Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

IG/ Twitter / TikTok: Changretta_watt

Miłego czytania :* 

W piątek od samego rana byłem zdenerwowany. O czwartej z głębokiego snu, wyrwał mnie telefon od matki, że Sofia trafiła do szpitala. Mimo zapewnień, że wszystko jest w porządku, wyczułem w kobiecym głosie nutkę zdenerwowania. To wystarczyło, bym nie zmrużył oka przez następne dwie godziny i obgryzł każdą skórkę.

Napięta atmosfera w firmie ani trochę nie pomagała w moim obecnym stanie, tak samo, jak pięć wypalonych szlugów. Tyler zdążył już trzy razy zwołać spotkanie, byle tylko wylać na nas pomyje i zwyzywać od najgorszych leni. Byłem naprawdę o krok od zlecenia zabójstwa albo wyciągnięcia swojej kochanej kruszynki — McMillana CS5 i zestrzelenia debila z sąsiedniego budynku.

Caruso, jesteś ostoją spokoju!

Powtórzyłem zdanie kilkanaście razy w głowie, ale gdy kolejny raz Ivanow trzasnął drzwiami mojego gabinetu, nie wytrzymałem. Zacząłem pakować rzeczy do aktówki.

— Co ty robisz? — syknął Rosjanin. — Nie skończyłeś pracy!

— Nie, ale w takim towarzystwie nie da się, kurwa, pracować — uciąłem.

— Coś ci nie pasuje, tak? — Zadarł podbródek. — Chcesz chwalić się tytułem bezrobotnego?

— A ty chcesz zostać bez urbanisty, który w tym momencie zajmuje się dwoma najbardziej dochodowymi projektami? — Zwęziłem oczy, także przybierając odpowiednią postawę. Tyler zacisnął szczękę, mierząc mnie wzrokiem. — Tak myślałem. Będę pracować zdalnie.

Dopiąłem klamry w skórzanej teczce i minąłem szefa, trącając go lekko w bark.

— Bogaty tatuś nie pomoże ci w karierze, zwłaszcza w tej branży. Musisz wreszcie zacząć ciężko pracować, jeśli chcesz zostać doceniony. Widzę, że nudzisz się w T.I.E, skoro wychodzisz na milion przerw na papierosa. Chętnie wypełnię ci ten wolny czas, który tak sukcesywnie marnujesz. Lenistwo w mojej firmie jest piętnowane, zapamiętaj to w końcu, Caruso.

— Jestem dobrym architektem. — Przybrałem dumną postawę. — Dyplom z wyróżnieniem i bogata teczka to nie zasługa mojego ojca, a jedynie ciężkiej pracy i dobrze o tym wiesz. Gdybym nie był ci potrzebny, już dawno temu byś się mnie pozbył.

— Może masz racje. Nie potrzebnie tyle zwlekam. — Skrzyżował dumnie ramiona.

— Śmiało. — Wskazałem palcem na biurko. — Czekam na zwolnienie. Niech leży w poniedziałek na blacie.

Caruso, co ty odwalasz?! Potrzebujesz tej pracy!

— Masz tupet — prychnął.

— Wiem, ile jestem wart.

— Widocznie niewiele, skoro zbierałeś po mnie ochłapy.

Och, więc teraz w ten sposób się bawimy...?

Przybrałem najbardziej chłodny wyraz twarzy, spoglądając na dumnego z siebie prezesa. Cóż za żałosna zagrywka. Myślał, że w jakikolwiek sposób ta marna zaczepka na mnie podziała? Miał nadzieję, że rzucę mu się do gardła, bo pukał tę samą laskę, którą ja zabierałem na szykowne kolacje?

— Nie chciałbyś stracić firmy, prawda? — rzuciłem lekko. — Mój ojciec od dawna rozważa inwestycje w zachodniej części Stanów i chętnie kupi te twoje zabawki, jeśli tylko mu o tym powiem. — Machnąłem niedbale, a Ivanow momentalnie poczerwieniał na twarzy i zacisnął dłonie w pięści. — Chociaż... zawsze interesowały go znacznie lepsze inwestycje.

— Zejdź mi z oczu — syknął. — W poniedziałek chcę widzieć gotowy projekt!

Punkt dla Caruso.

Wyciągnąłem paczkę marlboro, wsunąłem w zęby jednego szluga i opuściłem biuro.

Przejebałem sobie, i to po całej linii, ale w tym momencie cieszyłem się ze swojego małego zwycięstwa. Konsekwencjami będę się martwił dopiero w poniedziałek, chociaż teraz, gdy już miałem jakieś znajomości, z pewnością byłoby mi łatwiej znaleźć nową pracę.

Paliłem swoją używkę przed biurem, idąc w stronę samochodu, gdy mimowolnie spojrzałem na kawiarnię. Musiałem trochę popracować, a ostatnim razem samotność w mieszkaniu wcale mi nie pomogła.

Przeczesałem włosy i ruszyłem w stronę budynku.

Zaciągnąłem się ostatni raz. Wypuściłem dym nosem, jednocześnie zgniatając peta w popielniczce. Zabiłem zapach papierosów miętową gumą do żucia i wszedłem do środka, wprawiając w ruch dzwoneczek nad drzwiami. Zapach kawy oraz ciast był powalający. Skierowałem się w stronę lady, skupiając wzrok na słodkich i słonych przekąskach, tłumiąc burczenie brzucha.

— Dzień dobry!

Podniosłem głowę na dźwięk charakterystycznego głosu baristki sprzed kilku dni.

— Cześć — odchrząknąłem. — Przyszedłem trochę popracować w miłym klimacie.

— Przy dobrej kawie i ciasteczku? — Zatrzepotała rzęsami.

Ciasteczku? Mój umysł zawiesił się na moment. Swoboda, jaką emanowała, była godna podziwu. Traktowała tak każdego klienta, czy mnie sobie w jakiś sposób upatrzyła?

Wymyślasz, Caruso. Nie ma w tobie nic wyjątkowego.

— Zdecydowanie — odpowiedziałem w końcu. Spojrzałem na zegarek, marszcząc czoło. — Planuję tu zostać jakieś pięć godzin, więc co byś mi zaproponowała? — Uniosła brwi, oddalając się nieco od kontuaru, jakby w poszukiwaniu inspiracji. Oparłem łokcie na ladzie i zajrzałem za nią, dostrzegając filiżankę z kawą. Na piance było idealne serce. Wskazałem palcem na wypatrzony cel. — To mi się podoba.

— To jest zwykłe latte — wyjaśniła ze śmiechem.

— Jeśli zrobisz dla mnie taki wzorek, już będzie niezwykłe.

Brawo kretynie, tekst godny Davida.

Zdecydowanie spędzałem z nim zbyt wiele czasu, skoro odgapiłem nawet głupią gadkę na podryw.

— Oczywiście, już zapisuje, niezwykłe latte. — Przedrzeźniała mnie. — Skusi się pan na ciasto czekoladowe? — Zrobiła zachęcającą minę.

— Hm... — Podrapałem się po brodzie, bacznie obserwując ciasta. — Chyba wolałbym tiramisu. Jest na bazie jajek i likieru?

— Na bazie jajek...? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Oczywiście, że nie. Jest na bazie śmietanki.

— Ach, rozumiem, to taka uproszczona amerykańska wersja — droczyłem się.

— Amerykańska? Dlaczego...? — urwała, marszcząc brwi. Zlustrowała mnie dokładnie, a potem nabrała powietrza. — Jest pan Włochem?

— Adrian — upomniałem ją. — Nie jestem dziadkiem.

— To... forma grzecznościowa.

— Właśnie, grzecznościowa, a z tym przymiotnikiem nie mam nic wspólnego, dlatego proszę, nie stosuj jej pod moim adresem. — Nie wyglądała na przekonaną, dlatego wyciągnąłem dłoń, żeby się przywitać. — Zacznijmy od początku. Cześć, jestem Adrian.

— Na pewno tylko Adrian?

— Adriano Riccardo Caruso. Usatysfakcjonowana?

Posłała mi krótkie spojrzenie spod tych długich rzęs, unosząc uroczo kącik ust. Wywarłem na niej aż takie wrażenie?

— Clarissa Gilbert. — Przedstawiła się, plącząc język.

Złożyłem delikatny pocałunek na skórze, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Patrzyliśmy sobie w oczy o wiele dłużej, niż było to konieczne. Teraz byłem pewien, że ten śliczny kolor tęczówek składał się przynajmniej z trzech odcieni niebieskiego koloru.

— Czy podać cukier do kawy?

— Może jakiś syrop? — Rozejrzałem się dookoła, by ostatecznie zawiesić wzrok na półce ze słodkimi dodatkami. — Jaki polecasz do latte?

— Według mnie najlepszy jest karmelowy! — Ożywiła się nagle, sięgając po butelkę. — To bardzo dobra firma. Syropy są na bazie naturalnych składników!

— To znaczy cukru? — Wyszczerzyłem się głupio, dostrzegając, że śliczne policzki dziewczyny nabrały różowej barwy. — Caramello latte macchiato, tiramisù e due bagel con prosciutto di Parma, per favore.

— Słucham? — Zatrzepotała rzęsami.

— C'è qualche problema, signorina? [Czy jest jakiś problem, panienko?] — Droczenie się z nią było doprawdy ciekawym zajęciem.

— Przestań się ze mnie nabijać — mruknęła naburmuszona. — Karmelowe latte, tiramisu i...?

— Dwa bajgle z szynką parmeńską — dokończyłem. — Widziałem, że nie dowierzałaś w moje włoskie pochodzenie.

— Mądrala. — Przewróciła oczami. — Zaraz przyniosę do stolika.

— Grazie, signorina.

Zająłem wolne miejsce pod oknem i rozpakowałem klamoty z aktówki. Nie zdążyłem nawet uruchomić laptopa, gdy na wyświetlaczu pojawiło się połączenie od matki. Podskoczyłem na fotelu, a telefon wypadł mi z dłoni, gdy pośpiesznie usiłowałem wcisnąć zieloną słuchawkę.

— Pronto, mamma — zacząłem po włosku.

— Weilà, Adriano! — pisnęła do słuchawki. — Sofia właśnie urodziła!

— To cudownie — odetchnąłem, poprawiając się na fotelu. — Czy wszystko w porządku? Lekarze niczego nie zaniedbali? Jak ona się czuje? Nathaniel... był przy porodzie?

Sam byłem w szoku przez ten nagły słowotok, aczkolwiek narodziny chrześniaka przeżywałem chyba bardziej, niż jego ojciec. Zresztą nie miałem zaufania do służb szpitalnych po tym, jak nie udało im się uratować mojej kruszynki.

— Ech... niestety nie, przyjechał dopiero pięć minut temu... — Wyraźnie ściszyła głos. — Soni czuje się dobrze, a lekarze i położne wykazali się profesjonalizmem — wyjaśniła. Na kilka chwil w słuchawce zapadła cisza. — Potrzebujemy cię synu, ojciec już sobie nie daje rady z tym upartym osłem.

Zacisnąłem szczękę na kilka chwil, uświadamiając sobie, że odwiedziłem ich ledwie dwa tygodnie temu.

— Postaram się przylecieć jak najszybciej — powiedziałem pewnym tonem. — Bardzo się cieszę, że wszystko jest w porządku. Ucałuj Soni ode mnie.

— Oczywiście, synku. Muszę kończyć, Luigi właśnie przyjechał — wyjaśniła pospiesznie. — Uważaj na siebie.

Nie zdążyłem się pożegnać, bo mama z prędkością światła zakończyła połączenie.

Krótkie rozmowy do niej nie pasowały. Niczym mały chłopiec poczułem niedosyt matczynej uwagi. Lekka zazdrość zakiełkowała w moim sercu. Wszyscy ciągle skupiali się na Nathanielu, od miesiąca nikt nie interesował się Adrianem.

Uruchomiłem laptopa, podłączyłem tablet i otworzyłem program z projektem. Zdążyłem nakreślić kolejną kondygnację, wraz z rozplanowaniem pomieszczeń, gdy Clary podeszła do stolika niosąc moje zamówienie.

Wymieniłem kilka zdań z blondynką, a ostatecznie założyłem słuchawki i wróciłem do pracy. Nie spodziewałem się, że zapach kawy i pieczonych ciast będą tak korzystnie działały na ośrodki mojego skupienia. Przyjemne było także podglądanie tej słodkiej dziewczyny, gdy biegała z tacą pełną łakoci, a błękitna sukienka uroczo wirowała przy każdym kroku.

Przez cztery godziny, które spędziłem w Little Sweetness, spojrzałem na nią dokładnie sto siedemdziesiąt trzy razy. I co najgorsze, rola obserwatora zaczynała mi się podobać. Za każdym razem gdy wracała od stolika, spoglądała na mnie, jakby badała czujność. Odprowadzałem ją wzrokiem za kontuar z wyraźnym zadowoleniem. Nie widziałem sensu w oszukiwaniu samego siebie. Clarissa po prostu wpadła mi w oko.

Postukałem kilka razy palcami w blat, trzy razy przekręciłem sygnet, aż ostatecznie uznałem, że nie wykrzesam z siebie więcej sił. Osiągnąłem limit kreatywności. Jakiś okropny błąd wdarł się do moich notatek, przez który nie mogłem ruszyć dalej. Przeliczyłem wszystko jeszcze dwa razy, a obciążenie jednego ze słupów wciąż było za duże.

— Adrian? — Podniosłem głowę, słysząc swoje imię.

Musiałem mrugnąć kilka razy, żeby złapać ostrość, bo zbyt intensywnie wpatrywałem się w ekran. Wtedy wreszcie ujrzałem chodzącą perfekcję i aż zaparło mi dech w piersi.

— Vanessa — wychrypiałem, przełykając ślinę.

— Co tu robisz o tej porze? — zapytała, ściągając ku sobie brwi. — Masz wolne?

— Powiedziałem Tylerowi, żeby się pieprzył — zażartowałem. — Nie mogłem skupić myśli w jego towarzystwie. Uznałem, że popracuje zdalnie.

— To świetnie trafiłeś. — Mrugnęła znacząco, wskazując na wnętrze. — W tej kawiarni jest najlepsza kawa w całym Portland.

— Zdążyłem się już przekonać.

Uśmiechnąłem się nieznacznie, odsuwając fotel przed kobietą. Zająłem miejsce po drugiej stronie stołu, dumając nad tym, czy David zabije mnie od razu, czy jednak nieco obije za to, że miałem czelność się z nią widzieć. W końcu kategorycznie zabronił wszelkich kontaktów z Morento, a użył do tego naprawdę mocnych argumentów, w postaci prawej i lewej pięści.

Przez chwilę wpatrywałem się w regularne rysy twarzy z piękną opalenizną, charakterystyczną dla dziewczyn z południa. Hebanowe, gęste włosy, które zawsze miały postać fal, niezwykle kontrastowały z tęczówkami w odcieniu żywego jadeitu.

— Co u ciebie? Jak studia? — zagadnąłem.

— Wszystko w porządku. Zdałam ostatnie egzaminy i już oficjalnie koniec! — Posłała mi zniewalający uśmiech. — Otwieram własny biznes. Byłam właśnie obejrzeć lokal naprzeciwko.

— I jak? Spełnia twoje oczekiwania?

— Jest całkiem w porządku, jak na początek.

— Czym się będziesz zajmować? Jubilerstwem, tak jak planowałaś?

— Tak. — Potwierdziła energicznym skinieniem. — Odbyłam już kilka szkoleń i czuję, że naprawdę świetnie mi idzie. Zresztą wiesz, jak uwielbiam błyskotki.

Oczywiście, że wiem. Przecież praktycznie co miesiąc musiałem spędzać kilka godzin w centrum handlowym, wybierając z Davidem idealny prezent dla królowej.

— Chcesz, żebym ci pomógł finansowo? — zapytałem ostrożnie.

— Właściwie czemu nie. — Zmarszczyła nieco czoło. — Mógłbyś mieć swój własny procent w tym przedsięwzięciu, a mnie na początek przyda się każda ilość gotówki. Poza tym, wsparcie rodziny Caruso w biznesie to gwarantowany sukces. Tylko nie każ mi później płacić pizzo za ochronę! — Pogroziła palcem.

— Myślę, że się dogadamy, signorina Morento. — Uniosłem kącik ust.

— Liczyłam na to, że się spotkamy — dodała poważnym tonem. — Chciałam cię wykorzystać, Caruso.

— Dzień dobry, czy coś przygotować dla pani? — Słodki głos kelnerki przerwał naszą rozmowę.

Zamknąłem na moment powieki, rozkoszując się cytrusowym zapachem panienki Gilbert.

— Poproszę americano.

— I co pan myśli o naszym tiramisu? — zapytała Clary, z wyraźną nadzieją w głosie.

Uniosłem głowę i uśmiechnąłem się szczerze.

— Było idealne, proszę o kawałek dla mojej towarzyszki i jeszcze jedną kawę latte.

— Dobrze — odpowiedziała i odeszła.

Morento wpatrywała się w moją twarz z wyraźną ekscytacją.

— A niech mnie! — pisnęła brunetka. — Ty naprawdę lubisz blondynki, w dodatku małolaty! — chichotała.

— Skąd taki wniosek? — Uniosłem ramiona, chowając nieco głowę.

— David mi mówił.

— To nieprawda — mruknąłem urażony. — Collins specjalnie mnie na takiego kreuje.

— Adrian, przecież widziałam, jak na nią patrzyłeś. — Poruszyła znacząco brwiami. — Może to twoja szansa? Zdobyć dla ciebie jej numer?

— Nie. — Pokręciłem głową. — Lepiej pomówmy o inwestycji.

Usiadłem wygodnie w fotelu, przeczesałem gęstą, czarną czuprynę i splotłem dłonie dokładnie tak, jak robił to ojciec podczas spotkań famigli. W końcu Vanessa chce wykorzystać syna wielkiego bossa z Nowego Jorku, nie mogłem tak łatwo dać się wrobić w jej grę. Zresztą, nie chciałem, żeby od nowa zaczęła się interesować moim życiem osobistym. Przeszedłem przez fazy, w których próbowała umówić mnie na randki ze swoimi koleżankami ze studiów. Więcej nie potrzebowałem.

Przez moment Morento nadal miała swój wymowny wyraz twarzy, zwłaszcza wtedy, gdy Clary podeszła z tacą do naszego stolika, a ja znowu wymieniłem z nią spojrzenia i uśmiechy.

— Potrzebuję twojej pomocy przy zaprojektowaniu wnętrza.

— Nasze gusta są zgoła odmienne, Van. — Uniosłem brew, biorąc łyk kawy.

— Znowu będziesz mi wypominać ten dywan w salonie Davida? — Przewróciła oczami, krzyżując ręce. — Podobał mi się! To była okazja! Poza tym do tak chłodnego pomieszczenia idealnie pasują żywe kolory.

— Ale nie neonowy róż!

— Zawsze musisz się przyczepić do szczegółów? — Zmarszczyła czoło, wzdychając ciężko.

— Dobrze już dobrze. — Uniosłem dłonie w geście poddania. — Słucham, jak chcesz zaprojektować wnętrze?

Przyjaciółka od razu ożywiła się i wyciągnęła teczkę z dokumentami. Omówiła dokładny plan pomieszczeń, rozrysowała nawet każdy przewód elektryczny i przebieg rur z wodą.

Vanessa znów zamoczyła malinowe usta w ciemnej kawie. Przyglądałem się jakiś czas kobiecie i nie mogłem pojąć, dlaczego David odpuścił tę walkę. Przecież Morento była uosobieniem jego marzeń.

— Będzie dzisiaj w Berwing Pub — powiedziałem, niewiele zastanawiając się nad sensem tych słów. — Może... może będzie potrzebował twojego wsparcia?

— Adrian, nie mam zamiaru uganiać się za wyrośniętym chłopcem. — Ucięła mój wywód, robiąc surową minę. — Szkoda czasu, na coś tak niepewnego.

— On się po prostu boi.

Sam nie wiem, po co tłumaczyłem zachowanie Davida, ale po tym, jak widziałem go totalnie złamanego, czułem silną potrzebę, by mu pomóc.

— Czego się boi? Bycia w związku? Tego, że jest dojrzałym facetem i musi w końcu podejmować konkretne decyzje?

Kobieta jedynie dopiła kawę z błądzącym uśmiechem na ustach. Jadeitowe oczy jednakże rozbłysły od łez.

— To dla niego... takie nieoczywiste. Wiesz, że zawsze miał problemy z poczuciem własnej wartości...

— Wiem, Adrian — ucięła. — Muszę lecieć, miłego weekendu.

Vanessa szybko pozbierała swoje rzeczy i odeszła od stolika, poprawiając beżowy płaszcz. Nie zdążyłem nawet zaprotestować. Oparłem policzek na dłoni i znowu ciężko westchnąłem.

Może niepotrzebnie chcę uszczęśliwić wszystkich dookoła?

Mimo wszystko lubiłem, gdy ludziom, na których mi zależy, wszystko się układa w życiu. Doskonale pamiętam, jak zachowywał się David, gdy wiedział, że w mieszkaniu czeka na niego ognista piękność. Potrafił o niej opowiadać przez cały dzień, nie dopuszczając mnie do głosu. Relacja z tą śliczną brunetką sprawiła, że nabrał jakiejś ogłady, przewartościował cele i dążył do spełnienia marzeń. Teraz na nowo zagubił się w mrocznych myślach.

Myślach, które często dotykały mężczyzn, a z którymi nierzadko musieliśmy radzić sobie sami.

Spakowałem rzeczy do aktówki, uregulowałem rachunek i wróciłem do mieszkania, popalając marlboro. Ciemne chmury na nowo przysłoniły niebo nad Portland, a także nad moją głową.

***

Niemal straciłem słuch, gdy wrzaski wypełniły piwnicę pod Berwing Pub. Moja dłoń drżała, wprawiając w ruch kostki lodu, zatopione w whisky. Nie mogłem oderwać oczu od Davida, który walił na oślep w przeciwnika, bo krew, sączącą się z rozciętego łuku, zasłaniała mu obraz. Byłem do tego stopnia przejęty walką, że nie przejmowałem się nawet tym, iż Giny dała mi dzisiaj amerykański trunek, a nie mój ulubiony - szkocki.

Gdy kolejny raz oberwał w żebra, oparł się o liny i przetarł juchę z twarzy. Cały błyszczał od potu.

— Broń się kretynie — mruknąłem pod nosem. — Podnieś ręce! Garda David, garda!

— Po co to robi? — zapytał Keitel, podwijając wąsa. — Dla kasy?

— Raczej, żeby podnieść swoje urażone ego.

— To cholerny masochista — dodał Dan. — Myśli, że jak ćwiczył przez dwa tygodnie, to pokona chłopaków, którzy trenują od kilku miesięcy. Próbowałem wybić mu to z głowy, ale uparty jest jak osioł.

— Coś o tym wiem. — Skinąłem głową. — Nie umiem do niego trafić.

— A taki był z niego dobry facet. — Dan cmoknął, kręcąc jednocześnie głową. — Co te kobiety potrafią zrobić... zjawia się taka iskra, podpala ci cały świat i znika, pozostawiając zgliszcza.

Zgromiłem spojrzeniem Corteza, za głupią gadkę o Morento.

Przeciwnik pierwszy zaatakował. David zrobił unik i przybrał gardę, chowając lewe oko za ramieniem. Zablokował prawą ręką pięściarza. Wymierzył potężny cios w twarz, a na dokładkę kopnął faceta w brzuch. Wstrzymałem oddech na moment. Chłopaki wściekle na siebie natarli. Owinęli się ramionami, jakby chcieli połamać sobie żebra. Zagryzłem wargi, modląc się pod nosem, żeby David jakimś cudem się wyswobodził. Przyduszenia w takich momentach bywały najgorsze. Sędzia rozpoczął interwencję, lecz dopiero dźwięk gongu przerwał szamotaninę. Wcisnąłem tumbler Keitelowi, po czym ruszyłem naprzód. Nie mogłem pozwolić, by jakiś gnojek rozwalił mi kumpla.

— David! — krzyczałem, usiłując zwrócić na siebie uwagę przyjaciela. W końcu dotarłem do ringu, prawie tracąc nos, przez niespodziewany i przypadkowy atak łokciem. Złapałem liny i wystawiłem głowę, żeby lepiej się przyjrzeć obitej mordzie Collinsa. — Co z tobą? Gdzie ten sierpowy, którym prawie rozwaliłeś mi szczękę?!

— Zamknij się — szepnął, unosząc kącik ust. — Skurczybyk jest silny.

— Ale nie silniejszy niż pieprzony David Collins! — Złapałem go za ramię. Spojrzał na mnie, krzywiąc się nieco, przez zabiegi przy łuku brwiowym. — Dla ciebie to żadne wyzwanie. To są nielegalne walki, a ty, jesteś w nich najlepszy. — Oczy kumpla niespodziewanie rozbłysły, a twarz nieco się napięła. — Wierzę w ciebie, fratello.

Gong znowu rozbrzmiał. Huk wstrząsnął piwnicą, gdy bokserzy wstali z taboretów. Zostałem wypchnięty w tył przez tłum rozentuzjazmowanych mężczyzn. Jednakże byłem zbyt skupiony na przyjacielu, by reagować na wszystkie łokcie, które wbijały się w mój brzuch i żebra. Dostrzegłem, że coś się zmieniło w jego zachowaniu. Serce waliło mi tak mocno, że wpadłem w letarg. Dźwięki z zewnątrz nie docierały do głowy, zupełnie jakby tłum w ogóle nie istniał. Przeżywałem całe to zajście chyba bardziej, niż sam walczący.

Krwawienie na jakiś czas ustało, jednakże jeśli przeciwnik ponownie uderzy go w bok, ten marny czop z maści nie wytrzyma. Żeby tylko nie stracił wzroku przez swoją głupotę.

David wprowadził dziwny luz na ring. Pokręcił parę razy głową i podskoczył w miejscu, co wyraźnie zszokowało drugiego pięściarza. Wykonał gwałtowny ruch w prawo, lecz nie zaatakował. Następnie szybko przerzucił ciężar ciała na lewą nogę.

Wszyscy krzyczeli na Collinsa, podjudzając go do ataku. Ten gnojek jednak bawił się i szarpał, przybierając ten podły uśmiech na twarz.

Dopiero wówczas pojąłem jego grę.

Drażnił się, doprowadzając łysego faceta do furii. Jego ataki robiły się coraz mniej dokładne, przepełnione jedynie agresją.

W końcu goryl nie wytrzymał presji i z okrzykiem rzucił się na szatyna. Złowieszczy błysk w oku Davida, mogłem dostrzec nawet z tej odległości. Zrobił idealny unik, a następnie uderzył mocno prawym sierpowym. Krew trysnęła na matę i stojących najbliżej kibiców. Collins nie czekał, aż przeciwnik stanie prosto na nogach. Uderzył jeszcze dwa razy, w twarz i brzuch, by ostatecznie zakończyć to iście w królewskim stylu. Wykonał kopnięcie z półobrotu prosto w szczękę.

Przeciwnik padł na matę, wypluwając krew i dwa zęby.

Przez kilka sekund wszyscy stali zdumieni, wpatrując się w dumnego Davida. Dopiero odliczanie sędziego przywróciło mojemu mózgowi funkcje życiowe. Przepchałem się przez ludzi, wdrapałem szybko na ring i objąłem kumpla.

— Wiedziałem, że dasz radę! — krzyknąłem, klepiąc go po plecach.

David uniósł wysoko ręce w geście zwycięstwa. Wiwatom nie było końca. Czułem, jak rozpiera mnie ekscytacja, że to mój przyjaciel rozpieprzył najlepszego pięściarza.

Keitel i Cortez także pojawili się na ringu. Rayan krzyczał przez mikrofon, informując o nagrodzie, która w tym momencie, nie miała znaczenia. Podnieśliśmy ciężkie cielsko Davida, sadzając go sobie na barkach, żeby wszyscy uważnie przyglądnęli się zwycięskiej gębie. Miller chwycił butelkę z szampanem, potrząsnął nią kilka razy, a następnie wystrzelił korkiem, oblewając nas buzującym napojem.

— Nie dałbym rady bez ciebie — powiedział David, obejmując mnie ramionami. — Potrafisz zmotywować, Caruso.

— I vice versa, przyjacielu — odpowiedziałem.

Kumpel nagle zamarł w bezruchu. Uniosłem oczy, chcąc wyczytać coś z jego napiętej twarzy. Wyglądał tak, jakby zamienił się w posąg, nawet klatka piersiowa przestała się poruszać. Wpatrywał się w jeden punkt.

Powędrowałem spojrzeniem w tamtym kierunku. Nie mogłem powstrzymać delikatnego uśmiechu, gdy dostrzegłem najważniejszą postać na schodach przy barierce.

Czyżby Vanessa Morento, zdecydowała się wesprzeć swojego chłopczyka podczas wykonywania największej głupoty?

Spojrzałem ponownie na kumpla, któremu twarz rozpromieniła się nagle. Wygląda na to, że David Collins sięgnie po drugie zwycięstwo tej nocy.

Wystarczyły mi dwie godziny, by wyczerpać limit szczęścia, by społeczna bateria padła.

Wymknąłem się z pubu, wcisnąłem dłonie w kieszenie kurtki i ruszyłem ciemnymi ulicami Portland. Temperatura znacznie spadła. Chłodny powiew wiatru smagał moje odkryte policzki i kark. Otępienie, jakie w tym momencie czułem, sprawiło, że zacząłem myśleć o tym, czy gdybym usiadł obok śmietnika, znalazłbym ukojenie w śmierci?

Pokręciłem gwałtownie głową.

Nie miałem na to odwagi.

Jestem pusty w środku, odarty do naga z wszelkich emocji, ale... to wciąż, chyba, nie ten moment. Nadal ślepo wierzyłem, że coś przełomowego wydarzy się w moim życiu. Coś, co sprawi, że ta otchłań jakoś się wypełni. 

***

#LatteiMarlboro

#TrylogiaMarlboro

#LiM_watt

Dziękuję ❤


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro