Rozdział V

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Żwawo wysiadłaś z powozu, uśmiechając się do siebie. Tak dawno nie byłaś na mieście, a wizja wyjścia z Williamem jeszcze bardziej cię ekscytowała. Londyn tętnił życiem o tej godzinie. Ulice były wypełnione powozami, wystrojeni ludzie spacerowali chodnikami a dzieci biegały pomiędzy nimi. Obraz rozprzestrzeniający się przed tobą miał w sobie coś magicznego, chociaż stanowił codzienność mieszkańców stolicy.

— Panno [Nazwisko]? — głos Williama wyrwał cię z zamyślenia. Obróciłaś się, zauważając, że oferuje ci swoje ramię. Twoje policzki zaróżowiły się na ten gest, który nieśmiało przyjęłaś. William zaczął prowadzić cię w nieznanym kierunku, po raz kolejny znajdując wam temat do rozmowy.

— ...Panie profesorze, gdzie my idziemy...? — zapytałaś nerwowo, wyrywając was z rozmowy o literaturze amerykańskiej. Zmierzaliście do bogatszych dzielnic, gdzie znajdowały się sklepy lepszej klasy. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

— Do krawca — rzekł zatrzymując się przed ekskluzywnie wyglądającą witryną.

Zamarłaś w duchu. Suknie na wystawie były piękne, bogato zdobione, w dodatku z pewnością były szyte z najwyższej jakości materiału. Przełknęłaś ślinę, niepewnie spoglądając na Moriarty'ego.

— Panie profesorze... Obawiam się, że to nie na mój budżet... — zaśmiałaś się niezręcznie.

William spojrzał na ciebie zaskoczony.

— Ależ panno [Nazwisko], to mój prezent dla ciebie — posłał ci czarujący uśmiech, który rozpuścił twoje serce. Twoje myśli stały się kompletnym bałaganem. W głowie miałaś na przemian; uśmiech Williama i potencjalną cenę sukni.

— Profesorze... Robi pan dla mnie tyle rzeczy, ja... Nie wiem czy powinnam przyjmować pana prezent... — odparłaś nieśmiało. Mogło to być nieuprzejme z twojej strony, jednak nie chciałaś wykorzystywać gościnności i dobroci serca Williama, którą otrzymałaś.

— Spokojnie, Panno [Nazwisko]. Nie robiłbym tego gdybym nie chciał.

...Wciąż nie byłaś do tego przekonana. William westchnął. Ujął twój podbródek, zmuszając cię do spojrzenia mu w oczy.

— Skoro wciąż nie jest pani przekonana... Co powie pani na pewien układ? Ja kupię pani suknię, a pani w ramach... Rekompensaty, zabierze mnie na spacer do swojego ulubionego miejsca?

— Profesorze, to... — wiedziałaś, że twoje poliki płonęły czerwienią.

— To bardzo sprawiedliwa wymiana, panno [Nazwisko] — przerwał ci, wiedząc co chcesz powiedzieć. Zacisnęłaś wargi w wąską linię. Wciąż uważałaś, że to zły pomysł, jednak widząc jak uparty jest William...

— Skoro pan nalega...

— Bardzo nalegam — odparł zadowolony z twojej odpowiedzi. Następnie uśmiechnął się, jakby zdał sobie z czegoś sprawę. — Właściwie panno [Nazwisko]... Uważam, że na jakiś czas powinniśmy zwracać się do siebie po imieniu, jeżeli nie chcemy wzbudzać plotek. Co ludzie pomyślą gdy koś odkryje, że niezamężna kobieta przebywa w domu pełnym obcych mężczyzn? Powinniśmy sprawiać wrażenie rodziny.

...William nie mógłby nie dbał o opinię publiczną w tym kontekście aż tak bardzo.

William prawie wepchnął cię przez drzwi do krawcowej. Zostałaś otoczona wianuszkiem kobiet, które były nieco zbyt podekscytowane na myśl o szyciu sukni dla ciebie. Nieświadomie wstrzymywałaś oddech kiedy zdejmowano z ciebie miarę i przysłuchiwałaś się pomysłom na twoją suknię. William powiedział, że krawczynie mają wolną rękę co do twojej kreacji, co nieco cię niepokoiło.

Gdy tylko wszystkie twoje wymiary były spisane, wraz z Williamem mogliście iść dalej.

...

— Profesorze Moriarty...

— Jeszcze raz, [Imię]. Wierzę, że dasz radę nazwać mnie po imieniu. Tylko wtedy cię wysłucham.

— Panie Williamie...

— Już prawie.

— W... Williamie — powiedziałaś półgłosem. W swojej głowie nazywałaś już go "po prostu" Williamem, ale wymówienie tego na głos było całkowicie inną bajką! Bez żadnych tytułów! — Jest pan... Jesteś pewny, że to nie za dużo? Te wszystkie akcesoria... Sam strój musi kosztować krocie.

— Jeżeli jestem czegokolwiek pewny, to fakt, że to wszystko to dobrze wydane pieniądze.

— Niczym jak na cel charytatywny...

William uśmiechnął się na twoje słowa i upił łyk herbaty imbirowej. Smakiem nie dorównywała tej, którą parzył Louis, ale wobec standardów średniej klasy herbaciarni była na pewno jednym z tutejszych delikatesów.

Herbaciarnio-cukiernia w której się znajdowaliście, była jednym z najbardziej znanych lokalów w mieście. Górny taras – gdzie się teraz znajdowaliście – był otwarty dla osób z pieniędzmi, a parter dla tych, którzy mieli ich tyle by pozwolić sobie na ciasto z cukierni. Mimo pory, było mało klientów.

Nie był to jeden z droższych lokalów, ale na pewno jeden z bardziej urokliwych.

— Deser nie smakuje? — podpytał William, patrząc na wasze talerze.

Oboje mieliście nałożone kawałki świeżej truskawkowej tarty; cienki, miękki biszkopt z cienką warstwa ciężkiego kremu i słodko-kwaśną konfiturą truskawkową.

Dzbanek z herbatą był nieustannie podgrzewany na porcelanowym stojaku, a filiżanki w kwieciste wzory stały tuż przy waszych talerzach. Wazy z świeżo wyciśniętymi sokami i wodą stały na stole obok, a przy nich leżała miseczka z cytrynami i odłamkami lodu.

To była najrozmaitsza herbatka popołudniowa na jakiej ostatnio byłaś. I wszystko było przepyszne.

— Ależ nie, smakuje mi bardzo — zaprotestowałaś, i szybko nabiłaś większy kawałek ciasta, który z gracją wepchnęłaś do ust. To był za duży kawałek, stwierdziłaś, gdy zakrztusiłaś się biszkoptem.

William wstał i w ciągu kilku chwili znalazł się obok ciebie z szklanką wody. — Proszę popić — powiedział, kładąc na twoich rękach, gdy powstrzymując kaszlnięcia wzięłaś szklankę do ust. Woda pomogła.

— Bardzo mnie martwi twoja zdolność do wpadania w kłopoty — westchnął William, siadając jakoś bliżej ciebie. Kulturalny dystans prawie nie zostawał zachowany, ale poza wami nie było tu nikogo, więc William nie za bardzo się tym nie przejmował.

— To nie tak, że wszystko co robię jest aż tak niepoukładane. — powiedziałaś nieśmiało, biorąc łyka herbaty.

Kolejny błąd.

Zapomniałaś, że dzbanek był stale podgrzewany.

Herbata nie miała jak ostygnąć i to właśnie takim niemalże wrzątkiem próbowałaś odwrócić swoją uwagę od bliskości Williama.

— Oparzyłaś się? — zapytał, rozbawiony, że przed chwilą zapewniałaś go, że nic ci się więcej nie stanie. Skrzywiłaś się, nieco rozczarowana swoim szczęściem, ale bardziej przez oparzony język. — Proszę mi pokazać co się stało, to może być poważniejsze.

— Ach, ni.. nie ma takiej potrzeby... — powiedziałaś sfrustrowana, biorąc kolejny łyk wody.

— Do tego przyda się lód — stwierdził William wstając i podchodząc do stołu obok. Z małej miseczki wyjął kawałek lodu, który choć miał służyć do chłodzenia soków, wydał mu się idealny do tej sytuacji.

— I... Co mam z tym zrobić? — zapytałaś niepewnie. Lód? W wiosnę? Ach tak, to musiał być jeden z tych najnowszych wynalazków... "Chłodziarka"? "Chłodnia"? — Mam to... pogryźć? Zjeść? ... Williamie...

— Bardzo mi to pani utrudnia — powiedział, siadając już bardzo blisko ciebie i biorąc kawałek lodu do swoich ust.

...Och, więc to było dla niego! Chciał się ochłodzić!

Faktycznie, było tu trochę gorąco.

William odwrócił się do ciebie. Jego ręka znalazła się na twoim policzku, który obrócił w swoją stronę. Otworzyłaś usta, żeby zapytać czy wszystko w porządku, bo William zatrzymał się w bezruchu.

Kolejny błąd, kolejny błąd.

Czekał na twoją reakcję, by zbliżyć się do ciebie. Jego usta wpasowały się w twoje, a ty natychmiastowo poczułaś oblewające cię zimno i gorąco, lód i Williama. Zapach atramentu, książek i jaśminu otoczył cię, a ręka przy twojej głowie pilnowała byś nie cofnęła się od pocałunku.

Kostka lodu znalazła się w twoich ustach. W płucach zaczęło brakować powietrza, ale nie odsuwałaś się. William też nie, a nawet wydawał się pogłębiać pocałunek; druga ręka powędrowała do twojego krzesła, gdzie uchwycił się i znalazł podparcie, aby nachylić się do ciebie.

Teraz naprawdę brakowało ci powietrza.

William odsunął się, ale nie ze względu na ciebie. Usłyszał kroki kelnerki wchodzącej po schodach i cofnął się na odległość, która nigdy nie sugerowałaby, że przed chwilą...

— Lód powinien się już całkowicie stopić — powiedział łagodnie William i uderzyło cię to, jak spokojnie wyglądał. Na jego policzkach widziałaś tylko blade rumieńce.

Zazdrościłaś mu; musiałaś wyglądać o wiele gorzej, bo kelnerka rzuciła ci dziwne spojrzenie, które wywołały u ciebie wewnętrzną salwę frustracji.

— Prosimy o rachunek — William zwrócił się do kelnerki. Ta skinęła głową i poszła na parter, aby dać etykietowy czas na przygotowanie pieniędzy.

Złożył ręce i położył łokcie na stole. Uśmiechnął się do ciebie, a ty nadal nie potrafiłaś z siebie wydusić słowa. Chciałabyś mu wyrzucić jego brak kultury, ale sam fakt, że jeszcze nie uciekłaś z lokalu, mówił sam za siebie.

— Idziemy dalej, [Imię]?

Zagryzłaś delikatnie płatek swojego policzka, gdy kiwnęłaś głową i chwyciłaś jego ramię. Spojrzał na swój zegarek, z uśmiechem kierując swój wzrok na ciebie.

— Mamy jeszcze nieco czasu zanim zacznie się ściemniać... Proponuję, abyś wypełniła swoją część naszej "umowy", [Imię] — rzekł łagodnym tonem, zachęcając cię do zaprowadzenia go w swoje ulubione miejsce. Westchnęłaś. Ulubione miejsce...? Pierwszym o czym pomyślałaś była biblioteka. Zdawało ci się to za typowe. Sądziłaś nawet, że William może oczekiwać od ciebie takiego wyboru. Wtedy przypomniałaś sobie o miejscu, które odwiedzałaś w dzieciństwie. Miejscu, które było magiczne, wręcz oderwane od miasta...

Jak dawno tam nie byłaś.

— Oczywiście — uśmiechnęłaś się do niego, zaczynając prowadzić go w nieznanym mu kierunku. William zadziwiony, a nawet usatysfakcjonowany twą nagłą pewnością siebie, bez słowa podążył wraz z tobą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro