Rozdział 30

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Debbie nerwowego krążyła po pomieszczeniu, co chwilę zerkając na wyświetlacz. Minuty zmieniały się cholernie szybko, a kateringu dalej nie było! Co za kompletny brak profesjonalizmu!

- Spóźniają się już piętnaście minut! Nie wierzę w to! Nie zdążymy!- panikowała szantynka.

Miała wszystko wyliczone co do minuty, a tutaj kwadrans opóźnienia. Nigdy więcej nie zatrudni tej firmy z kateringiem! Nie ma mowy, że będzie tolerować takie spóźnienia!

- Wyluzuj trochę, Dee- odezwał się Luke, przyglądając się jej z troską.- To wszystko przez korki w centrum. Sprawdziłem w internecie, że doszło do jakiegoś wypadku. Zaraz powinni umożliwić przejazd...

- Wypadek?- spytała jeszcze bardziej spanikowana.- Przecież mogą zablokować ulicę na najbliższe godziny! Teraz to już na pewno nie zdążymy.

- Spokojnie. Ustalając godzinę z tamtą firmą, pomyślałam o opóźnieniu i twoim spektaklu. Zdążysz- wtrąciła Hartley, uśmiechając się do telefonu. Prawdopodobnie z kimś pisała. Miała całkiem podzielną uwagę.

Szatynka zatrzymała się w miejscu, biorąc głęboki oddech. Może Luke i Hartley mieli rację? To wszystko przez stres, a miała ku temu całkiem sporo powodów. Wystawa, premiera, zerwanie z Ryanem, zerwanie Jamesa z Sophie, o ile ono nastąpi tego dnia, krwawe obrazy i znikome zagrożenie... Już sam fakt, że prawie spotykała się z chłopakiem przyjaciółki strasznie ją dołował.

- Ziemia do Dee!- rzucił Luke, machając jej dłonią przed twarzą.- Jesteś z nami?

- Przepraszam, zamyśliłam się. Co mówiliście?

- Nic istotnego- odpowiedziała blondynka, po czym wskazała pudło z świecącymi w ciemności dodatkami.- Popatrz. Czy to nie genialne?

Hartley założyła niebieskie okulary bez szkieł z wielkim napisem "2022" na górze.

- Bardzo sylwestrowe- stwierdziła Debbie, uśmiechając się odrobinę.

Zamysł wystawy był taki, że najpierw goście przechodzą przez korytarz i co chwilę zatrzymują się przy kolejnych obrazach. Drogę mieli oznaczoną, świecącymi w ciemności strzałkami. Same obrazy też świeciły. Wszelkie kolorowe dodatki były wręcz wskazane. Pewnie nie wszyscy przyniosą dodatki, dlatego jakiś tydzień temu wysłała Hartley na zakupy w ramach pracy. Recepcjonistka była wniebowzięta. Wyniki jej zakupów będą spoczywały w pudełku przy wejściu dostępne dla zwiedzających. Spisała się naprawdę dobrze. Wracając do tematu, dopiero później przechodzą do części z jedzeniem, kolorowymi drinkami i muzyką. Pomysł połączenia imprezy oraz wystawy był niekonwencjonalny i właśnie dlatego miał odnieść tak wielki sukces.

- Jesteśmy!- oznajmiła wesoło Sophie, wchodząc do środka. Tuż za nią szła Emma, która przywitała się trochę ciszej w porównaniu do poprzedniczki.- Przyprowadziłam wsparcie w postaci Emmy.

- Świetnie. Szybciej to ogarniemy- stwierdziła Hartley.

- Na razie nie mamy co ogarniać. Katering spóźnia się już dwadzieścia dwie minuty!

- Podobno odkorkowali centrum. Wrócił ruch na drodze- oznajmiła rudowłosa.

Szatynka odetchnęła z ulgą.

- To świetnie. Oby jak najszybciej przyjechali.

- Cóż to za cudeńka?- spytała przyjaciółka, podchodząc do pudełka z dodatkami. Zaczęła przeglądać rzeczy. Co chwilę coś zakładała i robiła sobie w tym zdjęcie.- Jakie śliczne!

Debbie po prostu nie mogła powstrzymać uśmiechu na ten widok. Wiedziała, że Sophie ma słabość do dodatków, ale po raz pierwszy widziała taką reakcję poza sklepami. Z niektórych sklepów naprawdę ciężko było ją wyciągnąć. Zwłaszcza kiedy podobało jej się prawie wszystko. Jako dobra przyjaciółka, pilnowała Sophie, żeby nie zbankrutowała.

- Zajebiste, nie?- zapytała Hartley blondynki. Ta pokiwała głową.- Tak się składa, że sama wybierałam.

- Masz dobry gust. Jakie ładne!

Przyjaciółka miała taki dobry nastrój. Szatynka naprawdę nie chciała jej go psuć, a jeśli James z nią tego dnia zerwie, z pewnością tak będzie.

- Chodź, Dee, zróbmy sobie zdjęcie- zaproponowała Sophie. Debbie zgasiła światło, a potem wybrała dla siebie opaskę z kokardką. Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że wyjdzie fajne zdjęcie. Nie każdy aparat robił dobre zdjęcia w ciemności, oświetlonej jedynie kolorowymi dodatkami.- Wrzucam od razu. Jak się nazywa konto galerii na Instagramie? Oznaczę was.

Hartley podała jej nazwę. Właściwie to była całkiem niezła promocja. Po krótkim namyśle i sprawdzeniu aparatu Sophie, zrobili sobie wspólnie jeszcze kilka zdjęć i wrzucili na media galerii.

Katering przyjechał z jakimś czterdziesto minutowym spóźnieniem. Od razu zabrali się za rozpakowywanie pudeł. Było tego całkiem sporo. Na plus dla firmy można było uznać spakowanie towaru. Ani jedno plastikowe opakowanie nie ucierpiało podczas drogi. Kurier też był całkiem miły. Oznajmił, że nie potrzebuje pomocy z pudłami i mogą zająć się rozpakowywaniem. Zaczął od przeproszenia ich za opóźnienie, które oczywiście nie było z jego winy. Facet był całkiem w porządku.

- Tyle plastiku- westchnęła rudowłosa z niesmakiem, otwierając kolejne już opakowanie i ostrożnie przekładając zawartość na talerz.- To takie nieekologiczne.

- Od kiedy jesteś eko?- spytała szantynka. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek odkąd się poznały rudowłosa dbała o ekologię lub chociażby o niej wspominała.

- Nie odpowiadaj- poprosiła Sophie.- Ja wiem. Sprawdzałam profil tej twojej dziewczyny, Em, i ona zdecydowanie jest eko. Zdecydowanie. Mam rację?

Rudowłosa zarumieniła się lekko, przewracając oczami. Akurat dla Sophie sprawdzanie profilu partnera lub partnerki swoich znajomych to była norma. Nawet Ryana sprawdzała.

- No tak. Carla bardzo dba o środowisko- przyznała rudowłosa.

- Wiedziałam- uśmiechnęła się zwycięsko blondynka.- Jak uroczo. Będziecie chodzić razem na protesty?

- Nie mam pojęcia- odpowiedziała zgodnie z prawdą Emma.

Szatynka skosztowała świecącą babeczkę. Musiała sprawdzić czy to co zamówiła nadawało się do jedzenia. Aż się zdziwiła, bo to była jedna z najlepszych babeczek jakie jadła w życiu. Pyszne. Jeśli reszta też tak smakuje, może jeszcze kiedyś pokusi się o zamówienie u nich kateringu, mimo rażącego spóźnienia.

*****

Corrie siedziała na komisariacie z utkwionym w suficie wzrokiem. Była załamana. Tak długo czekała na sensację, a kiedy ta się w końcu trafiła, spieprzyła sprawę na całej linii. Naprawdę zawaliła sprawę. Nawet odkrycie masakry sprzed półtora roku raczej im nie pomogło. Artysta zabijał teraz, poza galerią, więc co, do kurwy nędzy, miało to wspólnego z tamtymi wydarzeniami?

- Corrie?- usłyszała za sobą znajomy, aczkolwiek irytujący głos agentki.

- Spierdalaj, nie mam humoru, żeby się z tobą użerać- burknęła ciemnowłosa, rezygnując z uprzejmości. Nawet rozmowa z Lindsay nie poprawiła jej humoru. Skoro ona nie pomogła, nic nie pomoże. Zamierzała w spokoju kontemplować swoją porażkę.

- Mam dla ciebie propozycję- oznajmiła rudowłosa, wyłaniając się zza jej pleców.

Rzuciła mordercze spojrzenie w kierunku Cross. Nie wiedziała, że była aż tak blisko. Skradała się tak cicho, że to aż nieprawdopodobne. Może powinno się jej zainstalować dzwonek na szyi? Przynajmniej wtedy dźwięk już z daleka informowałby o jej przybyciu. Wtedy każdy potencjalny rozmówca mógłby oddalić się na bezpieczną odległość.

- Powiedziałam: spierdalaj. Nie obchodzi mnie co masz do powiedzenia. Zajmij się czymś, co mnie nie dotyczy. Jestem zajęta.

- Nie widzę, żebyś cokolwiek robiła- zauważyła uprzejmie rudowłosa.

Jaka ona była irytująca! Oby James szybko wrócił.

- Myślę o śledztwie, okej? Potrzebuję do tego spokoju i samotności- odpowiedziała niechętnie Martin, akcentując ostatnie słowo.

- To świetnie- stwierdziła z zadowoleniem agentka, jakby w ogóle nie dosłyszała jej słów. Co z nią było nie tak, do cholery?! Ciemnowłosa z trudem powstrzymała cisnące się jej na usta przekleństwa.- Wysłuchaj mnie, proszę. Wierz mi, to będzie lepsze niż ta twoja medytacja.

- Ja nie medytuję- obruszyła się Corrie, teraz już mocno urażona. Ani przez moment w swoim życiu nie była oazą spokoju. Nie nadawała się do medytacji. Poza tym uznawała to za przejaw... Naiwności i głupoty. Takie siedzenie w miejscu nic nie daje! Trzeba działać, do cholery!

- Przepraszam, ale o chrześcijaństwo cię nie podejrzewałam. Modliłaś się?

Teraz policjanta nie wytrzymała. Czymś takim rudowłosa już dawno przekroczyła limit tolerancji! Ona i modlitwa?! To jak pieprzony ogień i woda! Nie łączy się, przenigdy!

- Pojebało cię?!- warknęła, wstając z krzesła.- Nigdy w życiu! Najbliższy mi z wszystkich religii jest satanizm, a nawet tego nie praktykuję, do cholery!

- Przykro mi, Corrie. Nie chciałam cię wyprowadzić z równowagi- mruknęła agentka ze skruchą. Martin uniosła brwi i przyjrzała jej się uważnie. Brzmiała... szczerze? Może. W sumie policjantka nie znała się na ludziach.

- Czego chcesz, Cross? Miejmy to już za sobą, bo, kurwa, z tobą nie idzie wytrzymać- skapitulowała ciemnowłosa, ponownie siadając na fotelu.

Rudowłosa momentalnie się rozchmurzyła.

- Słyszałam, że chciałaś przeszukać cały Harlem, bo jesteś pewna, że to właśnie tam kryje się nasz morderca.

Agentka zawsze zaczynała mówić od tych najmniej interesujących kwestii, które bezpośrednio nie dotyczą tematu. No kurwa, krążyła sobie wokół tematu jak mucha wokół gówna.

- Mój wspaniałomyślny partner uznał, że brakuje mi solidnych podstaw ku temu, a potem stwierdził, że to samobójstwo- potwierdziła, nie mogąc powstrzymać nutki goryczy i sarkazmu przy sformułowaniu "wspaniałomyślny".- Dalej uważam, że moje powody były wystarczające. Gdybyśmy zrobili po mojemu, Artysta już gniłby w więzieniu na dożywociu.

- Pomysł miałaś dobry, tylko wykonanie nieco gorsze. Trzeba było załatwić sprawę po cichu, poprzez prywatne kontakty w okolicy Harlemu. Dopiero kiedy znalazłabyś kryjówkę, mogłabyś zaangażować w to policję.

"Załatwić sprawę po cichu". Ona na serio mówiła o naginaniu prawa?! To sformułowanie było swoistym eufemizmem dla nielegalnych działań. Czy w FBI wszyscy stosują takie metody czy trafiła na oryginalny przypadek?

- Masz na myśli nielegalnie? Nie działam tak. Nie wciągniesz mnie w nic tego typu. Zapomnij, Cross.

- Podobno to twoja pierwsza wielka sprawa. Popraw mnie, jeśli się mylę- powiedziała Lara. Ciemnowłosa milczała, bo wszystko co przychodziło jej do głowy wymagało cenzury.- Wiesz co się stanie, jeśli nie uda nam się tego rozwiązać i złapać sprawcy oczywiście?

Doskonale zdawała sobie z tego sprawę i naprawdę tego nie chciała. Miała dość wlepiania mandatów, krążąc w okolicach centrum. Ponadto nienawidziła bogatych dupków, którzy patrzyli na nią z politowaniem. Jeden mandat w tą czy tamtą nie robił im najmniejszej różnicy.

- Wiem- mruknęła najkrócej jak to było możliwe.

- Przykro mi to mówić, ale wrócisz do roli, potocznie nazywanego, krawężnika. Masz potencjał. Szkoda patrzeć jak ktoś o twoich zdolnościach kończy w drogówce- kontynuowała agentka, chociaż tym razem na jej twarzy nie było ani grama smutku.

- Do czego zmierzasz? Cholernie mnie wkurwiasz, Cross. Mogłabyś powiedzieć wprost czego chcesz, a potem łaskawie sobie pójść?

- Przy Harlemie byłaś taka chętna do działania... Co prawda, z ust przełożonych słyszałam określenie "upierdliwa". Niemniej myślałam, że chcesz mi pomóc to zakończyć. Czy dla kilku ludzkich żyć czasami nie warto nagiąć przepisów?- podsumowała rudowłosa, zadając całkiem trafne pytanie.

Ciemnowłosa przez chwilę się wahała. Wiedziała, że nie powinna się na to zgadzać. Wizja drogówki była dla niej okropna, ale to nie przez nią podjęła taką, a nie inną decyzję. Może mogłaby liczyć na szybszy awans? Marzyła o miejscu w wydziale kryminalnym.

- Pod jednym warunkiem: chcę awans. Masz wystarczające kontakty?

Rudowłosa uśmiechnęła się.

- Wierz mi, kiedy to rozgryziemy, nie będziesz potrzebowała nikogo, żeby się za ciebie wstawił. Oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba, masz to załatwione. Umowa stoi.

Martin w takich przypadkach zazwyczaj wymieniała uścisk dłoni, ale agentka nie zrobiła żadnego ruchu w tym kierunku, więc sobie to darowała. Czuła się trochę jakby zawierała pakt z diabłem. Nagroda była kusząca, ale mogła zapłacić za to dużą cenę, jeśli coś spieprzą.

- Świetnie, więc co teraz?

- Nic, czekamy aż zapadnie zmrok. Musimy odwiedzić pewne biuro architektoniczne.

Odwiedzić w środku nocy? Corrie zdecydowanie nie była tak naiwna.

- Masz na myśli włamać się?- spytała z niedowierzaniem policjantka.

- Można to tak nazwać, a teraz wybacz. Mam coś do załatwienia.

Włamanie, no kurwa świetnie! Chyba faktycznie podpisała pakt z diabłem. Na co ona się zgodziła?!

*****

- Gotowe- oznajmiła szantynka, odchaczając ostatnie rzeczy ze swojej listy. Była bardzo zadowolona. Przed chwilą zrobiła obchód po trasie wystawy, żeby sprawdzić czy wszystkie neony są widoczne. Razem z obrazami komponowały się idealnie.

- Który raz sprawdzasz listę, Dee?- odezwała się przyjaciółka, marszcząc brwi.- Wydawało mi się czy robiłaś to wcześniej?

- Sprawdzała ją wczoraj wieczorem, dzisiaj rano, później jeszcze raz i teraz- odpowiedział za nią Luke ze śmiechem.- Łącznie cztery razy.

Szatynka przewróciła oczami. Chyba lepiej być dobrze przygotowanym niż coś zawalić, nie?

- To był ostatni raz. Dobrze wiecie, że ta wystawa to jest być albo nie być galerii. Musi być perfekcyjnie.

- Tak będzie. Na pewno.

Dee uśmiechnęła się do przyjaciółki, po czym skierowała m do gabinetu wujka. Benjamin siedział przy swoim biurku.

- Wszystko gotowe i sprawdzone- oznajmiła Debbie. Wujek odwzajemnił uśmiech, chociaż wyglądał on nieco sztucznie.

- Cieszę się, że mi pomagasz, Dee. Bez ciebie nie dałbym rady- odparł wujek, na co pokręciła głową.

- Z pewnością byś sobie poradził, ale masz mnie do pomocy i ja cię nie zostawię- zaoponowała.

Ogólnie mówiąc, szantynka miała mieszane uczucia. Ciągle miała w głowie hipotezę Cross, która stwierdziła, że morderca zmniejsza dystans. Pamiętała też jak komisarz Colby tymczasowo odwołał wystawę z powodu zagrożenia. Jednak nie zamierzała dzielić się swoimi wątpliwościami z wujkiem, który i tak był pełen obaw.

- To będzie niezapomniana wystawa. Zobaczysz.

Jeszcze przez chwilę wyjaśniali pewne szczegóły, po czym szantynka wróciła do reszty. Ku jej zdziwieniu, zastała na górze rudowłosą agentkę. Co ona tutaj robiła?

- Możemy przez chwilę porozmawiać, Debbie?

- Eee... Jasne- zgodziła się szantynka. Gestem ręki zaprosiła ją do innego pomieszczenia, gdzie miały choć trochę prywatności.- Więc o czym chcesz rozmawiać?

- O wystawie, oczywiście. Komisarz Colby nalegał, żeby wprowadzić kilku policjantów incognito lub nie, jak wolisz. Dla bezpieczeństwa.

Miała rację. W natłoku zajęć Debbie kompletnie o tym zapomniała.

- Zdecydowanie incognito. Nie chcę wystraszyć klientów policją przy wejściu.

- Naturalnie. Co powiesz na dwóch przebranych za personel przy wejściu oraz czterech wtopionych w tłum?

Nie brzmiało to źle. Propozycja agentki była całkiem rozsądna. Cztery dodatkowe osoby w środku też nie robiły kolosalnej różnicy.

- Może być. Nie będzie mnie w galerii przed wystawą. Przyjdę na samym początku. Jak przyjdą niech skierują się do Luke'a. Poinformuję go o tym.

- Wiedziałam, że się dogadamy- stwierdziła Lara z uśmiechem.

Szatynka postanowiła wykorzystać sytuację i zapytać o nurtującą ją sprawę.

- Zanim pójdziesz, Laro... Chciałam jeszcze o coś zapytać- zaczęła niepewnie. Agentka spojrzała na nią wyczekująco, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.- Jestem ci bardzo wdzięczna za pomoc z Colbym. Gdyby nie ty, nie moglibyśmy zorganizować wystawy tylko... Dlaczego to zrobiłaś?

- Muszę mieć powód, żeby pomóc?- spytała z enigmatycznym uśmiechem, po czym obróciła się i cicho niczym duch przemknęła do wyjścia.

Coś w tym uśmiechu lub wyrazie twarzy agentki sprawiło, że szantynka jej nie uwierzyła. Cross kłamała. Tylko dlaczego? Jaki miała w tym cel? Czy pomagając jej realizowała swój własny plan?

Debbie porzuciła tego rodzaju rozmyślania. W końcu musiała jechać na uczelnię. Jeszcze musiała się przebrać, zrobić lekki makijaż i przede wszystkim powtórzyć tekst. O tym ostatnim nie mogła zapomnieć. Już czuła jak skręca jej się żołądek ze stresu. Chyba nic nie zje do premiery. Może wieczorem wyjdzie gdzieś z Sophie, Leo, Kevinem i Emmą, żeby uczcić sukces, o ile nie spełnią się jej najgorsze obawy?

*****

Szatynka zjawiła się w przebieralni wyjątkowo wcześnie, jeszcze przed z góry ustalonym czasem przez Brigitte. Swoją drogą, miała nadzieję, że nie spotka profesorki. Nie chciała kombinować na szybko wymówki, dlaczego nie zjawiła się na ostatniej próbie. Wymówka "chciałam unikać Ryana" raczej tutaj nie wystarczy.

- Cześć, Dee- odezwał się za jej plecami znajomy głos. Rozpoznałaby go z zamkniętymi oczami. Miało go tu nie być. Co miała mu teraz powiedzieć?

- Cześć, Ryan- mruknęła w stronę blondyna.

Miał na sobie jasne jeansy i szarą bluzę z kapturem. Zdecydowanie to nie był jego sceniczny strój. W takim razie po co przyszedł? Faceci mieli łatwiej, bo nie musieli martwić się makijażem. Myśli doprowadziły ją do niepokojącego wniosku. Przyszedł tutaj dla niej, bo znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że będzie wcześniej. Cholera.

- Możemy porozmawiać, tak szczerze?- spytał, siadając na krześle obok, a jednak nie robiąc żadnego ruchu w jej stronę. Zazwyczaj chwytał ją za rękę albo całował krótko w usta na powitanie. Tym razem darował sobie te gesty i była mu za to wdzięczna.

Przez ułamek sekundy chciała mu wcisnąć kit, że wszystko w porządku i nie ma się czym przejmować. W końcu uznała, że to nie na sensu. Nie mogła dłużej go okłamywać.

- Chciałabym, ale... Myślisz, że to dobry pomysł tuż przed spektaklem? A jak nasza rozmowa, czysto potencjalnie, skończy się kłótnią? Nie możemy zniszczyć sztuki, którą tak długo ćwiczyliśmy.

- Ze swojej strony mogę zagwarantować, że cokolwiek między nami zajdzie wyjdę na scenę jako gliniarz, który kocha cię tak mocno, że potrafi zabić i to robi. Chyba że wolisz porozmawiać po spektaklu? Dostosuję się.

Ryan zawsze wiedział, co powiedzieć. Patrząc wstecz, był naprawdę świetnym chłopakiem. Szkoda tylko, że spodobał jej się ktoś inny. Unikała szufladkowania jej uczuć do Jamesa. Było na to stanowczo za wcześnie.

- Jeśli ty dasz radę, ja też- zapowiedziała bez grama wątpliwości.- O ile rzecz jasna, nie zje mnie trema.

- Wiesz co mi pomaga? Wyobraź sobie, że widownia jest całkowicie pusta. Jeśli to nie pomoże, popatrz się przez chwilę prosto w reflektor. Zapewniam, że tak cię oślepi, że nie będziesz widziała nic poza sceną.

Mimowolnie uśmiechnęła się. Ciekawa rada. Kto wie, może zastosuje ją w praktyce.

- Spróbuję. Muszę ci coś powiedzieć- zaczęła szantynka, a jej uśmiech momentalnie zniknął.- Bardzo cię lubię i nigdy nie chciałam cię zranić. Jesteś świetnym chłopakiem...

- Przejdź do tego słynnego "ale"- poprosił blondyn, jakby wiedział, co zamierzała mu powiedzieć. Czy ostatnio zachowywała się aż tak przewidywalnie?

- Nie możemy być razem. Przykro mi, naprawdę.

Ryan uśmiechnął się smutno. Tak bardzo jej było go żal. Kiedyś naprawdę myślała, że to się uda, a ich związek przerodzi się w coś poważniejszego. Tak się nie stało. Uczucia zniknęły, przynajmniej z jej strony.

- Ostatnio odnosiłem wrażenie jakby przestało ci na nas zależeć. Jest ktoś inny? Nie będę ci robił sceny, po prostu chcę wiedzieć.

Chciała zaprzeczyć, ale zasługiwał na prawdę. Przygryza wargę i spuściła wzrok.

- Tak. Pojawił się jakiś czas temu. Nie zdradziłam cię z nim. To znaczy, całowaliśmy się kilka razy, ale do niczego więcej nie doszło. Broniłam się przed tym na początku. Chciałam być dalej z tobą...

Debbie urwała, bo nie wiedziała, co jeszcze mogła powiedzieć. Mówiła prawdę. Na początku na serio wolała zostać w "perfekcyjnym" związku.

- Ale to się zmieniło- dokończył za nią blondyn.

Widziała smutek w jego oczach, choć poza tym nie widziała żadnych innych reakcji. Przyjął to zaskakująco spokojnie. Chyba faktycznie już jakiś czas temu zauważył, że coś było nie tak.

- Przepraszam. Jesteś świetnym facetem. Kiedyś na pewno znajdziesz dziewczynę, która odwzajemni twoje uczucia i będziecie razem szczęśliwi. Życzę ci jak najlepiej. Jeśli będziesz chciał pogadać lub spotkać się jak przyjaciele, możesz na mnie liczyć.

- Zobaczę- rzucił krótko blondyn. Skinęła głową ze zrozumieniem. Nie zamierzała na niego naciskać.- Powodzenia na premierze.

- Wzajemnie.

Blondyn wyszedł z przebieralni, a ją ogarnęła ulga. Udało jej się. W końcu zdołała szczerze porozmawiać z Ryanem i zakończyć ten związek. Miała nadzieję, że szybko znajdzie sobie kogoś nowego. Zasługiwał na prawdziwą miłość.

Teraz tylko spektakl i wystawa. Da radę. Chyba.

*****

Benjamin chciał być na premierze. Choć zbliżał się wielki dzień jego galerii, nie miałby tego sukcesu, gdyby nie jego siostrzenica Debbie. Dlatego postanowił zaufać swoim młodym pracownikom - Luke'owi i Hartley. Był pewien, że doskonale sobie poradzą, podczas jego nieobecności. Zamierzał zrobić Dee niespodziankę i zobaczyć ją na scenie, chociaż wcześniej upierała się, że nie musi tego robić.

Pomyśleć, że tak ułożyło się jego życie. Kiedyś myślał, że to już koniec i nic dobrego go w życiu nie czeka. Dokładnie myślał tak po śmierci Clariss, jego ukochanej. Właściwie mimo upływu lat nadal mógłby nazywać ją miłością swojego życia. Nikt nie mógł jej zastąpić. Była doskonała.

Poznali się, gdy on miał czterdzieści, a ona trzydzieści lat. Zaczęło się od kilku spotkać na kawę, później kolację. Rzecz jasna, to on o nie zabiegał. Można powiedzieć, że zakochał się od pierwszego wejrzenia. Clariss później dojrzała do tej miłości, ale to nie było istotne. Ważne było to, że nigdy nie zapomni jej uśmiechu i barwy głosu, jej pachnących owocami włosów. Spędzili razem kilka naprawdę szczęśliwych lat. Jego ukochana miała obawy, bo istniało między nimi dziesięć lat różnicy. Ostatecznie to w ogóle nie miało znaczenia, bo Clariss zachorowała na raka. Wykryto go zbyt późno. Ponadto był to nowotwór złośliwy, szybko rozniosły się przeżuty. Lekarze dawali jej pół roku.

Ta wiadomość spadła na niego jak grom z nieba. Był załamany. Nie chciał jej stracić. Przekonywał ją, żeby poszła do innego specjalisty, że na pewno ma jakieś szanse na leczenie. Clariss tego nie chciała. Co więcej, przekonywała go do odejścia. Twierdziła, że tak będzie lepiej. Zapamięta ją w najlepszym okresie życia, kiedy była szczęśliwa. Nie mógł się na to zgodzić. To prawda, obydwoje byli bardzo uparci. Poszli na kompromis, przez który obydwoje byli równie mocno niezadowoleni przynajmniej pozornie. Tak naprawdę cieszyli się wspólnie spędzonym czasem. Clariss nie odwiedziła żadnego lekarza więcej, a Benjamin był przy niej aż do końca. Patrzył jak słabnie, jak z dnia na dzień potrzebowała coraz więcej pomocy aż w końcu odeszła.

To był najgorszy dzień w jego życiu. Nigdy go nie zapomni. Tamtego dnia obudził się koło niej, pocałował ją lekko w czoło i zrozumiał, że nie żyje. Była nienaturalnie zimna. Pierwsze dni, tygodnie i miesiące zlały się w jeden okropny ciąg. Wszystko straciło dla niego znaczenie. Trwał poza czasem, a jednocześnie był jego więźniem. Ból towarzyszył mu nieustannie do dnia dzisiejszego. Wszystko co robił było automatyczne, nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Żył, choć czuł się jakby był martwy. Jakby wraz z jego ukochaną odeszła też jego część, po to aby nigdy nie wrócić. Pocieszał się myślą, że Clariss walczyła. Lekarze dawali jej sześć miesięcy, ona przeżyła dziewięć. Skoro ona walczyła, on też mógł. Robił to dla niej, bo o to go poprosiła zanim odeszła.

- Obiecaj mi coś- poprosiła poprzedniego wieczoru tuż przed snem. Kiedy patrzył na to z perspektywy czasu, wiedział, że przeczuwała swoją śmierć.- Po mojej śmierć, będziesz żył i spełniał marzenia. Może otworzysz tę galerię, o której mi kiedyś mówiłeś?

Na początku oczywiście się oburzył. Zaczął zapewniać ją, że ma jeszcze dużo czasu i żeby tak nie mówiła. Później oczywiście jej uległ. Kochał ją, więc jak mógł odrzucić jej prośbę? Już wtedy wiedział, że bez niej będzie mu ciężko, była sensem jego życia. Umierającym się nie odmawia, takie prawo na pewno istnieje w którymś z hospicjów.

Obecnie ciągle o niej pamiętał. Nie mógłby jej zapomnieć. Jednak udało mu się iść naprzód w pewnym stopniu, bo partnerki nie zamierzał szukać. Często wyobrażał sobie, że Clariss gdzieś tam na niego czeka, po drugiej stronie. Dołączy do niej w swoim czasie i wtedy powie jej, że dotrzymał obietnicy.

Wbrew pozorom, Benjamin był bardzo skryty. Niewielu osobom opowiadał o Clariss. Ci którzy ją znali nie poruszali jej tematu w jego obecności. Obawiali się jak zareaguje. Natomiast ci, którzy jej nie znali, nie wiedzieli o jego tragedii. Wśród rodziny siostry rozniosła się plotka o rozwodzie, a to wszystko za sprawą ciekawskiej ośmiolatki. Nie potrafił powiedzieć małej Debbie, że ciocia Clariss umarła, więc wymyślił historyjkę z rozwodem. Przyjęła to spokojnie, bo to było znacznie lepsze niż prawda, dużo łatwiejsze do zaakceptowania. Szkoda, że on nie mógł wierzyć w coś takiego.

Wraz z upływem lat, Benjamin nie wyprowadził siostrzenicy z błędu. Nie chciał jej opowiadać o tym jak się czuł. To ciągle było bolesne. Żałował, że Clariss nie zobaczy galerii i jego pierwszej wystawy. Byłaby zachwycona nowoczesnymi pomysłami Debbie. W ogóle te dwie świetnie by się dogadały, gdyby tylko miały taką możliwość.

- Dojechaliśmy, proszę pana- oznajmił taksówkarz, rzucając mu znudzone spojrzenie, odbijające się w lusterku. Wyciągnął dłoń po pieniądze. Benjamin zapłacił mu i podziękował. Tak bardzo pogrążył się we wspomnieniach, że nawet nie zauważył, kiedy minęła mu trasa do uczelni, nazywanej przez siostrzenicę po prostu "Art".

Wokół uczelni zebrał się tłum. Część ludzi szła w kierunku wejścia, a niektórzy dopiero co wysiadali ze swoich aut. Dobrze, że Benjamin przyjechał taksówką, bo własnego samochodu nigdzie by nie zmieścił. Zajęty był cały parking oraz ulica przylegająca do głównego wejścia. Musiało przyjść naprawdę sporo osób na premierę.

- Pomocy- usłyszał gdzieś po swojej lewej Benjamin. Rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo, kto potrzebowałby chociaż najmniejszej pomocy. Kilka kroków na lewo od niego stała grupka studentów, którzy z ożywieniem rozmawiali na jakiś temat, ale żaden z nich na choć odrobinę niezadowolonego.

Musiało mu się wydawać, uznał w myślach, po czym udał się w kierunku wejścia. Przy schodach kłębiło się mnóstwo ludzi, więc nie poruszał się zbyt szybko. Doszedł do wniosku, że może usłyszał zdanie wyrwane z kontekstu. Może ktoś sobie żartował?

Nagle poczuł, że ktoś dotknął go lekko w ramię. Instynktownie obrócił się w tamtym kierunku. Nikogo nie zauważył. To znaczy, tkwił w tłumie. Było mnóstwo ludzi, ale nikt nie wyglądał jakby patrzył na niego lub chciał mu coś powiedzieć.
Dopiero po fakcie uświadomił sobie, że nabrał się na sztuczkę starą jak świat. Dotykasz ramienia przeciwnego do miejsca, w którym stoisz. Wtedy osoba stojąca przed tobą obraca się w prawo, a ty stoisz po lewej. Ciekawe kto był takim żartownisiem. Wydawałoby się, że studenci są dojrzali, ale jak widać, zdarzały się wyjątki.

U podnóża schodów Benjamin zaczął szukać biletu w kieszeni. To niemożliwe, pomyślał. Przeszukał kurtkę z brązowej skóry trzy razy, a biletu nie znalazł. Przecież miał go przed wyjściem. Gwałtownie zawrócił, przepychając się pod prąd. Istniała nikła szansa, że wypadł mu w taksówce. Oby taksówkarz nie odjechał.

Benjamin wrócił, ale taksówki nie zastał. Zrobiło mu się przykro. Naprawdę chciał zobaczyć Debbie na scenie. Tyle ćwiczyła. Poza tym widział, ile wysiłku w to włożyła. Widział, jak zmęczona, aczkolwiek szczęśliwa przyjeżdżała do galerii po próbie. W końcu uznał, że jeszcze nie wszystko stracone. Może będzie jeszcze możliwość zakupu biletu, nie w pierwszym rzędzie oczywiście, ale to nie miało znaczenia. Cena nie grała dla niego roli. Nawet jeśli będzie musiał zapłacić dwukrotność poprzedniej ceny, trudno, i tak to zrobi. Zawrócił w kierunku Art, gdy po raz kolejny usłyszał ten sam głos.

- Niech mi ktoś pomoże.

Głos był cichy i słaby, z pewnością męski. Niewątpliwie należał do kogoś młodego. Nie do dziecka, ale licealisty lub studenta. Benjamin wiedział, że powinien iść spróbować zdobyć bilet na ostatnią chwilę, ale nie potrafił zignorować osoby proszącej o pomoc. Dziwne, że w takim tłumie tylko on idzie pomóc.

Benjamin poczekał aż ponownie usłyszy głos, żeby zlokalizować kierunek. Zobaczył boczną uliczkę, mniej zaludnioną. Skręcił tam bez wahania. Może jakiś nastolatek próbował uczyć jeździć się na rolkach lub czymś podobnym i nieszczęśliwie upadł?

- Gdzie jesteś?- odezwał się, bo nigdzie nie mógł zlokalizować poszkodowanego.- Potrzebujesz pomocy?

- Tutaj, nie mogę wstać- rozległ się przed nim głos. Dobiegał zza załomu. Natychmiast poszedł w tamtym kierunku. Jego hipoteza o nieszczęśliwym wypadku wydawała się coraz bardziej prawdopodobna.

Jakież wielkie było jego zdziwienie, kiedy wcale nie zobaczył leżącego nastolatka ze złamaną lub przynajmniej skręconą kostką. Zobaczył niezwykle szybki ruch, którego kompletnie się nie spodziewał. Kij baseballowy uderzył go prosto w głowę. Nie w twarz, ale w górną część czaszki. Zachwiał się, czując ból eksplodujący w czaszce. Zaraz potem poczuł kolejne uderzenie, tym razem nieco niżej, w potylicę. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Poczuł, że upada prosto na twardy betonowy chodnik. Chociaż widział napastnika, nie miał pojęcia kim on może być i czego od niego chce.

- Spokojnie. Nie zginiesz tutaj. To dopiero początek- szepnął mi do ucha nieznajomy, po czym Benjamin stracił przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro