Rozdział I. Diego

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czarny gryf o srebrzystym dziobie wykonał przepiękną pętlę na tle zachodzącego słońca. Bestia zaryczała donośnie, a echo jej radosnego krzyku rozeszło się ponad lasem. Jeździec trzymał lejce luźno, nie obawiając się ani wysokości, ani prędkości lotu. Pęd powietrza szarpał jego oliwkową koszulą, targał włosy i szumiał w uszach, napełniając go poczuciem najcudowniejszej w świecie wolności. Przez chwilę byli tylko on i gryf.

Wraz z kolejnym rykiem bestii powietrze przeciął beztroski śmiech. Opierzone skrzydła zafurkotały, gdy gwałtownie pomknęli w dół. Pędzili na spotkanie z gruntem w zastraszającym tempie, lecz twarz jeźdźca wciąż zdradzała jedynie niczym niezmąconą radość. Nie obawiał się upadku, ufał swemu wierzchowcowi równie mocno, jak gryf swojemu panu. Tuż nad ziemią bestia zwolniła gwałtownie, by po chwili delikatnie wylądować, opierając się na srebrnych szponach i czarnych, lwich łapach.

– Na dziś koniec, Kargan – mruknął z uśmiechem jeździec, zsuwając się z grzbietu.

Poklepał stwora po głowie, wydobywając zeń pełen zadowolenia, głęboki pomruk. Chwyciwszy za uzdę, ściągnął ogłowie, po czym pozwolił gryfowi się oddalić. Wiedział, że nie odleci daleko, że zawsze przybędzie na jego wezwanie. Z wciąż błąkającym się na ustach półuśmiechem odniósł lejce do składziku, po czym niespiesznie ruszył w stronę ogromnej budowli, która rozpościerała się za jego plecami.

Mimo zmęczenia wbiegł po schodach, bowiem głód targający jego żołądkiem domagał się natychmiastowego zaspokojenia. Przemknął przez korytarze niczym strzała, butami ledwie muskając kamienną posadzkę. Doskonale znał drogę do jadłodajni, a nawet gdyby jakimś cudem wypadła mu z głowy, bez trudu mógł trafić do niej po zapachu, a raczej po odorze serwowanej tam kolacji. Ponieważ jednak wręcz umierał z głodu, był w stanie zjeść nawet najobrzydliwszą stołówkową potrawkę.

Usiadł ciężko przy opustoszałym stoliku i zaczął pochłaniać porcję kleistej, niedosolonej owsianki. Zignorował ciekawskie spojrzenia młodszych uczniów skierowane w swoją stronę, próbował również nie zwracać uwagi na nadlatujące ku niemu plotki. Stołówka aż huczała od wymienianych szeptem nowinek. Szczególnie oblegana była Niyo Nu – najbardziej spostrzegawcza uczennica w całym roczniku. Nic jej nie mogło umknąć, a swe metody podsłuchiwania i obserwacji trzymała w ścisłej tajemnicy. Nawet profesorowie nie dorównywali jej w sztuce dyskrecji. Niyo siedziała przy stoliku w kapturze i ze stoickim spokojem jadła owsiankę, nie odpowiadając na coraz bardziej natarczywe pytania.

Westchnąwszy głęboko, wstał z miejsca i cicho podszedł do dziewczyny, chcąc wybawić ją od tłumu. Uczniowie rozstąpili się przed nim, jakby nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, a widząc, że zamierza dosiąść się do Niyo, czym prędzej odsunęli się od stołu. Wzruszył ramionami, przyzwyczajony do takowego zachowania. Nietrudno zgadnąć, że zrobiło mu się odrobinę przykro, lecz jarzmo mieszańca najczęściej spotykało się z takim właśnie traktowaniem. Półelf nie miał zbyt wielu przyjaciół.

– Dzięki – szepnęła Niyo, bawiąc się łyżką. Po chwili rzuciła mu szybkie spojrzenie spod kaptura i ledwo słyszalnie zachichotała. – Chcesz czegoś w zamian, mój wybawco?

– Tylko twojego towarzystwa – odparł niemrawo. – Wystarcza mi, że ode mnie nie uciekasz.

– Nie chcesz znać pytań na następną klasówkę z historii? Albo kolejnego projektu, jaki planuje dla nas Flis?

– Obędzie się. – Wzruszył ramionami, wiedząc, że takie prośby doprowadzały Niyo do szału. Dziewczyna delikatnie uniosła głowę, w cieniu kaptura zamajaczył kontur jej rozciągniętych w uśmiechu warg.

Skończył owsiankę, krzywiąc się mimowolnie z powodu jej parszywego posmaku, sumiennie dołożył miskę do sterty brudnych naczyń, piętrzącej się w kącie pomieszczenia, po czym z ulgą pożegnał stołówkowy szum. Korytarz owiewała wspaniała cisza, podobnie jak teren wokół Kolegium, w końcu tej porze wszyscy uczniowie kłębili się w jadłodajni.

Cicho podbiegł do okna i sprawnie wskoczył na parapet. Wychylił się, po czym mocno zaczepił palcami o jedno z licznych wybrzuszeń w murze. Stołówka znajdowała się na ledwie na pierwszym piętrze, on jednak wolał nie ryzykować kontuzji. Sprawnie zszedł na dół, czepiając się wystających cegieł. Owe wypustki pokrywały całe Kolegium i korzystano z nich na tyle często, że na schodach wewnątrz budynku zalegały pokłady kurzu. Wspinający się po ścianach uczniowie stanowili doprawdy fascynujący widok, zwłaszcza w czerwonawym świetle zmierzchu.

Opadł na ziemię, nieznacznie zginając kolana, a następnie ruszył w stronę lasu. Miał czas na jeszcze jeden bieg, nim niebo pogrąży się w zupełnych ciemnościach. Inni z pewnością zakończyli już trening, zatem na trasie nie powinien napotkać żywej duszy. Sam również chętnie udałby się do pokoju, ale przecież był Gońcem. Musiał biegać dwa razy więcej niż inni.

Narzucił sobie ostre tempo, pędząc zdradziecką, usianą korzeniami leśną ścieżką. Kontrolował oddech, w skupieniu stawiając krok za krokiem. Bieganie pozwalało mu oczyścić umysł i przez chwilę nie przejmować się swoim pochodzeniem, swoją przeszłością. Sprint wyciszał, pozwalał na myślenie jedynie o sercu dudniącym w jego piersi.

Szybciej.

Ostrożnie sięgnął umysłem do pomarańczowej perły, przymocowanej do metalowego karwasza na ramieniu. Karwasz posiadał każdy uczeń Kolegium, lecz pomarańczowe perły przysługiwały jedynie Gońcom. Nieznacznie rozjarzył kulę, rozbudzając ukrytą w niej magię. Intensywny kolor perły zbladł odrobinę i nagle poczuł, jak magia wyrywa go do przodu. Wcześniej biegł szybko, biegł jak na półkrwi elfa przystało, lecz teraz mógłby ścigać się z wiatrem. Znów ogarnęła go beztroska, jak wówczas, gdy wicher gwizdał mu w uszach podczas lotu z Karganem. Tak, wiatr uspokajał go zupełnie, wywiewał z głowy wszystkie ponure myśli.

Wypadł z lasu na polanę, kończąc znacznej długości trasę w niemożliwie krótkim czasie. Na moment usiadł na trawie, by uspokoić oddech. Niebo zdążyło już rozbłysnąć tysiącami gwiazd. Pojedynczym, drżącym ze zmęczenia palcem łączył ze sobą poszczególne konstelacje. Wymieniał szeptem ich nazwy, kojąc rozszalałe nagle myśli, zajmując je czymś innym.


W końcu podniósł się i sprawnie ruszył z powrotem w stronę Kolegium. Wciąż odurzony magią perły, pokonał drogę do swojego pokoju niezwykle sprawnie. Uczepiwszy się szerokiego parapetu, podciągnął się i zgrabnie wylądował na nagiej podłodze. Jak zawsze panował tu pedantyczny porządek, uderzał także brak jakichkolwiek ozdób czy pamiątek z domu. Jedyną oznakę zamieszkania stanowiła w połowie zapisana kartka, leżąca dokładnie pośrodku biurka. Obrzucił ją cierpiętniczym spojrzeniem, przypomniawszy sobie, iż była to ważna praca na jutrzejsze zajęcia dyplomacji.

Przepoconą koszulę wymienił na inną, równie zwyczajną, wcześniej obmywszy się wodą z balii. Była przeraźliwie zimna, więc ów prysznic nie należał do ani do długich, ani do przyjemnych. Obuwie trafiło z kolei pod łóżko, starannie ułożone i gotowe na kolejny dzień biegania.

Naskrobanie zakończenia pracy zajęło mu dobrą godzinę, jako że profesor dyplomacji wymagał od swych podopiecznych umiejętności kaligraficznych godnych samego królewskiego skryby. Zwykł mawiać, że skoro będą pracować jako Gońcy, powinni sami umieć przygotować dokumenty podobne tym, które będą przechodziły przez ich ręce. Tę i inne równie pompatyczne sentencje stały się przedmiotem niezliczonych kpin i żartów z profesora Arone, oczywiście za plecami nauczyciela. Arone z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę z owych przytyków, jednak mimo to nie przestawał tworzyć nowych złotych powiedzonek, ku uciesze uczniów.

Zamaszysty podpis na dole zwieńczył stanowiące istne arcydzieło przemówienie. Diego był przekonany, że otrzyma jutro najwyższą ocenę. Przeciągnął się, ziewając, po czym poczłapał do łóżka, bosymi stopami plaskając o podłogę. Starannie owinął się kocem, by ochronić się przed zimnem, a potem wreszcie zamknął oczy. Przemykająca po ścianie Niyo Nu usłyszała jego mamrotanie, gdy, podobnie jak co noc, błagał o brak snów.

Jego prośby jak zawsze pozostały niewysłuchane.

Znalazł się w ciemnym pokoju wypełnionym dymem. Zasłony zajęły się ogniem, łóżko stało w płomieniach. Nie chciał na to patrzeć, a jednak widział każdy szczegół. Żołnierzy, którzy wtargnęli do domu i wywlekli jego mamę za włosy, po tym jak podziurawili mieczem ojca. Znów czuł swoje łzy na policzkach. Wypełzł ze swej kryjówki pod stołem i wybiegł z chaty. Płonące domy wioski przerażały go niesamowicie. Narzucił kaptur na głowę i pobiegł dobrze sobie znaną ścieżką do lasu. Schował się w maleńkiej dziupli i czekał, aż żołnierze sobie pójdą. Jego sześcioletnie ciałko trzęsło się z zimna. Załkał żałośnie, wspominając wykrzywione bólem twarze rodziców. Nigdy więcej ich nie zobaczył.

Obudził się z krzykiem. Sięgnął palcami do twarzy i ze złością otarł kilka łez zmieszanych z kroplami potu. Wyciągnął spod koszuli rzemyk z zawieszoną na nim fujarką. Była piękna, zdobiona złoceniami. Emanowała pradawną magią elfów. Jedyna pamiątka po rodzicach. Przeciągnął palcami po wzorach, raz i drugi, powoli się uspokajając. Z westchnieniem uderzył pięścią w cienki materac i z powrotem opatulił się kocem.

***

Jakiś niezrozumiały dla niego zgiełk uparcie rozbrzmiewał tuż pod oknem, za nic nie chcąc się uciszyć mimo jego rozpaczliwych jęków i postękiwań. Niechętnie podniósł się z łóżka, jak zawsze niewyspany. Przecierając oczy, niezdarnie dopadł do balii. Zanim zdążył się nad tym porządnie zastanowić, zanurzył w niej głowę. Zaraz potem gwałtownie się wyprostował, rozchlapując lodowatą wodę po całym pokoju. Trzeba przyznać, iż otrzeźwiło go to natychmiast. Zmienił koszulę, naciągnął spodnie, ukradkiem pocałował fujarkę i zerknął przez okno na polanę, by przez chwilę popodziwiać poranną mgłę zalegającą na zewnątrz.

Zdziwił się niepomiernie, gdy na dole ujrzał pokaźny tłumek uczniów, składający się na wszystkie sześć roczników. Stali tam zarówno malcy, wciąż bijący podekscytowaniem pierwszoroczniaków, jak i na wpół śpiący adepci ostatniego roku. Większość pogrążona była w swobodnej, zbyt głośnej rozmowie. Diego zdołał wyłowić najczęściej powtarzane słowo – rekruci.

Na perły, to dzisiaj.

Błyskawicznie sięgnął po buty, wsunął je na zmarznięte stopy i czym prędzej dopadł do okna. Zszedł na dół najszybciej, jak zdołał, omal nie przypłacając tego bolesnym upadkiem. Kłębowisko uczniów na polanie stawało się coraz większe, lecz także coraz bardziej uporządkowane, mimowolnie dzielono się bowiem na grupki adekwatne do rocznika. Ani starsi, ani młodsi adepci nie przepadali za wspólną integracją. Diego bez namysłu zaczepił pierwszego lepszego ucznia.

– Przyjechali już?

Krępy chudzielec z przestrachem pokręcił głową, unikając wzroku półelfa. Ten z niejakim rozbawieniem przyglądał się, jak malec nerwowo wyłamuje palce. Jego karwasz był pięknie wypolerowany, pozbawiony jakichkolwiek rys, można było zatem założyć, że należał do pierwszoroczniaka. Mimo to uczeń wyraźnie orientował się, kim był Diego.

– To dobrze. Dziękuję. – Skinął głową ze szczerą wdzięcznością, zaskakując tym chłopca, po czym zaczął przepychać się przez tłum w poszukiwaniu swoich nielicznych przyjaciół. Dziesiątki adeptów z niecierpliwością wpatrywało się w ogromną, solidną bramę Kolegium, w każdej chwili oczekując pojawienia się gości.

Podszedł do grupki gawędzących uczniów i klepnął jednego z nich w ramię.

– Dzień dobry, Lu – powiedział, tłumiąc ziewnięcie.

– Diego! – Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Lucjana. – Gdzie się podziewałeś wczoraj? Nie zjadłeś z nami kolacji. Czyżbyś znowu stracił większość wieczoru na lataniu ze swoim pupilkiem?

– Kargan to nie pupilek. Gdyby chciał, mógłby zmiażdżyć ci krtań jednym kłapnięciem dzioba. – Słowa zostały wypowiedziane pogodnym tonem, lecz czaiło się w nich najzupełniej poważne ostrzeżenie. – Jadłem z Niyo Nu, musiałem odpocząć od tej waszej nieustannej paplaniny.

– Niyo, powiadasz? – Brwi Lucjana uniosły się nieznacznie, sugerując zbereźne domysły. Złość wpełzła na twarz Diego, nim zdążył ją powstrzymać.

– Jak śmiesz...

– Patrz, jadą! – Lu podjął śmiałą próbę odwrócenia od siebie uwagi.

Trzeba było przyznać, iż tym razem wyjątkowo uszło mu to na sucho, ponieważ brama Kolegium brzęknęła ogłuszająco, po czym bezszelestnie zaczęła się otwierać. Zza niej stopniowo zaczęła wyłaniać się ludzka gawiedź, reprezentująca każdą możliwą klasę społeczną. Byli tu bogaci szlachcice, których znamionowały modne ostatnio pastelowe stroje, byli również zwykli mieszczanie w burych, lecz ciepłych i dobrze wykonanych ubraniach, a także zupełni biedacy, odziani w połatane łachmany. Twarze wszystkich bez wyjątku mieniły się ekscytacją i ciekawością.

Półelf gwizdnął cicho. Dawno nie uświadczył widoku równie ogromnego tłumu. Podróżni wlewali się na wyłożony białymi płytami dziedziniec, a stukot licznych końskich kopyt i skrzypienie obuwia irytowały go niemiłosiernie, choć starał się tego nie okazywać. Uczniowie, szczególnie ci młodsi, nie omieszkali tymczasem pochwalić się przynależnością do prestiżowej akademii. Ich metalowe karwasze skrzyły się w promieniach porannego słońca, pyszniąc się na przedramionach w całej swej okazałości. Najstarsi uczniowie trzymali się z boku, a rękawy zachowali opuszczone, uznawszy, iż nie należy jeszcze bardziej onieśmielać nowych rekrutów.

– Połowa z nich wyjedzie stąd jeszcze dzisiaj – zadrwił Lucjan, bezbłędnie wyczuwając niepewność, jaka targała niektórymi dzieciakami. Wraz z Diego w idealnie zsynchronizowanym geście spletli ramiona na piersi i w milczeniu oczekiwali na dalszy rozwój wydarzeń.

– Witajcie! – zagrzmiał niespodziewanie dyrektor, który wraz z całym gronem profesorskim stanął w równym rzędzie u szczytu schodów wiodących do głównego wejścia. Niektórzy przyjezdni podskoczyli przestraszeni, wywołując falę przyciszonego chichotu uczniów. – Witajcie w Perłowym Kolegium! Przyjechaliście tu, do najbardziej elitarnej akademii w całym państwie, by udowodnić, iż jesteście godni wstąpić w szeregi Perłowej Gwardii. Niewątpliwa zuchwałość z waszej strony, ale to dobrze. W życiu należy być zuchwałym. – Krótkie oklaski na moment zagłuszyły pana Segoe, jednak jego potężny baryton bez trudu wybił się ponad tłum. – Aby wstąpić do zaszczytnego grona uczniów Perłowego Kolegium, będziecie musieli przejść szereg prób. Tylko najsilniejsi i najbardziej wytrwali otrzymają karwasz, przywilej Gwardii. Dzisiaj czeka was najłatwiejsza próba. Tego nawet nie można nazwać w ten sposób, to bardziej... – dyrektor zamyślił się na chwilę – pokaz umiejętności.

– Ja, profesor Flis oraz profesor Arone mamy ze sobą niebieskie perły. Jak sądzę, wiecie, do czego służą niebieskie perły – odezwała się profesor Plamant, badawczo obserwując tabun rekrutów. Ujrzawszy zagubienie na co poniektórych twarzach, pospieszyła z niechętnym wyjaśnieniem. – Za pomocą niebieskich pereł możecie manipulować położeniem przedmiotów. Waszym zadaniem będzie podniesienie kamiennego bloku. – Wskazała na trzy głazy, przy których stanęli uprzednio wymienieni profesorowie, każdy z kasetką wypełnioną perłami w dłoni. – Ustawcie się w trzech rzędach i zacznijmy.

Diego przyglądał się, jak ogromne zamieszanie ustaje stopniowo, a każdy przyjezdny usiłuje dowieść swych umiejętności. Perły były porządnie naładowane magią, mieniły się zatem intensywnym granatem. W miarę, jak kolejni rekruci ich używali, stopniowo bladły. Zadanie było na tyle nieskomplikowane, że jedna perła starczała dla ponad dwudziestu osób. Gdy kule stawały się zupełnie białe, profesorowie odkładali je z powrotem, by mogły znów nasiąknąć kolorem, co nie raz zajmowało kilkadziesiąt dni.

Tak jak przewidział Lucjan, ponad połowa dzieciaków nie była w stanie choćby przesunąć kamienia przy pomocy magii. Zdarzały się jednak również takie osobliwości, które zaczynały obracać głazem w powietrzu, niewątpliwie się w ten sposób popisując. Najzdolniejsi postanowili podnieść w górę kilka przedmiotów poza wymaganym, korzystając ze swych tobołków, i żonglując nimi beztrosko w rozbłyskach niebieskich iskier.

– Tych, którzy nie przeszli tej próby, zapraszamy do wyjścia. Pozostali niech rozbiją namioty na tej polanie. Począwszy od dzisiejszej kolacji zapewnimy wam jedzenie, a także kolejne rozrywki w postaci bardziej wymagających prób. – Dyrektor nie mówił tego ani z żalem, ani ze złośliwą uciechą, lecz z chłodnym wykalkulowaniem, charakterystycznym dla swej profesji. – Uczniom zaś przypominam, że dzisiejszy dzień nie jest pozbawiony zajęć. Proszę udać się na śniadanie, a potem do odpowiednich sal lekcyjnych bądź treningowych.

Półelf wolno przechadzał się między namiotami, wypatrując najciekawszych rekrutów. Wreszcie zdecydował się podejść do niskiej, ciemnowłosej dziewczynki. Miała na sobie elegancki kaftanik obszyty jasnożółtym ściegiem oraz niebotycznie drogie, doskonale wykonane kozaki. Podejrzewał, że pochodziła ze stolicy, mogła zatem stanowić źródło interesujących informacji. Ucieszył się z tego spostrzeżenia – może choć raz zdoła dowiedzieć się czegoś przed Niyo Nu.

– Cześć, nazywam się...

– Diego Perez, wiem – przerwała mu szczebioczącym głosikiem. Zmierzywszy go cielęcym, pełnym uwielbienia spojrzeniem, śmiało uścisnęła jego dłoń. – Czy to prawda, co o tobie mówią?

– Co mówią? – zdziwił się, nagle speszony.

– Czy to prawda, że twój ojciec był elfem? Że ujeździłeś potężnego gryfa, który sam do ciebie podszedł? Że twoja siostra była królewską kurtyzaną? Że... – Potok pytań nie miał końca, a każde było bardziej dociekliwe od drugiego. Patrzył na nią z coraz większym gniewem i wstydem. Nie mógł znieść tych wszechobecnych, rozprzestrzeniających się w mgnieniu oka plotek na swój temat. Przecież ona była tutaj od ledwie godziny!

– Dosyć – warknął nagle. Dziewczątko umilkło, onieśmielone, a on czym prędzej odszedł, ze zniesmaczeniem kręcąc głową. Nie cierpiał bezsensownej gadaniny, lecz jeszcze bardziej nie znosił wywlekania swej przeszłości na światło dzienne. Najlepszą strategią było po prostu jak najwytrwalsze ignorowanie wszelkich szeptów, jakie słyszał. Pokręcił się jeszcze chwilę po polanie, rozpytując o ciekawe wieści. Ze wszystkiego, czego się dowiedział, warte wspomnienia były jedynie oddziały Gwardii, które niedawno wezwano do stolicy. Choć zakrawało to na absurd, być może szykowała się wojna. Chciał dowiedzieć się o tym czegoś więcej, lecz rekruci w znacznej większości wydawali się nim przerażeni. Plotki o przeszłości Diego były niczym niepowstrzymany pożar.

Zdenerwowany i głodny zostawił tłum i pobiegł do stołówki, gdzie usiadł na swoim zwyczajowym miejscu. Tym razem stolik nie był opustoszały – miejsca naprzeciw oraz obok niego zajmowało dwoje bladolicych elfów.

– Cześć, Ash. Witaj, Rivanie.

– Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? – spytała natychmiast Ash, nie racząc odpowiedzieć na powitanie.

– Niespecjalnie. Trafiło się to samo, co w zeszłym roku. Banda niewyparzonych gęb. – Wzruszył ramionami ze złośliwym uśmiechem, czającym się w zielonych tęczówkach, który zaraz zniknął, zastąpiony obojętnością. – Mówią, że wzywają oddziały do stolicy. Ponoć szykuje się wojna.

– Nie pleć głupstw – zbył go Rivan, z lekceważeniem machnąwszy drewnianą łyżką w powietrzu, po czym zachichotał lubieżnie i przekręcił szary kolczyk w spiczastym uchu. – Powiedz mi lepiej, czy są tam jakieś godne uwagi panny.

– A ty jak zwykle myślisz tylko o jednym – żachnął się Diego. – Jeżeli tak bardzo zależy ci na oczarowaniu kolejnej hordy niewinnych dziewcząt, idź tam do nich i pomóż im rozstawiać namioty.

– Tak właśnie zrobię – oznajmił Rivan po chwili zastanowienia. Wstał od stołu, wygładził koszulę i odszedł tanecznym krokiem, zdradzającym zadufanie w sobie oraz nadmierną pewność siebie. Ash przewróciła oczami.

– Czasem zastanawiam się, dlaczego my się z nim przyjaźnimy.

– Ja również. – Pokiwał głową w zamyśleniu, bębniąc palcami o stół. Bladoniebieskie, poznaczone płowymi plamkami oczy elfki lustrowały go uważnie. Te wyjątkowe, okolone białymi rzęsami oczęta, równie jasne brwi i bardzo blada skóra nadawały jej cechy nimfy, delikatnej jak powiew wiosennego wiatru. Mimo to pod ową porcelanową fasadą kryła się buńczuczna wojowniczka, o czym świadczyły liczne blizny pnące się po ramionach i karku.

– Mówiłeś poważnie o tej wojnie?

– Prawdę mówiąc, raczej nie. To tylko głupie wymysły rekrutów.

– Tak. Pewnie tak – przytaknęła Ash, po czym niespodziewanie zerwała się na równe nogi. Palcem wskazała na słońce. Zawsze był pod wrażeniem tego, jak bezbłędnie potrafiła odczytać godzinę z jego położenia. – Jestem spóźniona. Ty zresztą też – rzuciła, po czym z elfim wdziękiem popędziła do okna.

On również pognał na zajęcia, uprzednio odłożywszy na miejsce trzy miski po mdłej owsiance.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro