maj

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Maj zawsze był jednym z ulubionych miesięcy Harry'ego. Wszystko wydawało się prostsze w maju, a w kolorach kwitnącego świata każde zło robiło się bardziej wyblakłe.

Również w tym roku nadejście maja napełniło Gryfona determinacją tak bardzo typową dla niego.

Każdego roku w tym okresie walczył lub był tuż przed walką. Nieważne, na czym ta walka polegała, nigdy nie poległ i nie zamierzał zrobić tego też w tym roku.

Spędzał wieczory z Draconem, tak jak mieli w zwyczaju. Spacerowali w ciemności, rozmawiając i obdarzając się nawzajem zaufaniem. Mury Hogwartu stały się powiernikiem wielu ich tajemnic, których nie wyjawili nikomu innemu, a Harry uważał to za coś tak mocno osobistego, że kiedy Ron któregoś poranka przebudził się ze snu i zapytał przyjaciela, co robi na nogach o trzeciej nad ranem, Harry skłamał, że dopiero skończył się uczyć.

Chociaż, kiedy Gryfon myślał o tym potem, nie było to kłamstwem do samego końca. Nigdy nie powiedział, co studiował, a nauka myśli i zachowań Malfoya wydała mu się nagle tak nieopisanie pasjonującą i ciekawą dziedziną.

Od tamtej wczesnomajowej nocy, kiedy ktoś pytał Pottera, gdzie podziewa się nocami, on odpowiadał zwięźle i z pełnym przekonaniem, nie pozostawiając tego niczyjemu powątpiewaniu. Uczył się.

Noc, która sprawiła tę niecodzienną relację, o której nikt zdawał się nie wiedzieć, mimo że żaden z chłopców nie wykazywał żadnych starań, by to ukrywać, ta właśnie relacja stała się jeszcze dziwniejsza, gdy maj chylił się powoli przed czerwcem.

Kiedy tylko Draco nie przyszedł na umówione spotkanie, Gryfon był pewien.

Nie czekał, nie alarmował nikogo. Postanowił działać. Nie miał czasu, by zwoływać pomoc. Zresztą, wcale jej nie potrzebował. Był nauczony do działania w pojedynkę, a na tę konkretną walkę przygotowywał się długimi tygodniami.

Znał już Dracona na tyle, by wiedzieć od razu, gdzie go szukać, ale nie udał się tam. Nie zamierzał go powstrzymać, nie chciał popełniać tego samego błędu, który impulsywnie wykonał w marcu. On wtedy wcale nie przemówił Malfoyowi do rozsądku, on tylko na chwilę zajął czymś jego myśli.

Potter wbiegł do sypialni, którą od lat dzielił ze swoim przyjacielem i kilkoma kolegami z domu, z tego samego roku, z tymi samymi, z którymi pierwszy raz płynął łódką i nagle, kiedy zapytali go, co robi i dlaczego w takim szale wyrzuca wszystkie rzeczy ze swojego kufra i spod łóżka, Harry'emu zrobiło się przykro, że nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. 

Zresztą, sądził, że Draco Malfoy nie życzyłby sobie, aby po Hogwarcie plotkowano o jego (drugiej już) próbie samobójczej. Tylko by mu to zaszkodziło, a jedyne o czym Potter był teraz w stanie myśleć, to dobro Ślizgona. Na dobrą sprawę nie myślał o niczym innym już od wielu naprawdę długich tygodni.

Ten niepozorny Gryfon, który niczym nie wyróżniał się z tłumu, jeśli nie liczyć czerwonej blizny na jego czole, miał niezwykły talent do latania, a mało tego, przecinanie powietrza wysoko nad lądem sprawiało mu niemałą frajdę. Teraz jednak nie miał czasu myśleć o tym, jak przyjemne jest latanie, teraz był tu tylko w jednym celu - złapać swobodnie spadające z Wieży Astronomicznej blade, okropnie kruche ciało pewnego zagubionego w świecie chłopca.

Harry był pewien, że mu się uda. Był o tym tak przekonany, jak o tym, że jego najlepszy przyjaciel jest rudy, a przyjaciółka... zawahał się. Dawno nie rozmawiał z Hermioną. W każdym razie, Ron był rudzielcem, a jemu na pewno uda się złapać Ślizgona. 

Nie mylił się. Potter zacisnął w jednej pięści czarną szatę, kiedy bezwładny i przerażony chłopak zbliżał się ku ziemi. Ich lot powoli obniżył się i w końcu blondyna miękko ułożono na trawie.

Draco oddychał szybko i głośno, wręcz świszcząco, a jego oczy były tak szeroko otwarte, że wydały się śmiesznie niepasujące do zapadniętej twarzy,

Harry już prawie uśmiechnął się na ten widok, kiedy uświadomił sobie ze zgrozą, że trzymanie Ślizgona w jednym ręku nie sprawiało mu najmniejszej trudności. I nie chodziło o to, że Potter otrzymał nagle nieludzką siłę lub coś z tych rzeczy. Nie, to ciało Malfoya ważyło niewiele więcej od tłuczka, który gonił zawodników podczas gry w quidditcha.

Dracon podniósł się powoli, jakby każdy najmniejszy ruch sprawiał mu ogromny ból. Tego wrażenia nie odpierał wykrzywiony grymas, zdobiący jego szarą twarz.

Harry naprawdę chciał być spokojny. Ze wszystkich swoich sił, a było ich niewiele, zważając na ciągłe zaprzątanie sobie głowy kimś, o kogo nigdy nie powinien się troszczyć, starał się nie wybuchnąć. Był taki zły, tak okrutnie zły, chociaż wiedział, że nie powinien być zły za to, że Draco chciał po prostu dać ucieczkę gromadzącemu się w jego wnętrzu bólu.

Wziął głęboki wdech, powtarzając sobie, że jeśli uniesie głos chociaż o ton, Dracon z pewnością się rozpłacze. I chociaż rok temu byłoby to zabawne, a Potter nie przepuściłby takiej okazji, teraz najwyraźniej taka wizja napawała go trwogą.

Dlatego uklęknął przy biednym, zagubionym i przerażony wszystkim, co dzieje się w jego głowie i poza nią, Ślizgonie, ostrożnie dotknął jego dygoczącej dłoni, mokrej od nocnej rosy i odezwał się, najdelikatniej, jak tylko umiał.

- Za trzecim razem może mi się nie udać.

Blondyn ostrożnie skinął głową, a jego włosy, które powoli zaczynały wchodzić mu do oczu, zafalowały na subtelnym wietrze.

- Nie będzie trzeciego razu - zawiadomił go słabo, ale bardzo poważnie Draco. - Nie chcę umierać. Kiedy spadałem, ja... Ja widziałem wszystko, czułem wszystko, a potem nagle otoczyła mnie ciemność, syk wiatru i pojawiła się powtarzająca w kółko, paranoiczna myśl, że ja jednak nie chcę umierać.

- Naturalny instynkt samozachowawczy - odpowiedział łagodnie Harry, cały czas spokojnie głaszcząc wierzch pergaminowej dłoni swoimi palcami. - Jutro napiszemy list do Andromedy - dodał, nadal zachowując ogólną ostrożność, ale teraz w jego głosie pobrzmiewało zdecydowanie, którego do tej pory mu brakowało.

Draco nie tylko nie potrzebował czasu, jak normalny człowiek, ponieważ czas spychał go w przepaść, bezdenną, nieprzeniknioną. Harry nigdy nie powinien zapominać, że ten chłopak nigdy, przenigdy nie należał do grona osób uznanych przez ogół za normalne, on zawsze był inny na tle rówieśników, on zawsze był... inny. Taki ekspresyjny, taki zdystansowany i taki, taki bezbronny. Zawsze. Dlatego też Draco wcale nie potrzebował pocieszenia, on nie potrzebował, by pochylać się nad nim, by przytulać i szeptać, że wszystko się ułoży, poklepując go przy tym po ramieniu albo gładząc po pleckach. Malfoy potrzebował, by ktoś stanął za nim, nad nim oraz przed nim, by ktoś stał się jego umysłem, kiedy jego własny był już zbyt zmęczony walką z głodnym sercem. Harry musiał być tą osobą, która tego dokona. Miał być teraz jego częścią. Miał podejmować słuszne decyzje za niego i nie słuchać żadnego sprzeciwu, musiał wyzbyć się typowej dla siebie empatii, która sprawiała, że Potter najchętniej przycisnąłby skroń Ślizgona do swojej piersi i rozpaczliwie zaczął powtarzać, że będzie już tylko lepiej i lepiej.

Nie, Draco tego nie kupował. Nawet wtedy, gdy bardzo się starał i naprawdę chciał, on po prostu nie wierzył. Sentymentalizm i nadzieja były pojęciami, z jakimi blondyn mijał się przez całe życie. Nie przez siebie. Tak został wychowany.

I właśnie w tym momencie Harry Potter postanowił poruszyć Niebo i Piekło, by to zmienić. Nie śmiał ruszyć ziemi, bo miał cichą nadzieję, że któregoś najsłoneczniejszego dnia, pochłonie ona Lucjusza Malfoya za wszystko, co zrobił, a przede wszystkim za to, co zrobił Draco.

Harry naprawdę zapalczywie wierzył, że tak właśnie się stanie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro