Bezkresna czerń

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Za oknem zapadała ciemność, odgłosy coraz rzadziej przyjeżdżających samochodów urywały się nagle, wzbudzając moje zainteresowanie. W tym samym momencie telewizor zaczął śnieżyć. Zmarszczyłem brwi i przełączyłem na inny kanał jednak nic się nie zmieniło.

Wstałem z kanapy i podszedłem do okna, nieprzenikniona ciemność. Żadnych gwiazd, samolotów czy chociaż znajomych świateł ulicznych latarni. Prawdę mówiąc nie widziałem mojego podwórka. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś moje okna pomalował czarnym flamastrem.

Udałem się do wyjścia, gdy otworzyłem drzwi, nie owiał mnie najmniejszy powiew wiatru. Nie odczułem zmiany temperatury, a przecież była połowa zimy. Mrok pochłonął całą działkę, nie oszczędzając nawet wycieraczki pod drzwiami. Zdawałoby się że gdybym zrobił krok do przodu to spadłbym w bezdenną otchłań.

Wróciłem do środka, sięgnąłem po komórkę i wystukałem numer do rodziców. Wiedziałem że oboje są jeszcze w pracy, ale nie spodziewałem się komunikatu że dany numer nie istnieje. Zdenerwowany włączyłem komputer, szybko okazało się, że internetu nie ma. Postanowiłem jeszcze raz wyjść na dwór, nieopodal był posterunek policji, może oni będą wiedzieli co tu się dzieje. Wychodząc wziąłem z szuflady latarkę, gdy jednak ostry strumień światła nic nie zmienił w otaczającej ciemności, zacząłem się bać. Sytuacja była absurdalna. Czułem że w jednym momencie cały mój dom znalazł się w bezkresnej jaskini.

Wziąłem głęboki oddech, i ruszyłem naprzód licząc kroki, nie widziałem przed sobą dosłownie nic, a światło latarki urywało się po kilku centymetrach dosłownie tak, jakbym bez przerwy stał przed ścianą. Gdy naliczyłem 50 kroków odwróciłem się, oczywiście domu już nie widziałem. Natychmiast straciłem orientacje. Ruszyłem szybkim krokiem, jakby się zdawało w stronę z której przyszedłem, jednak gdy po naliczeniu pięćdziesięciu, stu, dwustu kroków wciąż nie znalazłem mojego domu, zacząłem panikować. Upuściłem latarkę i biegłem naprzód. Kompletnie nie wiedziałem jak długo biegnę i ile drogi przybyłem, wszystko wokół mnie było takie same, bezkresna czerń.

Momentami wydawało mi się, że stoję w miejscu, lub biegnę do tyłu. Czułem się jak w śnie, miałem wrażenie że ktoś mnie woła, że słyszę jakieś krzyki, szczekanie psów, ostrzenie noży, szum fal. Z czasem zacząłem dostrzegać coś w ciemnościach, jakieś mgliste kształty, coś znajdowało się tuż przede mną. Lecz gdy chciałem to złapać, to trafiałem na pustkę. W końcu upadłem bez sił na ziemię. Grunt był twardy i idealnie płaski. Nawet teraz nie byłem pewny, czy stoję, siedzę, czy mnie nie ma. Coś przeskoczyło obok mnie niczym mknący pociąg.

Gdy się odchyliłem, przez chwilę myślałem że spadam, to było nie do zniesienia. Nagle dostrzegłem jakąś osobę, to była moja matka. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Chciałem ją uściskać, skakać ze szczęścia. Nie natrafiłem na jej ciało, tylko znów upadłem na ziemię, to było złudzenie. Wszystkie odgłosy na powrót ucichły, jak gdyby otaczająca otchłań kpiła sobie ze mnie. Desperacko macałem swoją twarz, dłonie, krzyczałem aby nie zapomnieć, że tu jestem. Czołgałem się przez godziny, dni, tygodnie. Nie odczuwałem nawet pragnienia, głodu, czy potrzeby snu.

Męczyłem się, jednak szybko wracałem do zdrowia.... Zaczęło się robić coraz gorzej. Przyłapałem się na obgryzaniu własnych palców, tępy ból przypominał mi, że wciąż istnieję, wielokrotnie czułem jak krew zalewa mi ręce ale gryzłem dalej. Nie próbowałem już rozwiązać zagadki nagłej czerni, nie próbowałem znaleźć domu. Mogłem być już daleko od niego, lub leżeć pod własnymi drzwiami, i tak tego nie zobaczę. Chciałem już umrzeć, zaznać spokoju, nie było jednak sposobu na samobójstwo. Położyłem się i czekałem, aż śmierć sama mnie znajdzie. Zamiast tego usłyszałem kroki, dochodziły zewsząd. Usłyszałem że zbliża się do mnie niemały tłum. Ktoś stał tak blisko mnie, że czułem jego oddech.

- Gdzie jestem?!

- W czyśćcu synu... W czyśćcu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro