35.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzień wcześniej.

Kai wsiadł do pociągu, wiedział że to jego ostatnia podróż. Musiał udać się do mieszkania lekarza, który pomoże mu umrzeć w najmniej bolesny sposób. Reszta już należy do niego. Ręce pociły mu się z nerwów, ale wiedział że robi dobrze. Wiedział, że może kogoś uratować. Pluł by sobie w brodę gdyby mu nie pomógł, a umarłby kilka dni, tygodni później. I tak nie miał już dla kogo żyć. Zostali mu rodzice, którzy doskonale to wszystko rozumieli. Jego mama nawet nie płakała gdy powiedział jej, że muszą się pożegnać. Ona była na to już od dawna przygotowana, nie chciała mu tego utrudniać, bo wiedziała że podejmuje najważniejszą decyzję w swoim życiu. Tak naprawdę wiedział, że cierpi, bo traci jedyne dziecko. Ale również wiedziała, że robi dobrze ratując kogoś. Wiedziała, jak kochał Dominikę. Wiedziała, że ona by nie przeżyła gdyby straciła ich obydwu. Więc on musiał dokonać wyboru i wiedział że dokonał właściwego. Nie musiał tego robić, ale co dałby mu jej widok załamanej po śmierci Wonho? Przez ostatnie tygodnie swojego życia nie zobaczyłby nawet jej uśmiechu. Nie chciał do tego dopuścić.

W pociągu pisał do niej list, każde kolejne słowo było dla niego coraz trudniejsze. Ale ona musiała wiedzieć, nie raz chciał jej o tym powiedzieć, ale ona nigdy nie słuchała. List to była najlepsza forma która mu została. Nie chciał się chwalić, nie chciał wzbudzać litości, chciał po prostu by wiedziała, że jego cząstka zawsze będzie koło niej, bez względu na wszystko. Dla niego to nie było poświęcenie, dla niego to był obowiązek, za wszystko co spieprzył w życiu. Tylko tyle mógł zrobić w tej chwili.

Złapał za telefon i wybrał numer do Jacksona, nie musiał długo czekać na odpowiedź.

- Halo? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki.

- Cześć Jackson, tutaj Kai.

- A Ty czego ode mnie chcesz?

- Jak z Wonho i jak z Dominiką?

- Wonho bez zmian, coraz gorzej, a Dominika zemdlała z przemęczenia, także możesz sobie jeszcze mocniej pogratulować – prychnął ironicznie.

- Mam do Ciebie prośbę.

- Ty do mnie? A z jakiej racji miałbym Ci pomóc?

- Proszę wysłuchaj mnie.

- Kai nie ma o czym rozmawiać, rozumiesz? Nie chcę widzieć Cię w jej otoczeniu, jasne?

- Jackson, posłuchaj mnie do cholery – podniósł głos.

- Co?

- Jedź potem do siebie do domu, zostawię tam coś, chcę byś to zabrał.

- Co takiego?

- Nie ważne, tylko o tyle Cię proszę.

- Zobaczę, tyle?

- Tyle, ucałuj ode mnie Dominikę, wyjeżdżam.

- Uciekasz przed tym wszystkim? No to jeszcze większe gratulacje – zaśmiał się Jackson.

- To nie Twoja sprawa co robię, cześć – rozłączył się Kai nie chcąc słuchać większych wywodów Jacksona.

- Jak ona może z nim wytrzymać, jak to taki palant? – mruknął do siebie Kai, spoglądając przez okno pociągu.

Był coraz bliżej celu. Coraz bardziej się bał. Ale kto nie bałby się śmierci? Musiał nacieszyć się każdym możliwym szczegółem, który teraz zobaczy, bo już więcej nie uda mu się tego zobaczyć, dotknąć, powąchać. Liczył na to, że Jackson go posłucha i odbierze list, który niedługo wyśle mu Kai taksówką.

Pociąg zatrzymał się na jego stacji. Wstał powoli łapiąc za torbę i wysiadając. Ledwo stał o własnych siłach, czuł się coraz gorzej, nie tylko fizycznie ale też psychicznie. Ale czuł wewnętrzną satysfakcję, ze swoich ostatnich czynów w życiu. Znalazł najbliższą taksówkę i przekazał kierowcy list, który miał dowieźć na adres Jacksona. A on sam ruszył do mieszkania lekarza, który znajdował się nie daleko stacji. Delikatnie zapukał do jego drzwi opierając się o ścianę, bo jego nogi zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa, a głowa przestawała normalnie funkcjonować.

Pan Park otworzył mu drzwi i pomógł mu wejść do środka i pomógł mu usiąść na fotelu przy kominku.

- Jak się czujesz? – zapytał Pan Park.

- Nigdy nie czułem takiego bólu – zwijał się na fotelu Kai.

- Jesteś pewny, że chcesz to przyśpieszyć i ratować tego dzieciaka?

- Tak, jestem pewny. Słyszałem że nie zostało mu dużo czasu, więc proszę nie zwracać na mnie uwagi tylko robić swoje.

- Ten dzieciak jest silny, ale bez serca mu się nie uda, szukaliśmy wszędzie, sądzę że to nie przypadek że Twoje serce pasuje.

- To przeznaczenie, Bóg wyznaczył mi taką drogę i taką drogą podążę – Kai lekko się uśmiechnął.

Pan Park wyszedł na chwilę do kuchni, Kai doskonale wiedział po co. Ta substancja pomoże mu uśmierzyć ból, który mu towarzyszy i w spokoju odejść, powoli odpływając. Siedział patrząc w ogień buchający w kominku.

- To już pora Kai, chcesz jeszcze chwilę odczekać? – zapytał doktor Park wracając do salonu.

- Nie, nie chcę, on potrzebuje serca na już, nie będę tego opóźniał – wyciągnął rękę nie spoglądając nawet na doktora.

Pan Park nieśmiało do niego podszedł. Wydawało mu się, że przyjdzie mu to łatwiej. Musi zabić swojego pacjenta, mimo że to była wola Kai'a. Ale co z niego za lekarz, który na to pozwala? Teraz już nie było odwrotu, był z niego w pewnym sensie dumny, za jego odwagę. Podpisał papiery o przekazaniu serca do przeszczepu bez zawahania, chciał tego. Złapał delikatnie nadgarstek Kai'a i powoli wbił igłę w żyłę, by wpuścić substancję, która powoli go zabije. Po wszystkim chciał wyjść, bo nie mógł na to patrzeć, nie mógł patrzeć jak Kai umiera, mimo że w swoim życiu śmierci widział wiele. Ale to był jego ulubiony pacjent. Kai jednak złapał go za rękę.

- Nie chcę teraz zostać sam – szepnął.

Pan Park spojrzał na niego, po jego policzku płynęła jedna jedyna łza. Usiadł przed nim.

- Co czujesz? – zapytał.

- Spokój, satysfakcję, agonię.

- A ból?

- Już nie boli, już nie boli – jego głos był coraz bardziej spowolniony, doktor wiedział że substancja zaczęła zżerać jego ostatnie żywe komórki – Dobrze zrobiłem, prawda? Uratuje człowieka, uratuje człowieka którego nie raz skrzywdziłem i uratuje kobietę, którą kocham. Proszę mi powiedzieć, że dobrze zrobiłem... pro... - jego głos w pewnym momencie się złamał a jego powieki delikatnie zamknęły oczy powodując kolejną łzę spływającą po twarzy Kai'a, zmarł.

- Jesteś najbardziej odważnym facetem jakiego znam, podjąłeś najlepszą decyzję w życiu, zostanie Ci to wynagrodzone, jestem tego pewny, spoczywaj spokojnie i do zobaczenia w następnym życiu – doktor Park złapał go jedną ręką za bok szyi, nie czuł pulsu i złapał drugą ręką za telefon.

- Zgon pacjenta, potrzebuję karetki, pozytywnie rozpatrzony do oddania narządów – powiedział i spuścił głowę, rozłączając się.

To był najtrudniejszy dzień w jego całej karierze. Było ciężko tracić pacjenta, ale wiedział że dzięki niemu uratuje innego. Wiedział, że Kai już nie czuje bólu i jestem zwyczajnie szczęśliwy i spełniony. To dawało mu siły.




-----------------------------------

Ale pisanie tego rozdziału było dla mnie trudne, popłakałam się XD.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro