Pałac Karo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powiedzmy, że trafiłeś do Króliczej Nory. Spadasz i spadasz od dłuższego czasu. Zdążyłeś się nawet zdrzemnąć w przelatującym obok łóżku. Wprawdzie najpierw musiałeś wykopać stamtąd jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego stwora, ale drzemka była pierwszorzędna. Wylądowałeś na kępie miękkiej, zaróżowionej trawy. I co dalej? We wszystkich kierunkach, gdziekolwiek nie spojrzysz, znajdują się drzwi. Jedne są rzeźbione w niesamowite kwiatowe wzory, inne obleczone złotem, a jeszcze inne wiszą smętnie na pojedynczym zawiasie i straszą pajęczynami. Niektóre są gigantyczne, przez inne ledwo można się przecisnąć. Wybierasz drzwi, które wyglądają najbardziej normalnie. Są pomalowane na niebiesko, a na dole mają klapkę dla czworonoga. Przekręcasz klamkę i delikatnie popychasz drewniane skrzydło.

Znajdujesz się w obszernym holu. W rogach pomieszczenia stoją donice z kwiatami, słychać skądś szum niewielkiego wodospadu. Idziesz po podłodze wyłożonej ozdobnymi kafelkami. Na ścianach widnieją wymalowane utalentowaną dłonią drzewa, rzeki i generalnie wszelkie pejzaże. Podchodzisz do biurka, gdzie, jak się zdaje, znajduje się coś w rodzaju recepcji. Uderzasz w dzwonek, który wydaje z siebie bliżej nieokreślony bulgot, po czym cichnie. Bębnisz palcami o blat, zastanawiając się, czy czekać, czy może wyruszyć zwiedzać na własną rękę.

Wreszcie, po nieznośnie długiej chwili, spod lady wyłania się recepcjonista. Ma wąsy i różowy nosek, no i cały pokryty jest futrem w kolorowe kropki. Patrzysz ze zdumieniem, jak umiejętnie otwiera pyszczkiem Księgę Gości.

– Pańska godność? – mruczy kot, a ty otrząsasz się z zamyślenia. Artykułując, wymawiasz swoje nazwisko. Recepcjonista sięga łapką do kałamarza, wyciąga pazur i macza go w słoiczku. Atramentem kaligrafuje twoje imię i przez chwilę nieruchomo gapi się na papier. Potem z impetem zatrzaskuje Księgę i zeskakuje z krzesła. Oniemiały śledzisz jego ruchy, kiedy skacząc, zgrabnie ląduje na półce z kluczami i ściąga jeden z nich.

– Pokój dwieście dwadzieścia dwaaa – miauczy, po czym z powrotem znika pod blatem, zostawiając na kontuarze mosiężny kluczyk. Bierzesz go szybko i dokładnie oglądasz. Wyżłobiono w nim kiery, piki, karo i trefle i precyzyjnie je pomalowano. Zwykły klucz, a jaki piękny. Gdyby tylko wszystkie hotele z takim pietyzmem podchodziły do detali!

Pewnym krokiem wchodzisz na schody...i natychmiast się przewracasz. Okazuje się, że to iluzja optyczna. Stopnie są w rzeczywistości prostym korytarzem. Bierzesz głęboki wdech i, zataczając się, ruszasz w kierunku swojego pokoju. Tak ci się przynajmniej wydaje, bo gdy docierasz do drzwi z numerem 222, okazuje się, że klucz do nich nie pasuje. Dociera do ciebie, że musi to być jakaś zmyłka. Dostrzegasz na ścianie duże lustro w czarno-czerwonej ramie i nagle wpadasz na świetny pomysł.

Przez dłuższą chwilę biegasz w poszukiwaniu odpowiednich drzwi i w końcu je znajdujesz. Gdy wsuwasz klucz do zamka, otwierają się drzwi do pokoju 555. Przestępujesz próg, lądując w morzu miękkiego dywanu. Jego włosie sięga ci do niemalże do kolan. Brniesz dzielnie w kierunku kanapy. Zapadasz się w poduszki, myśląc, że to najlepsze siedzisko, na jakim zdarzyło ci się posadzić swoje cztery litery. Mościsz się nieco wygodniej, sięgając po leżący obok koc. Otulasz się nim dokładnie. Ponieważ wręcz uwielbiasz spać (co potwierdziło się na egzaminie z biologii, kiedy zasnąłeś w środku pisania zadania czwartego, wskutek czego przespałeś calutką godzinę i musiałeś później osiągnąć tempo niemalże olimpijskie, aby zdążyć), natychmiast odpływasz w objęcia Morfeusza.


Budzi cię dźwięk osobliwego budzika, stojącego na kominku. Skrzeczenie i warkot w końcu przełamują twoją cierpliwość, bo z każdą chwilą stają się coraz głośniejsze. Leniwie drapiesz się w głowę, ze zdziwieniem przejeżdżając ręką po włosach. Są jakieś... dziwne. Przedzierasz się do lustra przez miękki dywan. Z ust wyrywa ci się przekleństwo. Masz kocie uszy! I to jakie ładne! Czarne, urocze uszęta.

Śniadanie podają ci wprost do pokoju. W jednej chwili stolik jest pusty, potem następuje lekkie „puff!", różowy dym rozpościera się wokół... i już. Na stole znajduje się dzbanek z mlekiem, a także olbrzymi talerz z babeczkami, ciastkami, muffinkami i dziesiątkami innych słodkości. Chwytasz za pierwszy lepszy kawałek ciasta. Smakuje bosko, wprost niesamowicie. Rozpływa się w ustach, a strużka czekoladowej polewy ścieka ci po brodzie. Bierzesz następny kawałek. A potem jeszcze jeden.

Postanawiasz przejść się po hotelu. Wychodzisz przez drzwi, przekręcając gałkę. Wejście wygląda uroczo, jest pomalowane na różowo, w kocie łapki. Korytarz wygląda na całkowicie prosty, ale ty na próbę przejeżdżasz dłonią po podłodze. Tak jak myślałeś, natrafiasz na stopień. Schody są dziwne, ale to już przestało cię zaskakiwać. Jeden schodek przechyla się w prawo, kolejny w lewo, jeszcze inny jest dwukrotnie wyższy od reszty. Ostrożnie wchodzisz po nich coraz wyżej i wyżej.

Musiałeś przebyć kilka pięter, bo gdy wyglądasz przez okno, przed tobą rozciąga się zachwycający krajobraz. Po horyzont widać rozległe wzgórza, a każde z nich ma na sobie inny wzór. Jest pagórek kraciasty, w paski i w kropki... razem tworzą spójną całość, choć przeczy to wszelkim zasadom dzisiejszej mody. Wzgórza są porośnięte krzewami i drzewami, a pomiędzy nimi hasają obywatele Krainy Czarów. Jakiś pingwin z zachwytem wącha kwiat róży, a stojący na dwóch nogach łoś z lubością wcina niebiesko-fioletową trawę.

Uśmiechasz się i nagle ogarnia cię nieodparta chęć spaceru. Przymykasz na chwilkę oczy, czując powiew wiatru na twarzy. Gdy z powrotem je otwierasz, przed tobą stoi szeroka, kręta zjeżdżalnia. Pojawiła się dosłownie znikąd. Siadasz na niej i pędzisz w dół, lądując kilka pięter niżej. Trochę kręci ci się w głowie od tych wszystkich zakrętów, ale jakoś stajesz na nogach. Jesteś lekko zaskoczony tym, że hotel odgadł twoje myśli. Źdźbła różowej trawy przyczepiają ci się do butów, gdy maszerujesz przez ogród.

Jedno ze wzgórz jest otoczone przez żywopłot. Obchodzisz je dookoła, ale nigdzie nie znajdujesz wejścia. Białe, ceglane ogrodzenie gęsto porasta bluszcz. Nie mogąc się powstrzymać, wspinasz się po ścianie, czepiając się gałęzi. Kilka obtarć na kłykciach cię nie zraża i, lekko poharatany, stajesz na szczycie muru, a potem zeskakujesz na drugą stronę. W środku ogrodzenia widnieją eleganckie grządki z krzewami róży. Rosną w równiutkich rządkach. Ich zapach sprawia, że aż kręci ci się w nosie. Ostra woń kwiatów jest wyjątkowo nieprzyjemna, za mocna, zbyt intensywna. Zaczynasz wspinać się z powrotem po murze chcąc stąd uciec, gdy nagle czyjś donośny głos zatrzymuje cię w połowie drogi.

– W imieniu miłościwie nam panującej Królowej Karo, zatrzymaj się!

Zdezorientowany zeskakujesz z gałęzi i stajesz na baczność, przodem do ściany. Coś ostrego kłuje cię w plecy, więc krzywisz się boleśnie. Obracasz głowę i kątem oka widzisz przytkniętą do własnych pleców włócznię, z ostrzem w kształcie diamentu. Obie dłonie trzymasz w górze, tak na wszelki wypadek. Ktokolwiek cię zatrzymał, ma nad tobą przewagę.

– Idź! – Silne ramię odwraca cię, a drugie cały czas przyciska broń do twoich pleców. Skupiasz się na stawianiu równych kroków, bojąc się nawet pomyśleć, co mogą z tobą zrobić. Trawa w miarę wędrówki zmienia kolor na niebieski, a potem na czerwony. Z drzew, które mijacie, zwisają na sznureczkach setki, jeśli nie tysiące obracających się powoli kart do gry, tworząc nieco mroczną, tajemniczą atmosferę.


Po kilkudziesięciu minutach morderczej wędrówki po stromym pagórku, dostrzegasz zamek. Jest piękny, lśni w promieniach popołudniowego słońca. Po plecach ścieka ci strużka ciepłej krwi, ponieważ nieuważny strażnik przyciska grot włóczni nieco zbyt mocno. Wleczesz się do stóp niebotycznie długich schodów prowadzących do wejścia. Stopni jest ze sto. Z cichym jękiem stawiasz brudne buty na schodku i noga za nogą pniesz się do góry.

Wartownicy otwierają przed tobą ogromne, dwuskrzydłowe wrota. Mijając próg, czujesz na sobie czyjś wzrok. Z parapetu spogląda na ciebie jakiś szeroko uśmiechnięty kocur. Jego zęby błyszczą złowieszczo, kiedy wbija w ciebie bezdenne spojrzenie szafirowych oczu. Opuszczasz głowę, przypominając sobie o swoich uszach. Coś uwiera cię w policzek, więc bezwiednie sięgasz ręką do twarzy. Masz wąsy! Długie, cienkie wąsy w liczbie ośmiu sztuk, wyrastają z policzków i ciągną się na szerokość twoich ramion. Zasady rządzące tym miejscem z pewnością biją wszelkie rekordy dziwności.

Sala, do której cię prowadzą, jest największą, jaką w życiu widziałeś. Ma szerokość co najmniej dwóch boisk piłkarskich i trzykrotną ich długość. Końca praktycznie nie widać. Po bokach w nierównych, pozbawionych wzoru odstępach poustawiane są kolumny, pomalowane w czerwono-białą spiralę. Podłoga wyłożona jest kafelkami w kształcie rombów we wszystkich możliwych kolorach. Aż żal ci brudzić posadzki buciorami, ale nie masz wyboru. Idziesz więc, zostawiając za sobą błotny, trawiasty ślad. Jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu lakierki strażnika nadal lśnią i są perfekcyjnie czyste. Wzdychasz ciężko. Potem w twojej głowie zapala się, niczym lampka, wyraźna, spanikowana myśl. Właściwie to... gdzie ja jestem? Nabierasz pewności, że za moment poznasz odpowiedź na to pełne grozy pytanie.

Okazuje się, że na końcu hali znajduje się szeroki, elegancki podest, wyłożony karminowym dywanem. Na nim stoi pięciometrowy, niesamowicie ozdobny tron. Aż ocieka złotem, a czerwone wykończenia sprawiają, że wygląda jak skąpany we krwi. Na tym złowieszczym siedzisku zasiada młoda kobieta. Jej szyję okala jasna kryza, a twarz ma upudrowaną na biało. W kącikach oczu ma przyklejone mieniące się czerwienią diamenciki. Jest ubrana w atłasową suknię, o barwie krwi. Kiecka ma kilkanaście warstw koronki, tiulu i innego okropnie niewygodnego świństwa. Na palcach dziewczyna ma dokładnie siedemnaście pierścionków, wszystkie złote i z pewnością prawdziwe, a nie wykonane z badziewnego pirytu – złota głupców. Jest prześliczna, dokładnie w twoim typie.

Wygląda imponująco, jednakże najdostojniejszym okazuje się być jej kot. Zwierzak królewskim krokiem przemierza salę, zeskoczywszy uprzednio z parapetu. Jest śnieżnobiały, nawet jeden pyłek nie szpeci jego idealnie czystego futerka. Kołysząc ogonem, wspina się po schodkach i siada na szerokim podłokietniku tronu. Dziewczyna głaszcze go delikatnie, a kot z wyprostowaną szyją ogląda swoje pazurki. Ma iście szlachetnie obojętny wyraz pyszczka, sugerujący znudzenie i władczość. Jesteś onieśmielony tą parą.

– Byłeś w moim ogrodzie – odzywa się dziewczyna, a ty w końcu dostrzegasz koronę, wieńczącą jej misternie ułożoną fryzurę. Stoisz przed Królową Karo. Strażnik trąca cię włócznią, a ty syczysz, czując na plecach kolejne krople krwi. Kłaniasz się nisko, umyślnie robiąc z przesadną galanterią. – Nie wolno do niego wchodzić.

– Proszę o wybaczenie, wasza wysokość. – Twoje serce bije jak oszalałe, a ty jesteś zlany potem, mimo to wymawiasz te słowa pewnie i spokojnie. 

– Prawdopodobnie każę cię ściąć – mówi dziewczyna, a po chwili złowieszczej ciszy wybucha szalonym śmiechem. Powinno cię to rozluźnić, ale radość Królowej jest niepokojąca. Zdobywasz się jedynie na uniesienie kącika ust – ...ale nie jestem taka jak moja siostra, Królowa Kier. Zamiast tego... – zamyśliła się na chwilę. Zmierzyła cię uważnym spojrzeniem. Zerknęła na twoje dłonie, potem na strój i włosy. Zdawała się nie zwracać uwagi na uszy i wąsy. Z niekłamanym zainteresowaniem patrzyła jednakże na broszkę w kształcie wiolinowego klucza, przypiętą do kieszonki twojej koszuli. Dostałeś ją wczoraj w szkole muzycznej, nawet nie pamiętasz już, za co. Dziewczyna z gracją zeskakuje z tronu, szeleszcząc suknią. Podchodzi do ciebie, niebezpiecznie blisko, i muska paznokciem plastikową ozdóbkę. – Zagrasz mi na pianinie.

– Proszę wybaczyć śmiałość – mówisz, pamiętając o etykiecie (wszak ten tekst jest wielokrotnie powtarzany na filmach, gdy dworzanie odzywają się do błękitnej krwi) – ale skąd pani wiedziała, że umiem grać?

– To proste – odpowiada rezolutnie, gwałtownie gestykulując. Obawiasz się przez chwilę, że wydłubie ci oko długim paznokciem. – Masz zadbane dłonie, zgrabne palce, no i ta odznaka. – Uśmiecha się z lekkim obłędem w spojrzeniu.

– Dobrze, jak sobie Królowa życzy. – Rozglądasz się dookoła, przełykając ślinę. – Gdzie... gdzie jest jakieś pianino?

– Och, oczywiście! – wykrzykuje dziewczyna, klaszcząc w dłonie. Przyzywa służących, a następnie rozkazuje im przytachać piękny, wypolerowany fortepian. Jest naprawdę zachwycający, tak wspaniały, że przez chwilę nie możesz mówić. Polakierowany na czerwono, z klawiszami z kości słoniowej i hebanu. Toż to nawet Chopin nie mógł się pochwalić tak nieprawdopodobnym instrumentem! – Graj.

Siadasz na skórzanym krzesełku. Poprawiasz jego wysokość, jednocześnie przyglądając się świecącym pedałom. Kładziesz czubki palców na klawiszach i rozgrzewasz palce, brzdąkając proste melodyjki. Klawiatura wydaje się być stworzona dla ciebie, jest wygodna i po prostu idealna. Przez chwilę szukasz w głowie odpowiedniego utworu. W końcu postanawiasz zagrać muzykę z „Alicji w Krainie Czarów", gdyż wydaje ci się to najbardziej odpowiednią i dziwaczną piosenką. Lekko improwizujesz, luźno parafrazując podstawową melodię.

Mija pół godziny, a potem godzina. Kiedy kończysz jakąś szczególnie skomplikowaną partię utworu, niespodziewanie zdajesz sobie sprawę ze zmęczenia. Szybko wykonujesz zakończenie, wyciskając z palców resztki energii. Z impetem uderzasz w najniższe klawisze i odrywasz dłonie od fortepianu. Unosisz głowę i... zastygasz w absolutnym szoku i zdumieniu. Jakimś cudem wraz z instrumentem znalazłeś się na jaskółce, zawieszonej trzy metry nad ziemią. Na dole znajdują się setki arystokratów i dam, wszędzie szeleszczą jedwabie i połyskuje biżuteria. Królowa Karo siedzi na tronie i patrzy wprost na ciebie, z pogodnym uśmiechem.

– Brawo, bravissimo! – rozlegają się okrzyki. Otrząsasz się z zamyślenia i kłaniasz się głęboko. To był najlepszy, a zarazem najdziwniejszy koncert, na jakim kiedykolwiek wystąpiłeś. Jakiś służący podchodzi do ciebie i prowadzi na zewnątrz. Popołudnie zamieniło się w ciepły, letni wieczór, ktoś gra w krykieta, inni rzucają sobie piłkę, ogółem atmosfera jest sielankowa i spokojna.

– Dziękuję ci – słyszysz głos Królowej Karo, Wzdrygasz się lekko, gdyż nie zauważyłeś, kiedy podeszła. – Możesz już iść. Przyjdź jeszcze kiedyś, twój występ był magiczny – chichocze cicho. Wtyka ci w dłoń niewielkie zawiniątko. Ponownie oddajesz jej stosowny hołd i ruszasz w drogę powrotną do hotelu.

Recepcjonista nie wygląda na zadowolonego. Wręcz przeciwnie, jego oczy ciskają gromami, a futro jest niesamowicie nastroszone.

– Należy zapłaaacić – miauczy, z pretensją gapiąc się na twoją twarz. Wywijasz wszystkie kieszenie na drugą stronę w poszukiwaniu drobniaków, które przecież zawsze masz przy sobie. Natrafiasz jednak jedynie na prezent od Królowej. Odwijasz materiał, który stanowi opakowanie. To pięć rubinów, ociosanych na kształt karo. Gwiżdżesz cicho, w duchu mocno skonfundowany hojnością władczyni. Wyjmujesz jeden i pieczołowicie kładziesz go przed kotem. Wreszcie przestaje patrzeć na ciebie jak na największego wroga. Z mruknięciem zgarnia rubin do szufladki biurka i znika za kontuarem. Idziesz do swojego pokoju, już z większą wprawą poruszając się po wybrednych korytarzach. Przedzierasz się przez dywan, który, jak się zdaje, urósł od wczoraj i padasz na kanapę. Ściskasz w rękach poduszkę, żeby wygodniej ci się spało. Przez chwilę nieświadomie liżesz wierzch dłoni, a odzyskawszy rozum, z obrzydzeniem wycierasz ją o spodnie. Zamykasz oczy i zasypiasz, śniąc o tym dziwacznym dniu, koncercie i pięknej Królowej Karo.

Budzisz się w pogodnym nastroju. Przez chwilę masz wrażenie, że jesteś we własnym łóżku, potem jednak dostrzegasz stół dosłownie uginający się od słodyczy. Po pożarciu połowy cukierni i utytłaniu ubrania czekoladą, siadasz na wygodnym fotelu... ale coś ci niespecjalnie wygodnie. Coś cię uwiera, notorycznie. Próbujesz się tego pozbyć, ale nie pomaga nawet stos poduszek.

Wreszcie zdajesz sobie sprawę, że problemem wcale nie jest mebel. Idziesz do lustra i stajesz bokiem do ściany. Prawda uderza w ciebie niczym huragan. Ogon. Długi, prążkowany, koci ogon. Mało tego, twoje paznokcie zmieniły się w pazurki. Masz tego dosyć. Jeszcze dwa dni i zaczniesz poruszać się na czworakach, a po tygodniu kompletnie zamienisz się w kota. Zamiana w twoje ulubione zwierzę może nie byłaby taka zła, ale z pewnością straciłbyś dotychczasowych przyjaciół, rodzinę i talenty.

– Spadam stąd – postanawiasz stanowczo. Wychodzisz z pokoju, mocno tupiąc nogami. Przewracasz się parokrotnie na doprawdy złośliwych korytarzach, co chwila zmieniających położenie, ale za każdym razem wstajesz, otrzepujesz się i z godnością idziesz dalej. Rzucasz klucz na blat recepcji i walisz pięścią w dzwonek.

– Czego? – mruczy recepcjonista, niechętnie spoglądając na twoją gniewną minę. Odwzajemnia grymas, a potem zabiera klucz. Wysypuje na kontuar stosik srebrnych monet. – Reszta za rubin. Do widzenia, życzymy szczęśliwego powrotu do domu – wymiaukuje wyraźnie wyuczoną formułkę i z powrotem schował się pod blat. Poprawiasz kołnierzyk, niechcący drapiąc się w szyję pazurem. Prychasz z irytacją, wygładzając rękawy. Pochylasz się, aby zawiązać sznurówki i wybywasz z hotelu.

Właściwie to... nie wiesz, co robić dalej. Wymawiasz wszystkie magiczne słowa, jakie przychodzą ci do głowy, pomagając sobie gestykulacją i intonowaniem.

– Abra-kadabra! – krzyczysz. – Sezamie, otwórz się!

Na próżno. Nie ma żadnego magicznego teleportu, żadnego wirującego okręgu czasoprzestrzeni, no po prostu nic. Kręcisz się więc bez celu po okolicznych wzgórzach i ścieżkach, nie mogąc znaleźć Króliczej Nory.

Pod wieczór trafiasz na wyjątkowo perfidne skrzyżowanie. Chyba dziesięć ścieżek zbiega się w jednym miejscu, prowadząc do drewnianego drogowskazu. Sam znak jest bezużyteczny, napisane są na nim jedynie dwa wyrazy – Donikąd oraz Gdzieś. Z irytacją chodzisz w tę i z powrotem, wyżłabiając mały rów w nieutwardzonej drodze. Raz czy dwa kopiesz drogowskaz, wyładowując tym samym choć część frustracji.

– Hola, hola, młodzieńcze – słyszysz nagle łagodny, cichy głos. – Nieładnie tak niszczyć mienie publiczne.

– Przepraszam? – mówisz, pytająco wzruszając ramionami. Rozglądasz się dookoła, ale widzisz tylko poprzecinany bruzdami księżyc.

– Ten znak jest bardzo przydatny – oznajmia głos, dobiegając zewsząd i otaczając cię z każdej strony. – Wystarczy, że określisz, gdzie chcesz się dostać, a on cię tam zaprowadzi – słowa rozbrzmiewają lekkim echem.

– Kim jesteś? – pytasz, nie mogąc powstrzymać ogarniającej cię ciekawości. Księżyc spada z nieba na pobliską gałąź i nagle, puff! Pojawia się królewski, śnieżnobiały kot. – Co tu robisz?

– To całkowicie nieprzydatne pytanie – oznajmia obojętnie kocur, liżąc łapkę.

Ignorujesz więc pupilka Królowej i skupiasz się, naprawdę mocno. Zaciskasz pięści i pochylasz głowę. Nie widzisz tego, ale drogowskaz zaczyna się obracać, coraz szybciej i szybciej. Potem gwałtownie hamuje, a obie strzałki wskazują na jedną ze ścieżek. Teraz znak oznajmia zgodnie: Do domu. Unosisz głowę i dostrzegasz napis. Uśmiechasz się szeroko i bez zastanowienia ruszasz wskazaną drogą. W ostatniej chwili obracasz się jeszcze i z szarmancją dziękujesz za pomoc, kot jednak zdążył już zniknąć.

Na końcu ścieżki dostrzegasz drzwi, najcudowniejsze, jakie w życiu widziałeś. Nie mają żadnych ozdób, przeciwnie, są mocno zużyte i bardzo proste. Jesteś nimi absolutnie zachwycony. Są drzwiami do twojego pokoju. Naciskasz klamkę...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro