XXI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam w ogrodzie, w każdym razie czułam się tu o wiele bezpieczniej niż w środku, całkiem sama pośród starych skrzypiących mebli, zapachu próchnicy drewna i być może szczurów. Wiedziałam też, że potwór jaki nęka mnie i mojego chłopaka mógłby wykorzystać sytuacje i uderzyć, a teraz nikt by mi już nie pomógł i nie wiadomo co mogłoby się ze mną stać. Słońce wyglądało zza wysokich skał oświetlając mi włosy, które teraz zdawały się być wręcz platynowe, zaś ja czułam się bardzo senna, wręcz na wpół przytomna. Przysiadłam na drewnianej, rozchwianej ławeczce i czekałam. Opierałam przedramię na okrągłym, metalowym stoliku z którego mocno odchodziła farba pokryta kurzem. Było mi nieco chłodno, ale za godzinę zrobi się o wiele cieplej. Jack naszykował mi słomiany kosz nakryty lnianą szmatką, gdzie zapakował jakiś dżem, bochenek chleba (Sam upiekł ostatnio), sałatkę z gotowanych warzyw, konserwę rybną i butelkę soku. Powiadomił również, że w spiżarni jest kawałek słoniny, ale ani mi się śniło tam schodzić. Dodatkowo zostawił mi dwa koce - Jeden bury a drugi czarny, obydwa śmierdzące starością w razie, gdybym zmarzła. Dziubałam sałatkę która jakoś specjalnie mi nie smakowała, ale nie była też najgorsza.

Cały czas rozglądałam się czy nikt się nie zbliża. Większość czasu jednak skupiałam na szczelinie, bo lada moment miałam nadzieję ujrzeć w niej jego. Przypomniało mi się, że zabrałam książkę obitą w grubą, brązową skórę. Wzięłam ją spod koszyka i otworzyłam na pierwszej stronie.

Nudziło mi się niesłychanie, ale nie mogłam z tym nic zrobić. Jedyne co mi pozostawało to przetrwać tutaj, w zupełnej ciszy. Dostrzegłam coś kątem oka i natychmiast odwróciłam głowę w tamtą stronę. Cień na trawie zataczał duże, pełne gracji koło. Popatrzyłam do góry. Orzeł? Sokół? Myszołów?

Ptak runął niespodziewanie na ziemię. Nakryłam usta dłonią, po czym wstałam i podeszłam czym prędzej bliżej. Zakrzywiony na końcu dziób był otwarty i widziałam różowy język. Oczy stworzenia patrzyły nieprzytomnie, zaś całym jego ciałem miotały drgawki. Było to piękne i spore zwierzę o szarym a miejscami czarnym upierzeniu.

- Nie! - Krzyknęłam i odskoczyłam.

Czułam że teraz i ja cała się trzęsę. Łzy ciekły mi po twarzy zaś ja ostatecznie opadłam tyłkiem na trawę i skuliłam się w kłębek. Czułam, że cała ta sytuacja jest zapowiedzią. Cała ta sytuacja była tym, co spotka wkrótce mnie.

Przerażający ból opanował moje podbrzusze. Zorientowałam się, że popuściłam i całe spodnie w okolicach krocza były mokre. Jęknęłam i płakałam potem jeszcze bardziej, czując nieziemski ból, miotający mną, jakby wszystkie moje wnętrzności się zacisnęły. Ostatkiem sił doczołgałam się krzycząc z bólu do ławki i oparłam się o nią plecami. Musiałam zdjąć spodnie, bowiem bardzo mi ciążyły. Zsunęłam je i poczułam jeszcze silniejszy ból. Zrozumiałam, że to może być czas, więc pozbyłam się również majtek. Ale czy to możliwe? Jestem dopiero w szóstym miesiącu ciąży, jeśli teraz się narodzi będzie albo martwe, albo bardzo chore. Nieprzytomnym jak u tego jastrzębia wzrokiem chwyciłam koc i podłożyłam go pod nagie pośladki, po czym przeszłam do pozycji pół leżącej. Nogi podciągnęłam aby były zgięte w kolanach i rozłożone. Jeśli to to, lepszego miejsca na poród znaleźć nie mogłam. Zaczęłam przeć i łapać wdechy tak, jak moja mama kiedy rodziła w wannie mojego braciszka. Byłam wtedy obok niej i trzymałam ją za rękę, słuchałam jak krzyczy i przeklina mojego ojca. Więc również krzyknęłam "Jack, Ty paralito jebany" i poczułam jak coś ze mnie wychodzi. Krzyknęłam z całych sił dusząc się własnymi łzami. Nie dość, że popuściłam i zrobiłam kupę, to jeszcze nie wiedziałam czy powinnam złapać główkę dziecka i pomóc mu wyjść. Parłam dalej i myślałam o tym że zaraz obydwoje umrzemy. Ja z wycieńczenia, dziecko z braku opieki medycznej, leżąc w gównie własnej matki. Podłożyłam rękę i poczułam mokrą, śliską kulkę. Płakałam, ale teraz bardziej ze szczęścia. Czułam jak dzidziuś powoli ze mnie wychodzi, aż w końcu udało mi się urodzić. Wzięłam dziecko na ręce, ale niemal nic nie widziałam na oczy. Były całkowicie zalane. Poród był dość szybki, trwał około dwudziestu lub trzydziestu minut, ale nie czułam w życiu większego bólu.

Kiedy nieco się uspokoiłam i odpoczęłam, popatrzyłam na niemowlę. Musiałam pozbyć się jakoś pępowiny. Miałam awaryjny scyzoryk w razie gdyby coś się działo, praktycznie w ogóle nie poczułam jak ją przerywam. Wzięłam jeszcze jeden koc i owinęłam starannie niemowlę. Dziecko w ogóle się nie ruszało i miało zamknięte oczka, całe umazane krwią i jakimś śluzem. Wyjęłam z koszyka jeszcze chusteczki, najpierw wyczyściłam je, potem siebie. Położyłam niemowlę na ławce a kiedy już byłam czysta, choć nie pachniało ode mnie fiołkami, ubrałam spodnie i bieliznę. Koc umazany w krwi i kale rzuciłam gdzieś dalej. Znów wzięłam moje maleństwo i przyjrzałam się dokładniej. Cierpiałam z bólu ale najważniejszy był malec. Nie miał rzęs ani brwi, brakowało mu również jednego ucha, małżowina wcale się nie wykształciła i mogłam dostrzec tylko jedną, małą dziurkę. Poza tym nie miało dwóch palców u lewej ręki zaś jedna ze stópek była potwornie zdeformowana.

Popatrzyłam na posiadłość. W jednym z okien ktoś stał, a kiedy to spostrzegłam, odszedł i widziałam już tylko firankę.

*** Rozdział króciutki ale bardzo istotny ***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro