Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

IG/Twitter/Tiktok: Changretta_watt

Miłego czytania :*

Bycie dyrektorem działu projektów i kosztów miało swoje plusy. Małe, ale jednak. Klient razem ze swoim doradcą dyskutowali namiętnie z firmowym prawnikiem, podczas gdy ja wypalałem dziurę w młodej studentce. Pochylała się nad tabletem ze zrezygnowaną miną i raz po raz nerwowo przeczesywała włosy. Ewidentnie, nie radziła sobie z zadaniem.

— Kawę mają tutaj naprawdę wyborną! — Głos klienta wyrwał mnie z otchłani własnych myśli.

Zamrugałem kilka razy, odchrząknąłem i złapałem za swoją filiżankę. Co za pech, że mojego latte nie wykonała słodka blondynka, tylko jej zmienniczka. Chociaż wzorek był tak samo idealny, a tafla kawy aż błyszczała od perfekcyjnie spienionego mleka, to jednak te cudowności nie wyszły spod ręki Gilbert.

— Długo pan milczał, panie Caruso. — Zauważył doradca. — Czyżby zastanawiał się pan nad naszą ofertą?

Upiłem łyk napoju, a następnie poprawiłem poły marynarki. Usadowiłem się wygodnie na fotelu i utkwiłem ciężkie spojrzenie w starszym facecie. Wydawało mi się, że mnie lekceważyli ze względu na mój wiek i widoczne tatuaże. Starsi przedsiębiorcy zawsze mieli swoje chore uprzedzenia.

— Myślę, że tak poważna firma nie powinna się wykłócać o małe kwoty.

— Milion to spora suma. — Klient zmarszczył czoło.

— To kwota, która będzie odpowiadać za bezpieczeństwo pracowników, a także potencjalnych inwestorów — zacząłem. — Te pieniądze pokryją koszt zakupu bezpieczniejszych wind, lepszego rozmieszczenia wyjść ewakuacyjnych, wyposażenia w koce gaśnicze czy najnowszy system przeciwpożarowy. Oczywiście możemy wszystko zrobić według norm, stosując absolutne minimum, jednak śmiem twierdzić, że w oczach potencjalnych inwestorów, dodatkowe zabezpieczenia zdobędą uznanie. Budynek powinien być jednym z symboli firmy, a więc musi wyglądać na stabilny, musi budzić respekt, a jednocześnie sprawiać wrażenie czegoś, godnego zaufania. Bogaci inwestorzy zwracają uwagę na takie niuanse.

— Ciekawe skąd u młodego architekta takie wnioski. — Doradca rzucił kąśliwą uwagę, upijając kawę i wymieniając spojrzenie ze swoim przełożonym.

Zdusiłem w sobie chęć rzucenia wszystkimi papierami na stół. Rozważałem także opcję złapania siwego gnojka za kark i ciśnięcia jego czołem o blat, ale znów opamiętałem swojego demona. Nie karmiłem go już ładnych, parę miesięcy, nic więc dziwnego, że domagał się krwi.

Zamiast wszczynać bójkę i uciekać się do przemocy, uśmiechnąłem się elegancko, wbijając w rozmówcę najchłodniejsze spojrzenie, na jakie tylko było mnie stać. Powietrze jakby zgęstniało, a starszy mężczyzna, poluzował krawat, gdy milczałem przez kilka sekund.

Dopiero po chwili, gdy uznałem, że cisza była wystarczającą odpowiedzią na to durne przytknięcie, podjąłem się kolejnej próby negocjacji. Utrzymałem odpowiedni ton podczas rozmowy, choć tak naprawdę postawą, jaką przybrałem, jasno przekazałem mężczyźnie swoje niezadowolenie. Po kolejnych piętnastu minutach dyskusji doszliśmy do satysfakcjonującego kompromisu.

Wymieniłem uścisk dłoni z przyszłym klientem, a następnie odprowadziłem go wzrokiem do drzwi. Doradcę zamordowałem w myślach idealnym strzałem w potylicę.

Gdy tylko mężczyźni zniknęli mi z pola widzenia, opadłem ciężko na fotel w kawiarni. Smith, firmowy prawnik, szybko podłapał, że nie miałem ochoty na rozmowę z nim, dlatego zaczął porządkować papiery, które następnie starannie układał w skórzanej aktówce. Poprawił okulary na nosie i skinął głową.

— Miłego weekendu, panie Caruso.

— Wzajemnie.

Sprawdziłem ekran telefonu, bo czekałem na wiadomość od Rayana, czy rozpoczął misję. Przeczytałem satysfakcjonującą notkę i już miałem schować urządzenie do kieszeni, gdy niespodziewanie pojawiło się na nim powiadomienie z nadchodzącą prognozą pogody. Zapowiadało się słonecznie, w co za cholerę nie mogłem uwierzyć, zwłaszcza że cały czas przed oczami miałem ponure miasto, zasłonięte gęstymi chmurami.

Prychnąłem pod nosem i zacząłem zbierać filiżanki ze stolika. Umieściłem je na tacy, a następnie kulturalnie odniosłem do baru, żeby oszczędzić dziewczynom pracy.

— Dziękuję. — Młoda baristka uśmiechnęła się szeroko.

— Nie ma za co — odpowiedziałem z cieniem uśmiechu. — Ym, czy mógłbym zamówić jeszcze jedną kawę latte? Tym razem na wynos.

— Jasne, już się robi.

Dziewczyna odłożyła brudne naczynia obok zlewu, przetarła dłonie i podeszła do ekspresu. Oparłem się bokiem o mebel i wyciągnąłem szyję, usiłując odczytać z tablicy korkowej oddalonej o cztery jardy, co jest zapisane w grafiku. Niewiele mogłem się z niego dowiedzieć. Może i miałem dobry wzrok, ba, miałem zajebisty wzrok, ale osoba, która zapisywała godziny i imiona, chyba powinna zostać wysłana na kurs kaligrafii lub wrócić się do nauczania początkowego. Tak paskudnego charakteru pisma już dawno nie widziałem. Nawet David Collins po dwóch butelkach whisky pisał wyraźniej.

— Czy to wszystko dla pana?

Che palle, przecież nie jestem cholernym staruchem!

— Hm... Nie. — Zagryzłem wnętrze policzka na moment. — Panienka Gilbert... jaką pije kawę?

Natręt.

Wstrętny, obleśny natręt.

Policzki zaczęły mnie palić ze wstydu.

— Clary? Rano zawsze zaczyna od filiżanki flat white, a później pije latte. Zawsze na mleku kokosowym, co uważam za głupotę, bo to nie sprawi, że będzie bardziej ekologiczna! — Uniosłem wysoko brwi, gdy współpracownica negowała wybór Gilbert. — Rozumie pan, to taki jej wymysł! Wyprodukowanie roślinnego mleka jest dwukrotnie droższe, niż krowiego. Wcale nie jest weganką, ani wegetarianką, a kawę musi pić z mlekiem kokosowym, no niepojęte!

— W rzeczy samej. — Pokiwałem głową. — Proszę przygotować tę nieekologiczną kawę.

Po minucie szedłem z gorącymi napojami w stronę Clarissy. Ostrożnie położyłem kubki na blacie tuż przed nią, spoglądając z ciekawością na tablet. Poderwała głowę znad ekranu, uraczając mnie widokiem tych ślicznych, błękitnych oczu.

Straciłem połączenie z rzeczywistością, badając odcień jej tęczówek.

Chryste, jakie ona miała przenikliwe spojrzenie...

Wyjęła słuchawki z uszu, wprawiając w ruch długie rzęsy, gdy mrugała nerwowo, jakby nie wierzyła, że stoję obok niej. Wyglądałem aż tak idiotycznie, zaczepiając tę młodą kobietę?

— Dostawa używki, signorina — powiedziałem z uśmiechem, dosiadając się do stolika. — Nad czym pracujesz?

Boże, od kiedy jestem aż taki natarczywy?

— Usiłuję rozpracować Corela. — Skrzywiła się nieznacznie. — I to od dobrych kilku godzin.

— To bardzo prosty program. — Zmarszczyłem brwi, wyciągając dłoń w stronę urządzenia. — Mogę?

— Ależ proszę. Miałam zamiar rzucić tabletem o podłogę, więc właśnie przedłużasz mu życie.

Uśmiechnąłem się pod nosem, zapisując rysunek, który właśnie stworzyła. Otworzyłem nową kartę i zakręciłem kilka razy rysikiem w palcach. Clary natomiast sięgnęła po kubek z kawą, nie odrywając spojrzenia od ekranu. Gdy napój wypełnił jej usta, aż się wyprostowała z wrażenia.

— Na mleku kokosowym! — krzyknęła. — Skąd wiedziałeś?

— Jestem naprawdę dobry w zdobywaniu informacji, signorina — powiedziałem, zniżając tembr głosu.

Przez moment milczała, zerkając to na mnie, to na dziewczynę za barem.

— Myślę, że to jednak zasługa długiego języka Grace. Traci głowę i wszelkie hamulce, gdy rozmówcą jest przystojny mężczyzna — odpowiedziała i z niewinną miną wzięła kolejny łyk.

— Nie wierzysz w moje zdolności? — Oparłem dłoń na udzie, unosząc brwi. — Myślisz, że to tylko przez wygląd?

— Kawa jest naprawdę pyszna, panie Caruso.

Zbyła moje pytania, skupiając się na plastikowym wieczku. Próbowała ukryć rumieńce, jednak słabo jej to wychodziło. Na tej jasnej, perłowej skórze, różowe przebarwienia eksponowały się wręcz idealnie. Nie ukrywałem jednakże, że wzmianka o wyglądzie była nadwyraz miła. Usłyszałem w życiu naprawdę wiele epitetów od kobiet, z reguły miały one erotyczny wydźwięk, który w żaden sposób na mnie nie działał zaraz na początku relacji. Natomiast, tak pospolity komplement wypowiedziany przez małą blondynkę, sprawił, że moje policzki także nabrały różowej barwy, a oddech stał się płytszy.

Cholera, co za reakcja?

Stary frajer nagle się cieszy.

Odchrząknąłem, zabierając się tłumaczenie. Sunąłem rysikiem po ekranie, wyznaczając ścieżki kolejnych kresek. Mówiłem o funkcjach, a także ciekawych trikach podczas rysowania, których nauczyłem się na studiach. Problem polegał jednak na tym, że miałem do perfekcji opanowany rysunek przestrzenny oraz perspektywę, a Clarissa miała tworzyć szybkie grafiki, przedstawiające ludzi. Moje zdolności kreowania budynków były na bardzo dobrym poziomie, jednak kreowanie postaci sprowadzało się do czterech patyczków i koła imitującego głowę.

— Skoro już wybrałaś grafikę komputerową, to jaki masz plan na później? — zapytałem, chcąc znów usłyszeć jej głos.

— Jeszcze nie wiem. — Uniosła przepraszająco ramiona. — To dopiero pierwszy rok, myślę, że na takie decyzje przyjdzie czas. Właściwie... wybrałam te studia tylko dlaczego, że lubię rysować i chyba mi to wychodzi... — Zagryzła końcówkę paznokcia.

— Ważne jest to, by robić rzeczy, które się lubi. Nie wyobrażam sobie iść na kierunek studiów niezgodny z moimi zainteresowaniami. Z drugiej jednak strony... wiem, że życie bywa przewrotne i nie zawsze wszystko idzie zgodnie z naszymi założeniami — powiedziałem spokojnie. — Jeszcze kilka lat temu nie powiedziałbym, że będę czymś pracownikiem.

— Co mam przez to rozumieć? — Zmarszczyła czoło.

— Marzyłem o własnej firmie w Nowym Jorku — mówiłem, nie odrywając się od ekranu tableta. — Miałbym naprawdę świetny start. Miałem nawet cały biznesplan. Mój ojciec... jest szanowanym człowiekiem i posiada duże wpływy w tamtej części Stanów. Pomógłby mi wybić się między innymi firmami, zresztą bardzo wierzył w ten pomysł. Chciałem być człowiekiem, który coś zmieni w wyglądzie betonowej metropolii. — Uśmiechnąłem się blado pod nosem. — Niestety. Marzenia legły w gruzach, bo życie wcale nie jest takie proste, jak się wydaje za młodu.

— Co się stało? — zapytała szeptem.

Utkwiła we mnie rozczulone spojrzenie, które na swój sposób zadziałało niezwykle kojąco.

Cinis et manes et fabula fies [Popiołem i cieniem i wspomnieniem się staniesz] — odpowiedziałem po chwili, wyznaczając ostatnią kreskę. — Ad perpetuam rei memoriam. [Na wieczną rzeczy pamiątkę.]

— Nie znam włoskiego — szepnęła.

— To łacina — sprostowałem.

— Tego języka również — dodała, wyginając nerwowo palce.

— To nieistotne, signorina, bełkoczę sobie pod nosem — odpowiedziałem miękko, żeby wytrącić ją ze stanu zakłopotania. — To normalne na starość.

Odwróciłem ekran w jej kierunku, a następnie sięgnąłem po latte. Upiłem łyk kawy, pozwalając dziewczynie, by uważnie obejrzała rysunek.

Uświadomiłem sobie, że nie czułem się źle przez wypowiedziane słowa. Zupełnie, jakby obecność tej małej osoby, działała niczym tarcza na demony, które czają się na mnie za rogiem. Jakaś dziwna błogość ogarnęła moją duszę. Ten rodzaj szczęścia za bardzo mi się podobał. Uzależniał.

— Czy to akacja?

— Tak.

— Dlaczego? — Uniosła brwi. — Przepraszam, ale coś mi tu nie pasuje. Od kiedy architekt rysuje akację?

— To bardzo ważna roślina we Włoszech. Jej liście przez cały rok są zielone, co oznacza nieśmiertelność ludzkiej duszy, jej niezniszczalność. Natomiast małe...

— Natomiast małe kwiaty oznaczają odrodzenie — wtrąciła.

— Dokładnie tak.

— Nie przypuszczałam, że mężczyzna interesuje się symboliką. — Oparła się wygodnie o fotel. — Jesteś niczym chodząca sprzeczność. Na pierwszy rzut oka wydajesz się niebezpieczny, niemal destrukcyjny, a jednak okazuje się, że wewnątrz jesteś kimś zupełnie innym, panie Caruso, a to wszystko — przestudiowała mnie wzrokiem z góry na dół. — To jedynie wykreowany wizerunek.

— To jest wizerunek, jaki wykreował świat, signorina. — Upiłem kawę, nie tracąc kontaktu wzrokowego z Clarissą. — W końcu, nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Uniosła kąciki ust, gdy dotarło do niej znaczenie słów. Przez moment siedzieliśmy w ciszy, obserwując wzajemnie ruchy ciał.

Boże, jak mi dobrze w jej towarzystwie. Była niczym powiew świeżości w tym nudnym życiu.

Gdy nagle przez wysokie okna kawiarni wpadły pierwsze promienie, na moment przestałem oddychać. Profil dziewczyny był idealnie oświetlony. Niebieskie oczy rozbłysły radośnie, kształtne usta rozciągnęły się w szczerym uśmiechu, a piegi jakby same rwały się w stronę słońca.

Niech mnie diabli!

— To znak — mruknąłem pod nosem, zwracając na siebie jej uwagę. — Przejdziemy się?

— O tak, bardzo chętnie. Potrzebuję świeżego powietrza.

Podczas gdy Clary pakowała swoje rzeczy do torebki, ja zdjąłem jej niebieski płaszcz z wieszaka. Jak na gentlemana przystało, przytrzymałem okrycie, żeby założyła je na siebie. Zapach trawy cytrynowej ponownie rozpieścił moje zmysły, gdy stała tak blisko.

Po wyjściu z kawiarni od razu skierowaliśmy się w stronę rzeki Willamette. Szliśmy wolnym tempem, opowiadając sobie żarty i wymieniając się przeżyciami z wakacji. Wspominała o swoich współlokatorkach i ich pomysłach na nową aranżację kuchni. Próbowała nakreślić wygląd pomieszczenia, żebym wyraził swoją opinię à propo połączenia głębokiej czerni i drewna z białymi, rzeźbionymi meblami w salonie i niebieskiej sofy. Choć jakiś obraz kreował się w mojej głowie, wciąż nie umiałem połączyć wszystkich danych w jeden spójny obraz.

Szliśmy bulwarami, co jakiś czas przystając i obserwując mosty oraz płynące po rzece statki. Wymienialiśmy się opiniami na temat estetyki budynków. Ona wolała klasyczne, proste kamieniczki, ja preferowałem wysokie, nowoczesne apartamentowce.

Dyskutując o rzeczach ważnych, i tych ciut mniej, doszliśmy do chińskiego ogrodu botanicznego. Niestety zainteresowanie ze strony mieszkańców i turystów było tak duże, że nie załapaliśmy się na wejście. W momencie gdy słońce wychodziło zza chmur, każdy mieszkaniec Oregonu rzucał swoją pracę, by wyjść choćby na chwilkę na zewnątrz i zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza.

Dochodziła szesnasta, gdy usiedliśmy na ławce, pijąc bubble tea.

— Nie podziękowałam ci jeszcze, za to, że wtedy zabrałeś mnie z ulicy — powiedziała. — No i, nie oddałam bluzy...

— Nie musisz mi jej zwracać. — Uśmiechnąłem się. — Jeśli dostarcza ci wystarczająco ciepła w chłodne dni, to zdecydowanie powinnaś ją mieć.

— Co właściwie wtedy robiłeś? — Utkwiła we mnie przenikliwe spojrzenie, bawiąc się słomką.

— Cóż... byłem w garażu i zmieniałem koła. — Podrapałem się po karku. — Miałem stresujący dzień w pracy, musiałem go jakoś odreagować.

— I uspokoiłeś się dzięki temu? — zachichotała. — Pokazałeś starym felgom, gdzie ich miejsce?

— Coś w tym stylu — przytaknąłem. — Okazuje się, że mogę rzucić jedną na odległość pięciu jardów.

— Moje gratulacje, olimpijczyku.

Nagle z jej torebki wydobył się pojedynczy dźwięk wskazujący na nowe powiadomienie. Niedyskretnie sięgnęła po telefon, a gdy spojrzała na ekran, pobladła i zerwała się z ławki.

— Co się stało? — zapytałem, marszcząc brwi.

— Cholera! Mam autobus za pół godziny!

— Dokąd?

— Do domu! — Momentalnie odwróciła się na pięcie. — Muszę lecieć, pa!

— Cz...czekaj Clary! — Ruszyłem za nią. — Podrzucę cię na dworzec!

Biegliśmy co tchu z powrotem do Little Sweetness, gdzie zostawiła swoją walizkę. Nie spodziewałem się, że przez ten moment odeszliśmy tak daleko od kawiarni. Kiedy wpadliśmy do środka, oboje dyszeliśmy ze zmęczenia. Wrzuciłem walizkę na tylne siedzenie mustanga i uruchomiłem silnik. Clary w tym czasie usadowiła się na fotelu pasażera z torebką, pokrowcem na tablet i kwiatkiem.

Ruszyłem z piskiem spod kawiarni, kierując się na dworzec. Widziałem, że Clarissa nie zdążyła się zapiąć, dlatego wyciągnąłem rękę, chwytając za przeciwległy koniec fotela, żeby zapewnić jej chociaż namiastkę bezpieczeństwa.

Moja przezorność jak zwykle zwyciężyła. Ledwie minutę później, jakiś idiota na rowerze wyskoczył zza zakrętu. Wcisnąłem hamulec tak mocno, że już zacząłem myśleć o zakupie nowych klocków i tarcz. Przytrzymałem drobne ciało Gilbert, gdy hamowałem, usiłując nie rozjechać półtorej tonową masą frajera na dwóch kółkach.

Gdyby nie Clary... no i może świadkowie, wysiadłbym z samochodu, a później obił mu mordę za takie zachowanie.

— W porządku? — zapytałem, uważnie śledząc mimikę twarzy dziewczyny. — Zabolało cię coś?

— Nie... — wydukała, a następnie zmarszczyła jasne brwi. — Co za... głupek — rzuciła pod adresem rowerzysty.

Wykrzywiłem twarz, usiłując powstrzymać śmiech.

Była tak grzeczna i poprawna...

Niestety dworzec zastaliśmy kompletnie pusty. Zatrzymałem pojazd na środku, a Clary szybko pobiegła do okienka informacyjnego. Spojrzałem na tablicę z odjazdami i dostrzegłem dwa kursy, które odjechały dosłownie kilka minut temu, ale jeszcze nie zniknęły z ekranu. Widocznie nikt nie zaktualizował danych. Jeden był do Silverton, drugi do Salem. Musiała mieszkać w którymś z tych miast, albo w okolicy.

— Następny za dwie godziny, ale nie mam gwarancji miejsca — westchnęła Clary, sięgając po swoją walizkę. — Spróbuję się wcisnąć, dziękuję za pomoc.

— Masz zamiar tu siedzieć i czekać na autobus? — Pokręciłem nerwowo głową, rozglądając się po niezbyt bezpiecznym miejscu. — Nie podoba mi się ten pomysł.

— Do mieszkania mam ponad trzydzieści minut drogi. — Wzruszyła bezsilnie ramionami. — Tu nieopodal jest jakaś kawiarnia, znajdę sobie miejsce, nie martw się.

— Spóźniłaś się przeze mnie. — Zacisnąłem mocniej szczękę.

— Nie? — zachichotała, machając niedbale ręką. — Spóźniłam się, bo tak dobrze mi się z tobą rozmawiało, że zapomniałam o upływającym czasie.

Mówiła to naprawdę, czy tylko udawała, żeby nie sprawić mi przykrości?

Elena nigdy nie reagowała w ten sposób. Nie wiedziałem, jak się zachować przy Clary, ale ta nieznana, coraz bardziej mi odpowiadała.

— Nie mogę pozwolić na to, byś czekała tutaj sama na autobus — powiedziałem po chwili ciszy. — Wsiadaj. Podrzucę cię do domu.

— Zwariowałeś? — Uniosła brew.

— Już jakiś czas temu. — Przytaknąłem ruchem głowy, mówiąc kompletnie poważnie. Po kilku sekundach doprowadziłem się do porządku i uśmiechnąłem szczerze. — Będziemy mieć jeszcze czas na rozmowę... Możemy dokończyć nasz spór o nurty w sztuce.

— Panie Caruso, czy pan proponuje mi artystyczną burzę mózgów? — rzuciła lekko.

Cholera! Ten ton był niesamowity.

— Właśnie to proponuję, panienko Gilbert.

Dziewczyna nie protestowała więcej.

Schowałem jej walizkę na tylną kanapę mustanga i ruszyłem w kierunku drogi I-5, uzyskawszy informację o miejscu zamieszkania.

Godzinę później, jechałem już kamienistą drogą do rodzinnego domu Clarissy.

Wśród wysokich świerków i modrzewi na lekkim wzgórzu, stał piękny, biały dom z werandą. Zawieszone między arkadami girlandy dawały ciepłe światło na ścieżkę, natomiast zawieszone donice z pelargoniami, bujały się lekko.

Czarna dachówka i ciemny kolor drewnianych dodatków, idealnie pasowały do jasnej cegły i dużych, kwadratowych donic z laurowiśnią.

Zgasiłem silnik i wysiadłem z samochodu, napawając się pięknym widokiem na góry i ten świetnie zaprojektowany dom. Ciszę przerywał jedynie szum pobliskiego strumienia oraz drzew. Żadnych odgłosów drogi ani miejskiego zgiełku.

— Bardzo ładne miejsce — powiedziałem, wciąż się rozglądając. — Nie wiedziałem, że Silverton oferuje tak piękny krajobraz.

— Prawda? — Oczy Clarissy momentalnie rozbłysły. — Trochę jak w bajce.

— Twoi rodzice mają świetny gust. — Wyciągnąłem papierosa z paczki i szybko go podpaliłem. — Nie żałujesz, że zostawiłaś świetny klimat na rzecz miejskiego zgiełku i brudu?

— W Silverton nie mogłabym się tak rozwinąć, jak w Portland. Tęsknię, to prawda, ale przecież to tylko godzina drogi.

Przytaknąłem jedynie i sięgnąłem po walizkę. W tym samym czasie drzwi wejściowe wydały z siebie jakiś zgrzyt, a poświata ze środka jeszcze bardziej rozświetliła drogę.

Szczupła, jasnowłosa kobieta wyszła nam na spotkanie w różowych pantofelkach i wełnianym kardiganie. Jak na kobietę po czterdziestce, wyglądała naprawdę młodo i spełniała chyba wszystkie cechy milfy, których niegdyś uczył mnie David. Właściwie była wersją Clary, tylko starszą i dojrzalszą. Miała delikatne rysy twarzy, ładne, kształtne usta i duże oczy, o ciekawym odcieniu, takim zielonym, lekko przechodzącym w niebieski.

Mniej ochoczo w naszą stronę zmierzał postawny szatyn. Jego ciężki wzrok palił mi skórę niczym rozżarzony metal, ale dzielnie go znosiłem.

— Cześć mamo! — Clarissa rzuciła się w objęcia kobiety i ucałowała ją w policzek. — Tak się stęskniłam!

— My też, skarbie.

— Thomas Gilbert. — Ojciec wyciągnął dłoń, gdy stanął naprzeciwko.

— Adrian Caruso. — Przedstawiłem się.

Thomas zacisnął mocno palce, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem. Zrobiłem dokładnie to samo, nie będzie mnie tu ojczulek zastraszał i emanował swoją siłą. Nie byłem osiemnastoletnim gówniarzem, tylko dorosłym facetem. Uścisk jedynie zwiększał się z każdą sekundą, a twarz mężczyzny robiła się coraz bardziej napięta. Dłoń bolała mnie cholernie, ale zacisnąłem zęby, nie chcąc przegrać. Wszystkie żyły na przedramieniu stały się widoczne, a moje tatuaże nabrały dodatkowego wymiaru.

— Tato... nie rób takiej miny! Nie zdążyłam na autobus — odezwała się Clary, wkraczając między nas, jednocześnie przerywając ten tandetny pokaz męskości. — Adrian... mi pomógł.

Na twarzy Thomasa malował się ogromny grymas. Ewidentnie mój urok osobisty nie zadziałał, choć... wydawało mi się, że za tym chłodnym spojrzeniem, kryło się coś więcej, niż jedynie niezadowolenie z mojej obecności. To była ojcowska troska o swoją córkę.

— Mogłaś napisać, Clary. Wyjechałbym po ciebie. — Thomas skrzyżował ręce.

— Przecież... mówiłeś, że zepsuł ci się samochód.

— Kim właściwie jesteś? — Zwrócił się do mnie, ignorując swoją córkę.

Doskonale znałem ten ojcowski wzrok. Zdawałem sobie sprawę, że myślał o mnie, jak o potencjalnym draniu, który wykorzysta jego małą księżniczkę. Byłem tym gnojkiem, który omami dziewczynę słowami, zaciągnie do łóżka, a później wystawi za drzwi niczym worek śmieci. Tak właśnie wyglądałem, to ponoć pokazywały moje głęboko osadzone oczy w połączeniu z tymi ostrymi rysami.

A przecież ja też byłem czyimś synem...

— Jestem... znajomym — odpowiedziałem wymijająco.

— Tato, możesz przestać? — Clarissa posłała ojcu ostrzegawcze spojrzenie, a następnie odwróciła się w moją stronę i wyszeptała: — Przepraszam.

— Och Thomas! Clarissa przecież opowiadała nam o Adrianie. Trzeba było słuchać uważniej. — Jasnowłosa kobieta trąciła go lekko w ramię, a następnie uśmiechnęła się do mnie. — Zostaniesz na kawę i ciasto?

— Nie chciałbym przeszkadzać. — Wycofałem się nieco.

— Nalegam, upiekłam sernik. — Poruszyła znacząco brwiami. — Zresztą słyszałam, że okropna burza ma przejść przez Oregon, bezpieczniej będzie, jeśli ją przeczekasz.

Cóż, jeśli wyjadę teraz, na pewno zdążę przed nią.

Właśnie takie słowa cisnęły mi się na usta, lecz zachowałem je dla siebie. Przez moment biłem się z własnymi myślami, ale uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie mam nic ważnego do załatwienia w Portland. Poza tym... wizja spędzenia czasu w towarzystwie Clarissy wydawała się idealną nagrodą, za znoszenie obecności jej rodziców. Miałem plan, by poznać bliżej tę dziewczynę, a właśnie teraz miałem ku temu dodatkową okazję. Zgodziłem się zostać.

Weszliśmy do środka, a już od progu mój nos zaatakował przyjemny zapach lawendy. Mieszkanie na pierwszy rzut oka było bardzo przyjemne. Jasne meble idealnie pasowały do drewnianej podłogi z ciemnych desek. Przeszedłem wąskim korytarzem do salonu, zwracając wcześniej uwagę na półkę z rodzinnymi zdjęciami. W centralnej części pomieszczenia mieścił się kominek z białej cegły, w którym dopalały się ćwiartki drewna. Gruby Ragdoll przeciągał się właśnie na puchowym dywanie tuż przed nim.

Elegancka sofa udekorowana została niebieskim dzierganym kocem i kilkoma poduszkami. Po lewej stronie, na całą ścianę, rozciągały się okna z przesuwnymi drzwiami na taras, dzięki czemu z pewnością pomieszczenie było dobrze oświetlone w dzień. Każdą wolną przestrzeń wypełniały donice z kwiatami, a także ozdobne wazy.

— O rany!

Pisk dziewczyny przerwał moje zwiedzanie. Skupiłem wzrok na nastolatce, która właśnie zeszła z piętra.

— Cześć, jestem Maddy. — Wyciągnęła dłoń, żeby się przywitać. — Młodsza siostra Clary.

— Adrian.

— Caruso. Wiem — odpowiedziała z uśmiechem.

Uniosłem lekko brew i rzuciłem ukradkowe spojrzenie na moją blondynkę, która w jednej chwili zrobiła się czerwona.

Moją blondynkę?

Amanda, matka dziewczyn, udała się do kuchni, gdzie już szykowała poczęstunek.

Gdy zostaliśmy na moment sami w salonie, złapałem Clary za ramię i pochyliłem się nad nią. Zapach trawy cytrynowej od razu rozpieścił moje zmysły.

— Nie spodziewałem się, że cała rodzina będzie o mnie wiedzieć — szepnąłem jej do ucha. — Niech zgadnę, to sprawka długiego języka Grace, tak?

— Właśnie tak! Żebyś wiedział. Ukradła ostatnio mój telefon, gdy rozmawiałam z mamą — brnęła w to kłamstwo.

— No tak, w końcu traci głowę, gdy rozmówcą jest przystojny mężczyzna.

— Przestań. — Posłała mi kuksańca w bok. — Wiem, do czego zmierzasz.

— Schlebia mi to, kwiatuszku.

Clarissa zamrugała zaskoczona, a ja już mentalnie strzeliłem sobie w łeb. Nie wiem, co mnie podkusiło, by się do niej zwrócić w ten sposób, ale cholera tak bardzo to do niej pasowało. Kojarzyła mi się z łąką pełną ziół, z oranżerią, w której rosły kolorowe kwiaty, z... Sycylią i domem babci Matilde, z tą cudowną akacją, pod którą uwielbiałem siedzieć.

— Kwiatuszku? — szepnęła zaskoczona. — Dlaczego...?

— Jesteś uosobieniem łąki pełnej kwiatów i ziół. Nieskazitelnych, kolorowych, miękkich pąków o najróżniejszych zapachach — mówiłem, nie odrywając wzroku od jej twarzy. — Płatki akacji symbolizują odrodzenie i właśnie tym dla mnie jesteś. Odrodzeniem, spokojem i porządkiem. Twoja obecność wystarcza, aby cały mrok oddalił się od mojej duszy.

Rozchyliła uroczo usta, na które przeniosłem teraz wzrok. Miałem ochotę ją pocałować. Chciałem skosztować cudownego smaku Clarissy Gilbert. Pochyliłem się, ale usta przytknąłem do jej czoła. Powiedziałem już i tak za dużo. Całowanie jej byłoby przejściem na całkiem inny stopień relacji, a ja nie wiedziałem, czy sobie tego życzyła. Nie wiedziałem też, czy ja jestem na to gotowy, czy po prostu trochę pierdoliło mi się w głowie.

— Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś równie pięknego — przyznała.

— Chodźmy na kawę. Rodzice pewnie się niecierpliwią. — Uśmiechnąłem się, odgarniając blond kosmyk za jej ucho.

Zacisnąłem mocno szczękę, wyczuwając zakłopotanie blondynki. Strzeliłem sobie w kolano i to po mistrzowsku. To przez dragi zrobiłem się taki głupi, czy jednak obecność Davida miała na to wpływ? Nie, zdecydowanie Collins nie jest niczemu winny, to po prostu Adrian Caruso choruje na częściowy niedorozwój kresomózgowia.

Dotarliśmy do kuchni i zajęliśmy wolne miejsca przy stole. Porcja wiedeńskiego sernika wyglądała naprawdę apetycznie, natomiast gdy skosztowałem, totalnie odpłynąłem z rozkoszy. Zdecydowanie kobiety Gilbert miały cukiernicze zdolności. Ciasta, które piekła Clary w Little Sweetness również smakowały niebiańsko.

— Czym się zajmujesz, Adrian? — zapytał Thomas zza stołu.

To było pierwsze pytanie z całej puli, jaką przygotował ojciec Clary. Cała masa zagadnień runęła na mnie niczym lawina. Rozmawialiśmy o wykształceniu, życiu w Portland, a także moich planach na przyszłość. Clarissa przysłuchiwała się uważnie, natomiast Maddy trącała ją co chwila, posyłając jakieś wymowne spojrzenie.

Zgodnie z tym co mówiła Amanda, nad Silverton dotarły deszczowe chmury. Porywisty wiatr targał koronami drzew na wszystkie strony, a ogromne krople dudniły o szyby w oknach. Pojawiające się na horyzoncie łuny, świadczyły o nadchodzącej burzy.

Siedziałem przy stole w kuchni z Clary, tłumacząc jej kolejne funkcje w programie do rysowania. Korzystaliśmy z resztek baterii, jakie jeszcze posiadał tablet. Prądu nie było już od dwóch godzin, a droga numer 214 do Silverton, została zablokowana przez powalone drzewo. Wiedziałem, że nieoficjalnie mogę zostać na noc u Gilbertów, tak przynajmniej twierdziła Amanda, gdyż Thomas prychnął jedynie pod nosem i poszedł do salonu. Nie przejmowałem się jego zachowaniem.

***

Leżałem w wannie już jakiś czas, rozkoszując się ciepłem wody i spokojem, jaki zapanował w mojej głowie. Za każdym razem gdy przymykałem powieki, nie widziałem niczego niepokojącego, wreszcie nie martwiłem się o jutro. Może jakieś drobne wyrzuty sumienia kiełkowały gdzieś w głębi, ale usilnie je ignorowałem. Na zamartwianie się tymi głupimi słowami przyjdzie czas później, teraz chciałem po prostu egzystować.

Przepasałem się miętowym ręcznikiem w pasie, odgarnąłem mokre kosmyki do tyłu i umyłem zęby. Miałem nadzieję, że domownicy już zajęli miejsca w łóżkach, bo brak bielizny zmuszał mnie do spania nago w salonie.

Zgasiłem wszystkie świeczki i wyszedłem na palcach z łazienki. Stanąłem gwałtownie w miejscu, gdy zobaczyłem Clary na brzegu sofy w satynowym szlafroku. Złapałem krawędź ręcznika, pilnując, żeby nie zsunął się z bioder.

— Przyniosłam ci pościel — powiedziała, strzepując kołdrę. — Przepraszam jeszcze raz za... — Urwała nagle, gdy podniosła na mnie swoje spojrzenie, jej policzki zaróżowiły się, a oczy rozbłysły.

Cholera, ta jej niewinna postawa wzbudzała we mnie pierwotne instynkty.

— Za co przepraszasz? — dopytałem, przechylając na bok głowę.

— Za zachowanie taty... — Dokończyła. — Jest trochę nadopiekuńczy.

— Odnoszę wrażenie, że ma ono jakąś podstawę, prawda? — Zbliżyłem się do kanapy. — Nie będę kłamać, ta seria dosyć osobistych pytań trochę mnie zaskoczyła.

— Przepraszam — powtórzyła, odwracając na bok głowę. — Decyzję o wyprowadzce podjęłam również dlatego, że nie chciałam więcej widzieć pewnego chłopaka — zaczęła po chwili. — To nie była zdrowa relacja, a ja jakiś czas zbierałam kawałki siebie z podłogi. Dlatego tata tak zareagował. Zresztą... jesteś dużo starszy, a to w jego oczach może oznaczać...

— Że jestem większym zagrożeniem — wtrąciłem.

— Tak. — Wzruszyła ramionami.

— Co ci zrobił? — zapytałem.

— Czy to ważne? To już przeszłość. — Pokręciła głową, odgarniając włosy do tyłu.

— Jeśli nadal czujesz przez to dyskomfort, to jak najbardziej jest ważne.

— Przepracowałam to. — Uśmiechnęła się szeroko. — Opowiedz mi coś o swoich tatuażach. — Zmieniła nagle temat. — Robiłeś je, bo ci się podobają czy chciałeś wyrazić swój bunt do kanonu? W końcu w takim zawodzie, jak twój, chyba nadal nie są mile odbierane, mam rację?

Zmarszczyłem na chwilę brwi, uważnie badając twarz blondynki. Widocznie temat chłopaka, nadal był dla niej nadal drażliwy, skoro nie chciała nic o tym powiedzieć, a ja... czy naprawdę chciałem cokolwiek wiedzieć? Pierwsze miłości rzadko kiedy bywają wieczne. Najczęściej jest to życiowa lekcja. Uznałem więc, że nie będę się interesował przeszłością Clary. Jeśli będzie czuła taką potrzebę, i tak mi powie, w końcu, lubiła trajkotać, jak katarynka.

— Owszem, nie są zbyt respektowane. — Przytaknąłem. — Może jeszcze gdyby udało je się w pełni schować pod ubraniem, nie byłoby tak źle, ale moje dłonie od razu przyciągają uwagę.

— Straciłeś kogoś ważnego, prawda? — Wskazała na tatuaż, na serdecznym palcu, który imitował obrączkę.

— Tak.

— Przykro mi — szepnęła. — Kiedy to się stało?

— Pięć lat temu na jesień — westchnąłem. — Mieliśmy się zaręczyć w zimie, a na początku lata wziąć ślub. Niestety.

Naciągnąłem nieco skórę, rozciągając dwie, proste linie.

— Co symbolizuje ten ptak obok i ciernie? — Zdziwiła się.

— W wierze katolickiej gołębica jest znakiem ducha, a obok jest korona cierniowa. Takie nawiązanie do wiary.

— Wierzysz w Boga? — Uniosła brwi ze zdziwienia.

— Wierzę, choć jestem z nim skłócony. — Pokiwałem twierdząco głową. — Trochę się nie dogadaliśmy na kilku płaszczyznach.

— Chyba się domyślam.

Pokiwałem jedynie głową.

— Ćma oznacza śmierć, o którą otarłem się już kilka razy. Rak, to mój znak zodiaku, a tutaj mam Sycylię. — Wskazałem na małą mapę na lewej piersi, tuż pod obojczykiem. — Ojczyzna zawsze w moim sercu.

— Rozumiem, że pięć czaszek symbolizuje osoby, które już zniknęły z twojego życia — stwierdziła, dotykając każdego rysunku.

Skinąłem jedynie głową, nie próbując nawet wyprostować jej myśli. Czaszki rzeczywiście symbolizowały zmarłych, lecz tych, którym bestialsko odebrałem życie w obronie rodziny. Pięć potwornych morderstw przed dwudziestym trzecim rokiem życia.

— To niesamowite, że każdy wzór opowiada inną historię. Zupełnie, jakbyś tworzył pamiętnik na własnym ciele.

Przesuwała palcami po mojej skórze. Boże, jak kojący miała dotyk.

— Właśnie tak jest. Nie jestem fanem tatuowania się bez konkretnego pomysłu.

Chrząknięcie po prawej stronie sprawiło, że oderwaliśmy się od siebie. Thomas stał ze zmarszczonym czołem i skrzyżowanymi rękami. Zrozumieliśmy, że czas na rozmowę dobiegł końca.

— Słyszałam, że w przyszłym tygodniu ma być ładna pogoda. Będziemy mogli znowu wyjść do parku i podyskutować o sztuce — powiedziała. Wiedziałem doskonale, że miała na myśli randkę. — Dobranoc, Adrian.

— Dobranoc, Clary.

Odprowadziłem ją spojrzeniem za drzwi. Thomas stał jeszcze jakiś czas przy futrynie ze swoim wyniosłym wyrazem twarzy. Ignorowałem go, usilnie ugniatając twardą poduszkę.

— Jak na dorosłego faceta, powinieneś mieć więcej taktu — warknął na odchodne.

***

#LatteiMarlboro

#TrylogiaMarlboro

#LiM_watt

Dziękuję za przeczytanie :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro