Rozdział IV: Upadek króla

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział IV: Upadek króla.

Stary posąd na środku stoi, tak niewinnie zarośnięty, tak dziwnie ukazany. Skrzydło jego jedne w pół się złamało, marmur gdzieś w poszyciach mchu się kryje, lecz gdzie dokładniej? Tego nie wiem. Twarzyczka gładka, rozmiar niewielki, ach... To przecież aniołek dziecięcy. Falowane proste włosy, kaskadami spadają, a jasna, zwiewna sukienka w rękawach podwinięta, czymś najwyraźniej tam zajęta. Czy to kwiaty? Nie... To czaszki. Małe, niemal niewielkie, ludzkie czaszki złączone kośćmi w sznur jeden ciągły.

Rośliny owijają posąg ten delikatnie, wchodzą, obtaczają, jakoby ubranie nowe, tak prosto, zwyczajnie... Dziwnie niewinnie. Uroku to swego dodaje, nieukrywam, lecz jakiż to powód swój posiada? Tego nie mnie dowiedzieć się pozostaje.

Zielone oczy w obraz ten wpatrzony, a nogi jakoby wzrosły korzeniami prosto do, pewnie niegdyś brukowanego, podłoża. Podziwiał tą niewinność, te niezachwiane marzenia dziecięce i zazdrościł, och jak to robił zaciekle! 

On też chciałby pozostać tak młody, tak zwyczajny i prosty, prawie jak nowy! Bez strachu o jutro, bez myśli destrukcyjnych, chciał znów pokochać, pocieszyć się błahostką. Dlaczego nie go los taki nie spotkał? Dlaczego on sam nie zakamieniowany, dlaczego o tutaj pozostawiony. Czyżby coś większego na niego czekało?

Nie chce, weźcie przeznaczenie to przeklęte i rzućcie w kogoś innego.

Chłodny wiatr zawiał, rozwiewając kręcone kosmyki, gnając prosto w starej kaplicy bramy. Nim się kto spostrzegł: otworzono, jakoby do siebie zapraszano. Poruszył się spokojnie, ruchy jego zbyt płynne, dojrzałe, lecz oczy jak wcześniej tak przestarzałe. Zmęczone tym całym ludzkim poczynaniem, zmęczone wiecznym narzekaniem.

Krok do przodu zrobił, lecz stopa wnet się zapadła. Uczucie spadania, pochwycił się czegoś natychmiast. Nie chciał tu umrzeć, już wybrał sobie miejsce na swój spoczynek. To dach tej żałosnej, nieszczerej szkoły, z tamtej wysokości, prosto na plac nowy. Głową na wybrukowane podłoże, w dół, by uderzyć szyją, kręgi sobie połamać.

Dłoń jego za własne biurko pochwyciła, a głowa tak prędko się poderwała, że szyja zaskrzypiała w prędkim proteście, wysyłając sygnały, lecz za późno.

Skrzywił się on na nieprzyjemne to uczucie, grymas wpełzł na lico jego, gdy dłonią rozmasowywał całe to napięcie, starając się pozbierać. Sen? Piękny, ale tak dziwny... Niesłychany...

— Izuku, kochanie! Śniadanie już na stole! Ubieraj się, bo spóźnisz się do szkoły!— usłyszał z dołu wołanie swojej matuli, starając się nie przekręcić oczami na te słowa. Może to być jego ostatni raz, musi się pożegnać, jak za każdym kolejnym porankiem.

Przetarł zmęczone oczy, a język jego przejechał po suchych ustach, które wraz z gardłem błagały o chociażby kropelkę wody, nim do końca wyschną i nic nie zostanie do uratowania. Dramatyzowały, ale ktoś przecież w jego życiu musi, jeśli sam w niezbyt przytomnym stanie ledwo załapuje wysyłane do niego sygnały.

Spojrzał się na siebie: wciąż ubrany w swój mundurek, a przynajmniej w koszule i spodnie. Wystarczy marynarka, może pominąć nawet prysznic. Czyż martwi i tak śmierdzą zgnilizną? 

Podniósł się z drewnianego krzesła, prostując się i rozciągając, by złagodzić wszelkie napięcie i bóle spowodowane niezbyt przyjazną pozycją drzemki. Jego wzrok ostatni raz powędrował na rozłożony na biurku cały sprzęt elektroniczny, uśmiechając się na ten widok. Tak dziwnie mu znajomy, tak... Sam nie wie.

Potrząsną głową, wyrywając się z niepotrzebnych myśli, wiedząc, że jak zaraz nie wyruszy, tak odjedzie jego autobus, który i tak zwykł przyjeżdżać przed czasem i odjeżdżać, nim sam zdoła się na niego dostać. Zwykle jakoś daje sobie radę, najwyżej goni tego wariata za kierownicą, licząc, że przy pierwszych pasach, zlituje się na tyle, by go wpuścić.

Tym razem widocznie patrzono mu na ręce, gdy delikatnie pokręcił mu głową, gdy patrzył na niego błagalnym wzrokiem. Ludzie bez serca i tyle w tym temacie. Nie znają takich wyrażeń, jak zrozumienie. Prowadzą te pojazdy komunikacji miejskiej i sami decydują, czy odjadą przed czasem, czy zaczekają na jednego spóźnialskiego dzieciaka.

Ten tutaj chyba nawet nie miał możliwości do zdecydowania się na cokolwiek, biorąc pod uwagę, iż zwykle wystarczająco miły ze śmiechem powtarzał, że powinni tu wybudować nowy przystanek. Dziś wyraźnie ktoś nagadał przełożonym. Głupie sześdziesiony, niech ich dręczą najgorsze koszmary za te okrucieństwo.

I gdy udało mu się złapać drugi autobus, wiedział, że niewiele czasu pozostało mu, aby dostać się na dach, jeśli nie chce spóźnić się na pierwsze lekcje, czego nie czynił od pamiętnej Zimy, gdy godzinne opóźnienia stanowiły minimum całej tej komunikacji. Kto by przecież chciał odśnieżać w wieczorem, gdy śnieg zaczął sięgać nad kostki? Lepiej zostawić to na rano. Ha tfu, ledwo wygrzebał się z tego zimnego puchu.

Pośpieszył ku schodom, lecz nie zdążył nawet wkroczyć na pierwszy stopień, gdy znajoma dłoń uderzyła go w tył głowy, dbając, aby siła nacisku sprawiła, że uderzył w ścianę obok. Widocznie przebudzono demona z piekła, któremu nie było aż tak do śmiechu.

— A wystarczyło przesunąć łóżko, by wstawać po dobrej jego stronie, ludzie...— prychnął zielonooki, patrząc jak blondyn odchodzi prosto w stronę ich sali lekcyjnej. Kilka minut do dzwonka, właściwie lepiej, aby już pośpieszył, nim go zawrócą, bo stanie się po dzwonku.

Niech autobusiarza coś trzaśnie, przez niego ma mniej czasu.

Zapach dymu papierosowego dopadł jego nosa, nim jeszcze porządniej otworzył wejście. Jego oczom ukazał się znajomy młodzieniec, który w ten sam sposób co zazwyczaj wypalał sobie zdrowie, wpatrując się w dal.

— Już kończę, daj mi chwilę.— poprosił pustym głosem, dokładnie zdając sobie sprawę, kto taki zawitał na tym nieszczęsnym dachu i co go tu poniosło. Pół roku, niezmiennie od pogody, czy pory roku: stawiał się tutaj przed lekcjami i wycofywał, nim tamten rzeczywiście wypalił do końca.

Teraz niewiele mu pozostało, zielonooki zamarł w miejscu. Czy to znak? Czy to właśnie ten dzień?

Nie powstrzymał uśmiechu, który wkradł się na jego usta, rozjaśniając jego twarz, jakoby zauważył Świętego Mikołaja, a nie nadzieję na dokończenie tego, co tak długo pozostało sprawą niezamkniętą. Ścisną w dłoni białą kopertę, oczy zabłysły mu w promieniach słonecznych.

Zrobił krok do przodu i kolejny, i kolejny, aż wreszcie, pierwszy raz od pół roku, stanął obok zielonookiego gimnazjalisty, który nawet przy tej zmianie nie wydawał się przejmować. Wpatrzony w dal niewidzącym wzrokiem, oddychał miarowo, wciągając do swoich płuc kończącą się już truciznę. To ten dzień, zaraz odejdzie, zostanie sam i... Skoczy.

Wreszcie...

— Nie popisuj się, to Ci nie wyjdzie.— To były słowa pożegnania. Bezimienny młodzieniec odepchnął się od barierki i odszedł, nie spoglądając w tył, jak sam Izuku zrobił za nim. Zszedł, zamykając za sobą wejście, jakoby nie zostawiał przyszłego samobójcę przed wyborem swojego życia, spełnieniem czynu niehumanistycznego.

Midoriya pokazał mu środkowy palec na pożegnanie. Phi, jeszcze czego, mu nie wyjdzie? Wyprasza sobie bardzo. Ma o wiele więcej talentów, niż na to wygląda, proszę go nie umniejszać w tej jednej przynajmniej chwili.

Zaśmiał się, szczerze się zaśmiał, gdy ściągał swoje trzewiki przy krawędzi. Są dobre, ale nie weźmie ich ze sobą do piekła, czy nie miało tam być ciepło? To zbyt niekorzystne, aby zabierać ze sobą i więcej nakrycia.

Pożegnał się ze swoją marynarką, nie wyczuwając zimnego powiewu, który próbował go jeszcze zawrócić, sprawić, aby odszedł, nim wykona coś głupiego. Jednak taki los mu skołował przypadek, wreszcie ma możliwość, kto by nie skorzystał po tak wytrwałym oczekiwaniu?

— Czas wreszcie złożyć szatanowi skargę w cztery oczy.— stwierdził, przeskakując barierkę, by stanąć dokładnie na krawędzi, która oddzielała go od dawnego życia, nieszczęśliwego i burzliwego, a właściwie nieistnienia, śmierci, która zbyt nieznana, stanowi za coś okropnego, przerażającego dla ludzi, którzy nie przyjmując dobrze do wiadomości żadnych niewiadomych. Niewiedza ich przeraża, Izuku nie bardzo.

Ten pierwszy raz od wieków poczuł prawdziwe podekscytowanie, coś ciepłego osiadło mu na sercu, gdy rozkładał obie ręce, wdychając chłodne, listopadowe powietrze, które chciało przywrócić mu zdrowy rozsądek.

Tylko, że był go pełny. Planował to zbyt długo, a jego umysł całkowicie trzeźwy i bez zmartwień, wpatrywał się w słońce, które pierwszy raz od wielu dni ujawniło się na mętnym niebie, rozświetlając wokoło cały Boży świat.

Oczy zabłysły mu w radości, zabłysły jakoby nie było na tym świecie żadnej przykrości. Chichot nieprzerwany grał jak śpiew ptaków na wiosnę, lecz to nie ta pora roku: teraz on sam jeden wyśpiewuje pieśń ku śmierci.

Pochylił się i poleciał na złamanym anielskim skrzydle, a wraz za nim łańcuch zmarłych, bowiem to dzisiaj nadszedł upadek króla.

~~~

Licznik Słów: 1296

Data napisania: 17.05.2023

Data publikacji: 18.05.2023

Notka:

Coraz gorzej z tymi słowami, coraz to gorzej... Ajajaj... I co my teraz zrobimy?

○ Miłego dnia
→ Rozłożył ręce, chyba tego chce, a jego oczy mówią: "Leć"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro