, od jak dawna kawiarnia się tutaj znajdowała, ale za cholerę nie mogłem umiejscowić tego przełomowego wydarzenia na osi czasu. Ostatecznie odbiłem się od ściany i skierowałem do pięknego budynku. Chłonąłem całym sobą pilastry z wykończeniem charakterystycznym dla korynckiej kolumny. Interesujące połączenie. Dekoracyjne zawijasy miały złoty akcent, podczas gdy reszta pozostawała w odcieniu butelkowej zieleni. Drewniane drzwi, na których widniały liczne ornamenty i starodawna, typowo europejska klamka oraz kołatka w kształcie lwiej paszczy, znowu na moment przyciągnęły moje spojrzenie. Duże refleksyjne szyby nie pozwalały na obserwowanie klientów wewnątrz, co z pewnością dawało dużo komfortu.

Lubiłem wszystko, co klasyczne i proste. Może to właśnie dlatego, tak bardzo pragnąłem zamieszkać na Sycylii i uwolnić się od tego dziwnego świata Ameryki?

Otworzyłem drzwi, wprawiając w ruch dzwoneczek. Od razu otulił mnie zapach kawy, cynamonu i czekolady. Przyjemne ciepło musnęło mnie po policzkach.

Ruszyłem w stronę kontuaru, rozglądając się dookoła. Tylko dwa stoliki były zajęte, w dodatku przez pojedyncze osoby, które pracowały na przenośnych komputerach. Przyjemna dla ucha melodia rozbrzmiewała z głośników.

Oparłem się bokiem o ladę i nachyliłem nieco, dostrzegając blond czuprynę, zapatrzoną w ekran tableta. Dziewczyna właśnie rysowała nocny pejzaż miasta. Obok niej stała filiżanka z pięknym wzorkiem na piance.

— Co to za program? — zapytałem cicho.

Baristka poderwała szybko głowę, pospiesznie zamykając urządzenie. Błękit jej oczu w otoczce gęstych rzęs, sprawił, że na moment rozchyliłem usta. Szybko obleciałem spojrzeniem po jej twarzy, analizując perłowy odcień skóry, malutkie piegi na zadartym nosku i kształtne usta.

Była do niej podobna.

— Przepraszam pana — powiedziała słodkim głosem. — Zamyśliłam się trochę.

— Zauważyłem. — Uśmiechnąłem się. — Pytałem, co to za program do rysowania.

— Och, to Inkscape. Rysowanie wektorowe.

— Tak myślałem. Funkcje wydawały mi się dziwnie znajome.

— Zna się pan na tym? — Zamrugała.

— Poniekąd — odpowiedziałem wymijająco. — Miałem to na studiach. Bodajże na drugim roku. — Podrapałem się po brodzie, dostrzegając konsternację na twarzy rozmówczyni. — Jestem architektem.

— Pracuje pan w T.I.E? — zapytała wprost, a ja skinąłem głową.

— Proszę, bez tego pana. Jestem Adrian, po prostu. Czuje się naprawdę staro, gdy ktoś mówi mi per pan.

— Okej, Adrian. Przygotować jakąś kawę?

Wyjątkowo, amerykańska odmiana mojego imienia w jej ustach nie brzmiała tak źle.

— Hm, poproszę latte na wynos. Będę musiał jeszcze trochę popracować w domu.

— Nie za dużo tej pracy, na jeden dzień?

Zwróciłem uwagę na plakietkę informacyjną przyczepioną do koszulki, gdy sięgała po kubek. Miała na imię Clarissa.

— Cóż, nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli — westchnąłem. — Sekretarka mojego szefa wreszcie odszukała ważne papiery, bez których nie mogłem zacząć projektu. Teraz muszę nadrobić dwa tygodnie zwłoki. Szykują się krótkie noce.

— W takim razie może zamiast latte przygotuję flat white? To znacznie mocniejsza kawa.

— Nie ma takiej potrzeby. Jestem nałogowym palaczem, więc taka porcja kofeiny zdecydowanie mi wystarczy. — Zaśmiałem się.

— Rozumiem, to nieco wybuchowa mieszanka — zachichotała, nakładając wieczko na kubek. — Ja jestem uzależniona od kofeiny. Przyjaciółki mi mówią, że jeszcze rok takiego stylu życia i umrę na zawał serca, ale Boże, kocham kawę.

— Mnie od kilku lat mówią, że dostanę raka, a ostatnio na prześwietleniu lekarz powiedział, że płuca bez skazy. — Zaśmiałem się i pochyliłem nad ladą. — Dlatego nie zwracaj uwagi na to, co mówią inni i ciesz się ze swojego uzależnienia. W końcu nie można żyć wiecznie, prawda?

— Ależ z ciebie pesymista.

— Raczej realista.

Sięgnąłem do kieszeni, ale nie mogłem znaleźć portfela, więc od razu się przeraziłem. Wyciągnąłem na ladę całą zawartość spodni i dopiero gdzieś w największej otchłani, odnalazłem tę cholerną zgubę.

— Zapłacę kartą. — Przetarłem niewidzialny pot z czoła.

— Ach, a już miałam przygotowaną naszą czarną listę — dodała.

Zacząłem zgarniać rzeczy z powrotem do kieszeni i wtedy dotarło do mnie, że dziewczyna była bardzo miła i przyjazna. Powinienem zostawić jej napiwek. Wyglądała zresztą na bardzo młodą, może licealistkę, a może świeżą studentkę, dlatego tym bardziej chciałem ją wesprzeć. Zajrzałem jeszcze raz do portfela i westchnąłem w myślach, dostrzegając pięćdziesiąt dolarów.

Gdy Clarissa skupiła się na wydruku z karty, wsunąłem po cichu banknot do skarbonki, a potem zabrałem napój i, życząc miłego wieczoru, wyszedłem z kawiarni. 

***

#LatteiMarlboro

#TrylogiaMarlboro

#LiM_watt

Hej!

Dziękuję za wszystko!

Buziaki ;*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro