Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie chciałem żywym śpiewać,
dziś umarłym muszę,
A cudzej śmierci płacząc,
sam swe kości suszę."
~Jan Kochanowski „Tereny"

Każda historia ma jakiś początek. Nasza zaczęła się w wakacje przed ostatnim rokiem w szkole, kiedy mieliśmy podjąć decyzje o dalszej edukacji i przyszłych zawodach. Żaden z nas nie był wtedy pewien co robić w późniejszym życiu. Nieraz tworzyliśmy niezwykłe plany o otworzeniu fabryk, w których produkowane miały być sprzęty elektroniczne, automobile, zabawki bądź pirotechniczne przyrządy. Fantazjowaliśmy o przejęciu firmy mojego ojca i późniejszych korzyściach. Żaden z nas nie brał wtedy pod uwagę, że moja rodzina będzie bliska bankructwa i zostanie zmuszona do jej sprzedaży. To zdarzenie pociągnęło za sobą szereg innych przypadków prowadzących prosto do miejsca, w którym znajdujemy się teraz.

Zapytacie pewnie „Kiedy jest teraz?". Otóż nasze „teraz" jest jeszcze później niż „teraz", do którego zaraz przejdziemy, oraz które doprowadziło do dzisiejszego stanu rzeczy.

Było mokre popołudnie. Nie dało się wyjść na zewnątrz i wrócić jakkolwiek suchym. Siedziałem na kanapie w bibliotece domowej czytając książkę, która była kolejną krótką przygodą o grupce dzieciaków bawiących się na przydomowym podwórku. Zabawne, nie sądzicie? Ludzie czytają o przygodach innych ludzi zamiast cieszyć się życiem tworząc własne historie.

- Kolejna książka nie wnosząca nic do mojego marnego życia - poskarżył się Aris, wyłożony na drugiej kanapie, odkładając głośno wcześniej czytaną książkę na stolik.

Był to dosyć wysoki, czarnowłosy arystokrata, który ponad wszystko upodobał sobie zabawę. Pomimo swojego aroganckiego i cynicznego usposobienia był bardzo potulny oraz ułożony. Jego ubrania zawsze były z najlepszych tkanin. Wyglądał schludnie nawet w sytuacjach, w których człowiek nie powinien tak wyglądać.

- Nurek spawający - rzucił mu w odpowiedzi Azro czytający gazetę. - Chociaż nie wiem czy tobie by taka praca pasowała. Chyba za dużo kontaktu z wodą.

Mojego drugiego przyjaciela cechowała jednak ciemniejsza skóra, jakby była wiecznie opalona. Czuprynę miał koloru ciemnobrązowego, prawie czarnego. Oczy miał trochę jaśniejsze, przypominały gorzką czekoladę. Jego ubrania nie były już takie drogie, ale równie zadbane. Byliśmy w podobnej klasie społecznej.

- Czy ty sugerujesz, że się nie myje? - oburzył się czarnowłosy.

- A pachniesz? No właśnie, tak jak mówię - odpowiedział mu po czym szybko zmienił temat. - „Kolejne zaginięcie na Buttery Street. Policja nie podejmuje żadnych działań w związku z piątym zniknięciem miejscowej ludności. Sprawca pozostaje na wolności." - odczytał głośno. - Jak myślicie? Kto to może być?

- Nie interesuje mnie co się dzieje z ludźmi z niższych szczebli. Jeśli nikt nie zrobił panience Thanie krzywdy, nie mam powodu do przejmowania się takimi błahostkami - otrzymał w odpowiedzi.

Sam również nie przejmowałem się tymi zaginięciami. Ludzie znikają codziennie. To, że akurat w tym miejscu mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności. Do tego, biorąc pod uwagę wysoki wskaźnik przestępczości, mogły być w to zamieszane więcej niż jedna osoba bez żadnego powiązania.

- Tak, ty i ta twoja Thana. Ona w ogóle istnieje? -oburzył się ciemnoskóry chłopak.

- Kiedyś się przekonacie o jej pięknie!

- Zawsze tak mówisz - zaśmiałem się lekko dołączając do rozmowy.

- Ona nawet nie wychodzi z domu - fuknął brązowowłosy. - Dałbyś sobie z nią wreszcie spokój. Za wysokie progi jak na twoje nogi!

- A na twoje już wystarczająco? - wkurzył się Aris.

- Wolę istniejące kobiety. Jakoś nie kręcą mnie baśniowe księżniczki, a na świecie jest pełno ładnych i mądrych dziewczyn.

- Ładnych? Tak. Mądrych? Niekoniecznie.

- Trzymaj mnie, bo zrobię mu krzywdę - zwrócił się do mnie Azro.

Zamknąłem książkę i wstałem z dużej, skórzanej kanapy, by oprzeć się o framugę ciemnych drzwi prowadzących z domowej biblioteki na korytarz.

- Drodzy przyjaciele, wasz spór można pogodzić tylko w jeden sposób... - oznajmiłem z krzywym uśmiechem na twarzy. - Macie do wyboru dwie opcje. Wyznanie panience Thani swoich uczuć wszem i wobec, bądź znalezienie innych dam serca.

- Bądź - poprawił mnie chłopak z gazetą - poszukanie lepszego planu na przyszłość. W tym roku mamy egzaminy końcowe, a wciąż nie wybraliśmy dalszego planu. Nie chciałbym skończyć na ulicy. A z wami to już w ogóle bym pewnie nie wytrzymał.

- Ranisz me uczucia! - Aris złapał się teatralnie za serce, jakby właśnie go w nie ugodzono.

- No weź, to może poczekać. Bardzo chciałem zobaczyć jak Aris się upokarza - uśmiechnąłem się złośliwie do czarnowłosego.

- Przyznajcie, że po prostu zazdrościcie mi bycia tak cudownym!

- Wspaniałomyślnym, odważnym, dobrodusznym... - zaczął wymieniać drugi chłopak. - A nie, czekaj, ty siebie opisujesz? Daj mi się więc poprawić. Nieodpowiedzialny, beztroski, wścibski...

- To zdecydowanie nie są moje cechy. No może z wyjątkiem beztroskiego. Jestem bardzo beztroski, ale jaki boski!

- Tak troszeczkę przesadzasz - pokazałem im dwa palce odsunięte od siebie na kilka centymetrów.

- Przesadza to ogrodnik kwiatki - prychnął w odpowiedzi.

Zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, w pomieszczeniu zabrzmiało pukanie, a w drzwiach pojawiła się czternastoletnia młoda dziewczyna, o brązowych oczach wpadających w kolor zielony. Ubrana była w biało-niebieską, zdobioną sukienkę, tak jak miała w zwyczaju. Ciemnoblond włosy jak zawsze były spięte w trochę rozburzony kok. Wydawała mi się czasami zjawą.

- Joel, ojciec cię woła - rzuciła, odwróciła się na pięcie i odeszła równie cicho jak przyszła. Zawsze się zastanawiałem jak ona to robi, że pomimo takiego temperamentu potrafi przemknąć niezauważona.

Powiedziałem moim przyjaciołom, że zaraz wrócę i ruszyłem w stronę gabinetu mojego ojca, który znajdował się na piętrze. Dom zdawał się być duży, jednak, tak naprawdę, był niewiele większy od przeciętnego budynku mieszkalnego, ale jednocześnie jednym z mniejszych w okolicy. Wnętrze było zdobione. Sztukateria znajdowała się nie tylko na ścianach, ale i na suficie. Na zdobionych meblach stały wazony z kwiatami oraz jakieś drobne rzeźby przywiezione z różnych zakątków świata. Były to głównie prezenty, które dostaliśmy od wujka Waltera z jego licznych podróży.

Szybko dogoniłem dziewczynę na ciemnych, dębowych schodach. Nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Konwersacje z Ashley nie należały do moich ulubionych. Napawała mnie przerażeniem, gdy patrzyła się na mnie tym, niekiedy pustym, wzrokiem. Weszliśmy oboje do gabinetu.

Mój ojciec stał do nas tyłem. Patrzył na deszczową pogodę za oknem, ale dało się wyczuć, że myślami jest całkowicie gdzie indziej. Na wielkim, ciemnym biurku, które bardzo często było zawalone papierami, leżała jedynie jedna kartka, koperta, oraz nożyk do otwierania listów.

Po chwili odwrócił się w naszą stronę. Jak na swoje lata był przystojnym człowiekiem i kobiety jeszcze nie raz zwracały na niego uwagę. Nawet te dużo młodsze. Jedynymi oznakami starości były jego siwiejące włosy, ale mina, która malowała się na jego twarzy, postarzyła go o kilka dobrych lat.

- Właśnie dostałem list... - zaczął smutnym głosem. - Mój brat, wujek Walter, zmarł podczas swojej ostatniej podróży.

Poczułem uścisk w żołądku. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że jego podróże mogą się tak właśnie skończyć. On zdawał sobie z tego najbardziej sprawę. Było to jednak niespodziewane i wstrząsające przeżycie. Szczególnie, że miało zapoczątkować serie innych niefortunnych zdarzeń, na które żaden z nas nie był gotowy.

Wraz z Ashley przytuliliśmy ojca, chcąc dodać mu wsparcia w tym momencie.

***

Pogrzeb odbył się tydzień później. Pochowanie pustej trumny jest ciężkim przeżyciem. Pogoda nie poprawiła się przez ten czas. Wciąż było pulchnie i mokro. Atmosfera była ciężka, a w okół tłum ludzi. Ciężko było się dostać do mojej cioci i kuzyna, których cały czas nachodzili znajomi i krewni wujka. Znałem lub kojarzyłem większość z nich.

Po uroczystości, gdy już wszyscy się rozchodzili, mama wraz z Ashley wspierały ciocię, a ja z ojcem żegnaliśmy ostatnich gości przy wyjściu z cmentarza. Jedyną brakującą osobą był mój kuzyn. Wciąż stał nad grobem wujka.

- Joel, idź po niego - powiedział mój ojciec, na co kiwnąłem głową i ruszyłem przed siebie.

Mijając groby zastanawiałem się co było prawdziwą przyczyną śmierci wujka. Ta sprawa została przemilczana i nawet nie chciałem o to pytać. Wujek wyjechał w niezgodzie z resztą rodziny. Chodziło o firmę oraz pieniądze. Ojciec z jakiegoś powodu obwiniał o to swojego brata, który podobno źle przeprowadził rozmowy biznesowe w sprawie sprzedaży.

Stanąłem obok niższego, brązowowłosego chłopaka. W jego równie brązowych oczach malował się smutek, niezrozumienie oraz swego rodzaju zagubienie. Nie był to nowy widok. Chłopak na wspomnienie ojca zawsze smutniał i stawał się nieobecny. Bolało go to, że wujek Walter tak często wyjeżdżał i nie miał dla niego czasu.

- Powinniśmy już wracać, Timothy... - powiedziałem po chwili kładąc mu rękę na ramie. - Wszyscy czekają.

- Przeprowadzamy się - odpowiedział szybko z żalem w głosie. - Chcesz przyjść ostatni raz? - odwrócił się do mnie.

- Oczywiście, że chcę. Trzeba ostatni raz rzucić oko na całą posiadłość - uśmiechnąłem się blado do niego.

- Możemy już iść - kiwnął lekko głową i odwrócił się w stronę bramy. Wydawał się trochę zaniepokojony. Było to zrozumiałe. Każdy radzi sobie z żałobą inaczej. Miałem jednak dziwne wrażenie, że coś jest nie do końca tak jak powinno.

Chłopak ruszył przed siebie, a ja rozejrzałem się w koło. Pod jednym z drzew zauważyłem podejrzanego mężczyznę, o dłuższych, rozburzonych, czarnych włosach i poszarpanym, zapewne kiedyś drogim, ubraniu. Patrzył w naszą stronę, bardziej na Timothy'ego, ale szybko przechwycił mój wzrok. Przeszył mnie dreszcz, a dziwny człowiek odbił się od drzewa i ruszył w innym kierunku.

Machnąłem na to ręką. W mieście i na cmentarzach często spotyka się dziwaków. Nie myśląc o tym dłużej poszedłem za kuzynem w stronę czekającej na nas rodziny. Trochę się pewnie zmieni, gdy się wprowadzą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro