Rozdział XIII. Rivan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W dzień wyjazdu Rivan obudził się tuż przed świtem i, narzuciwszy płaszcz oraz buty, czym prędzej wspiął się na szczyt jednej z wież. Potrzebował powietrza, jego pokój był zbyt mały, a po pełnej koszmarów nocy przypominał jedynie więzienną celę. Wokół Kolegium zalegała mgła, sunąca pod oknem jego pokoju z podmuchami nieznacznego wiatru. W powietrzu czuć było wilgoć, a gęste chmury zapowiadały rzęsisty, późnojesienny deszcz, który już zaczynał objawiać się w postaci dość obfitej mżawki. Była to pogoda zarówno dobra, jak i zła. Łatwiej było się przekraść szpiegowi w strugach wody aniżeli w słońcu, ale i sam skradający miał wówczas utrudnione zadanie.

Elf, ziewając, przeszedł po dachówkach, a potem przebiegł po nich tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to odwaga. Buty, oczywiście, ślizgały się w najlepsze, lecz po kilku próbach, przypominając sobie swoje przejście po sklepieniu jaskini w mokrych ubraniach, Rivan przystosował się do powierzchni dachu. Wilgotne włosy przykleiły mu się do czoła, na odsłoniętej szyi czuł rozkosznie chłodny powiew wiatru. Odetchnął parę razy ciężkim, przedburzowym powietrzem, nim wreszcie uznał się za gotowego do powrotu.

– Wracamy do Dircandu – wyszeptał, a słowa porwał nagły wicher tak, że nie dotarły do jego własnych uszu.

Zapatrzył się w dal, na mgłę wiszącą między półnagimi drzewami. Nie dało się powiedzieć, czy na policzku elfa błysnęła kropla deszczu, czy pojedyncza łza.


Ubrał się w koszulę o materiale szerokim w przedramionach oraz zebranym w nadgarstkach, uszytą tak, by można było pod nią ukryć karwasz. Kręcąc się po pokoju i pakując rzeczy do niewielkiego worka, co chwila dotykał palcem wybrzuszenia perły, upewniając się, że tam jest. Że nie był bezbronny, a w razie kłopotów bez trudu ucieknie. Nie będzie musiał nikogo zabijać, żaden z mieszkańców Dircandu nie skończy z takimi oczami jak zamordowana aktorka, nawet jeśli na to zasługiwał. Dziś nie jechał po to, by wyprzedzić czekającą na czyjś czas śmierć. W razie potrzeby, oczywiście, potrafił odbierać życie bez większego zastanowienia, lecz wolał nie czynić tego lekkomyślnie.

Ash nie rozumiała jego skrupułów, z radością poderżnęłaby gardło przywódcy Tygrysów, opowiadała o tym elfowi dziesiątki razy. Wymalowałaby Kłowi na szyi krwawy uśmiech, który potem wyryłaby na swym karwaszu w formie niewielkiej rysy, by do końca życia móc szczycić się pomstą. Później zaś do końca życia tropiłaby każdego jednego Tygrysa. Rivan nie odpowiadał, jedynie w myślach sprzeciwiając się morderstwom zwyczajnych pachołków. Wiedział, że Ash skwitowałaby to jedynie docinką.

Zawiązał worek podróżny, dołożywszy jeszcze otrzymane ze stołówki zapasy, włożył do pochew u paska cztery lśniące sztylety, a w butach ukrył jeszcze dwa. Najważniejszy była jednak drobny łańcuszek z sakiewką, który zawiesił sobie u szyi. Poprzedniego wieczoru każda Pikieta otrzymała ów zestaw od profesor Plamant z zastrzeżeniem, by obchodzili się z nimi roztropnie – nie miała zamiaru brać zapasowych. Zawierał komplet wszystkich pereł, również pomarańczowej i różowej, jaki zawsze posiadali przy sobie absolwenci Kolegium.

Ponieważ od momentu pobudki niepokoił się o samopoczucie elfki, zaraz po zakończeniu przygotowań narzucił kaptur dla ochrony przed deszczem i udał się pod jej okno. Mając w pamięci swój niedawny nietakt, głośno zapukał w parapet, nie spojrzawszy nawet przelotnie do wnętrza pokoju.

Odpowiedziała mu cisza. Deszcz padał coraz mocniej, więc wsunął się do środka, jednocześnie zastanawiając się intensywnie, gdzie też podziewała się Ash.

Na biurku elfki, zwykle zabałaganionym, obecnie leżała jedynie maleńka karteczka, niedbale oddarta z rogu większego arkusza. Podszedł do stołu, by ją odczytać. Pismo było niewyraźne i niedbałe, a do tego atrament rozmyło coś, co mogło stanowić jedynie łzy, zatem musiał uczynić spory wysiłek, by odczytać liścik.

Poszłam się wyżyć. Wrócę przed odjazdem, w razie czego zaczekajcie.

Rivan gwałtownie zmiął karteczkę w palcach. Pot zrosił mu czoło, mimowolnie zacisnął szczękę tak, że zaczęła go boleć żuchwa. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w kulkę papieru, aż nagle niczym strzała wyskoczył przez okno. Ledwie zdołał uchwycić się wypustek, a już pędził na dół, wybierając co najmniej lekkomyślne tempo schodzenia. Dotknął ziemi czubkami butów, a wówczas pobiegł w stronę najdalej położonego zagajnika. Niewielu uczniów miało czas, by wybrać się tam na spacer w dniu zajęć, w końcu oddalony był od budynku o niemal pięć kilometrów.

Tak jak podejrzewał Rivan, całą polankę otaczała pokaźnych rozmiarów żółta kopuła, od zewnątrz ociekająca strugami wody. Niemal w całości wypełniały ją czerwone smugi dymu, tak, że ledwo dało się dostrzec stojącą w środku białą postać. Widać było również kilka niebieskich smug. Wszystko otaczała złowroga cisza, lecz elf bez trudu potrafił samym tylko wzrokiem ocenić, jak wielki huk rozlegał się w środku.

Rivan umysłem rozjarzył swoją własną złotą perłę, jednocześnie uderzając pięściami w półkulę. Naciskał magią przez długą, pełną napięcia minutę, z gardła wyrwało mu się stęknięcie. Elfką targały naprawdę silne emocje, jeżeli potrafiła przeciwstawić się całej jego sile z taką łatwością.

Wreszcie jednak na żółtej tafli pojawiła się siatka pęknięć. Odsunął się na moment, a nim uderzył ponownie w kopułę, zaczerpnął czerwonego oraz niebieskiego czaru. Wreszcie rozbił ścianę dzielącą go od Ash, jednocześnie stawiając jej moc przeciwko swojej. Gdy wybuchy ucichły, a rubinowy dym począł wirować znacznie wolniej, niż poprzednio, dało się słyszeć dziewczęcy krzyk.

– Zostaw mnie, Rivan! – Jej głos był pełen wyraźnie słyszanej rezygnacji, wręcz rozpaczy, od której niewidzialny ciężar opadał na jego pierś.

– Gdybym cię zostawił, lada moment zrobiłabyś sobie krzywdę – odparł głośno, wciąż rozjarzając czerwoną i niebieską perłę.

Przeciwstawianie się Ash było niezwykle trudne, bowiem, jak mogło się wydawać, utrzymywała czar żelazną niemal dłonią, wykorzystując do tego cały swój strach, niepokój, a także ból i gniew. Rivan nie pamiętał, by kiedykolwiek walczył przeciw takiej potędze.

W końcu Ash odpuściła i wyciszyła magię, a wówczas spostrzegł, że niezgrabnie opada na kolana. On sam zgarbił się odruchowo, gdy napięcie opuściło jego ramiona. Dym rozwiał się powoli, ukazując istne pobojowisko. Wokół leżały gałęzie, igły, liście, lecz także kilka wyrwanych z korzeniami drzew, niemal zupełnie odartych z kory. Ziemia rozryta była śladami przypominającymi ogromne i niezwykle ostre pazury, zaś kilka większych głazów, leżących w nieładzie dookoła, naznaczone zostało wciąż jarzącymi się czerwienią rysunkami tygrysiego kła.

Najgorzej jednakże wyglądała sprawczyni owego zamieszania. Czym prędzej podbiegł do elfki, widząc, że niebezpiecznie się chwieje. Gdy tylko zobaczył jej twarz, nieomal zachłysnął się powietrzem. Nigdy w życiu nie widział tak głębokich cieni pod oczami, nie wspominając już o niezdrowej bladości cery. Już zazwyczaj wyglądała dość niezdrowo, lecz teraz wydawała się wręcz przezroczysta, tak samo jak nimfa. Cały jej kark pulsował rytmicznie, wyraźnie widać było wszystkie biegnące tam żyły. Powieki Ash zatrzepotały, gdy traciła przytomność. Rivan objął drobne plecy przyjaciółki, nim uderzyły o zasłaną drzazgami ziemię. Z troską obejrzał liczne płytkie rozcięcia na białych policzkach, zapewne powstałe na wskutek zabłąkanych ostrych odłamków skał. Cieknąca krew mieszała się z padającą z nieba wodą.

Nie tracąc czasu, sięgnął po magię zielonej perły. Zużywała się irytująco prędko, musiał skorzystać także z przydziału elfki, lecz rany zasklepiły się w mgnieniu oka, zaś bezwładne ciało Ash poruszyło się nieznacznie, kiedy otworzyła oczy. Wymruczała coś niezrozumiale, kurczowo chwytając się jego koszuli. Jej ostre, poszarpane na krawędziach paznokcie wbiły mu się w klatkę piersiową, lecz nie dał tego po sobie poznać, zamiast tego patrząc na nią z niemym wyrzutem.

– Jesteś wyczerpana – westchnął, wygodniej sadowiąc się na ziemi. Deszcz padał w najlepsze, a płaszcz Rivana był zupełnie mokry, więc równie dobrze mógł usiąść na nim w błocie.

– Przecież uleczyłeś mnie czarami – odpowiedziała cicho.

Uśmiechnął się smutno.

– Tylko rekrut da się nabrać na twoje słowa.

W istocie, gdy przybyli do Kolegium, sądzili, iż zielona perła jest najprzydatniejsza ze wszystkich, bowiem mogła bez najmniejszego problemu wyleczyć nawet te bardziej dotkliwe rany. Gdy jednak kazano im naciąć wnętrza dłoni, po wyleczeniu okazało się, że przyspieszanie procesów natury ma swoją cenę, jaką było trwające kilka godzin zwiększone zmęczenie. W swoim zaś stanie elfka była zupełnie wyczerpana, gdy perła użyła resztek energii do przywrócenia jej przytomności.

– Masz bezdyskusyjnie położyć się spać na kilka godzin – nakazał.

Ash skrzywiła się, ale powstrzymała się od kłótni. Wiedziała, że miał słuszność, dlatego też podniosła się i ruszyła w stronę akademii spokojnym truchtem. Zaraz potknęła się, a przez szum deszczu przebiło się przekleństwo. Rivan przewrócił oczami, widząc jej drżące mięśnie. Dogonił ją w okamgnieniu i przytrzymał ją za ramię. Gdy tylko chciała, Ash potrafiła być bardziej uparta od młodego pegaza. Spojrzała mu w oczy, groźnie marszcząc brwi, lecz czyniła to jedynie na pokaz. Widział, że wzrok wciąż miała rozbiegany, krążyła między jawą a marami.

– Nie chcesz, żebym cię zaniósł? – zapytał, odruchowo wplatając w intonację odrobinę sarkazmu. Skarcił się za to w myślach i postarał się przybrać najbardziej poważną oraz pozbawioną wesołości minę, na jaką potrafił się zdobyć, jednak na nic się to zdało. Ash uniosła górną wargę, wydobywając z siebie krótkie warknięcie.

– Jak małe dziecko? Nie, dziękuję. – Odwróciła głowę. Z mokrymi włosami wyglądała na jeszcze drobniejszą i bardziej bezbronną, niż zazwyczaj. Mocno roztarła policzki, jakby nadal czuła pieczenie ran. Wtem zgarbiła się, krzywiąc się nieznacznie. Otworzyła swoją sakiewkę, a po przelotnym zerknięciu na jej zawartość gwałtownie zacisnęła rzemyk. – Zużyłam prawie całą magię, profesor będzie wściekła...

– Masz, zamieńmy się. – Nie czekając na odpowiedź, odpiął z jej szyi łańcuszek i zastąpił go własnym. Wymagało to nadzwyczaj zręcznych palców, jako że sprzączka wisiorka była zbudowana w dość skomplikowany sposób, by nikt nie mógł jej zerwać jednym pociągnięciem podczas bitwy. – Będziesz czuła się bezpieczniej – dorzucił ostrożnie.

Sądził, iż jak zawsze odgryzie mu się za taką protekcjonalność, ale ona wzruszyła tylko ramionami. Żadną miarą nie był gotowy na wyznanie, jakie nieśmiało wychynęło z jej ust, niemal niesłyszalne w przybierającej na sile ulewie.

– Masz rację. Dziękuję ci, Rivanie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Straszliwie się boję, że któregoś dnia mnie zostawisz.

– Obiecuję, że zrobię, co tylko w mojej mocy, by nigdy się to nie stało.

– Tak? A obiecujesz też codziennie grać ze mną w perły, gdy już będziemy na emeryturze? – spytała głośniej, a jej oczy nieznacznie się uśmiechnęły.

– Obiecuję – roześmiał się. – A teraz chodź, bo jestem kompletnie przemoczony. Nie wiem, czy znajdę drugi odpowiedni strój podróżny.


Niedługo po południowych zajęciach fałszerstwa pięć osiodłanych bestii stanęło przy bramie Kolegium. Deszcz zelżał, lecz wciąż działał na nerwy nie tylko Rivanowi, ale również pozostałym Pikietom. Włożył worek podróżny do nieprzemakalnych juk z boku siodła jednego z wierzchowców, łagodnego smoka karłowatego imieniem Ognik. Był doskonale ułożony, pożyczono go bowiem ze stajni młodszych Zaklinaczy. Uczniowie, którzy dopiero uczyli się panowania nad stworami, z reguły otrzymywali jedynie wytresowane zwierzaki. Niepewnie poklepał smoka po głowie – elf nieczęsto miał okazję latać.

Najbardziej zdumiał go widok Diego, siedzącego ze stoickim spokojem na grzbiecie Kargana. Półelf był zupełnie suchy, ponieważ wyczarował nad swoją głową cienkie złote półkole. Jego obecność wyraźnie intrygowała wszystkich wokół, lecz nie była znów aż tak zaskakująca, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Jechali kupić od Kła informacje, zatem potrzebowali dobrego negocjatora. Profesor Arone widocznie wyznaczył go jako najzdolniejszego dyplomatę z szóstej klasy.

– Wyglądasz jak zmokła sowa – poinformował go Diego z lekkim uśmiechem.

– Marnujesz magię na błahostki – zakpił Rivan, wsiadając na grzbiet Ognika.

Mieli lecieć dwójkami, by nie zabierać zbyt wielu wierzchowców, zatem po chwili zastanowienia wybrał przednie siodło. Może i nie był mistrzem w lataniu, lecz gdyby wybrał miejsce z tyłu, ktoś mógłby pomyśleć o nim jak o tchórzu, a tego za nic w świecie nie chciał. Był przecież uznawany za jednego z najzuchwalszych w roczniku, zaraz za Lucjanem, który to nieustannie łamał wszelkie mniej ważne zasady Kolegium, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja.

Ash oraz Niyo nadeszły jednocześnie, jako ostatnie członkinie grupy. Rivan spojrzał pytająco na elfkę, nieświadomie zacisnąwszy ręce na kulbace siodła. Jego przyjaciółka odwróciła wzrok, po czym szybko podbiegła do Kargana. Diego pochylił się w jej stronę, mamrocząc coś gorączkowo. Ash natychmiast pokiwała głową, na oko Rivana zbyt gwałtownie. Odeszła pospiesznie, zamiast tego wybierając Ognika. Odtrąciła wyciągniętą ku sobie dłoń, zwinnie wskoczyła na siodło i oparła się o plecy elfa z cichym westchnieniem.

– Co to było? Pokłóciliście się? – spytał cicho, przekręcając głowę.

– Nie, to nic takiego – odburknęła. – Zresztą, i tak wolałabym lecieć z tobą, żeby nie musieć wysłuchiwać jego elokwentnych wypowiedzi.

– Racja, ja też bym tego nie zniósł.

– Z żalem zostawiam swój nieodłączny fotel – przyznała profesor Plamant łagodnie, poprawiając mokre włosy; jej, podobnie jak pozostałym Pikietom, nie przeszkadzały trudne warunki pogodowe – ale cieszę się, że wreszcie porządnie was sprawdzę przed ostatnimi egzaminami. Wyjazd do Dircandu z pewnością będzie idealnym przygotowaniem.

Na dźwięk nazwy przeklętego miasta Rivan nerwowo poprawił się w siodle, a Ash gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc, zaciskając palce na pole jego płaszcza.

– Mam nadzieję, że jesteście przygotowani na wszelkie okoliczności. Już dawno przerabialiśmy niezbędny w podróży ekwipunek. Jeśli nikt niczego nie zapomniał ani nie musi szybko udać się na stronę, możemy ruszać. Pogoda jest, jaka jest, ale nie przełożymy planów. I tak dotarcie tam zajmie nam dobre trzy dni. – Nauczycielka spojrzała na każdego z osobna. Gdy zawiesiła wzrok na skulonej elfce, jej brwi na moment wygięły się w wyrazie współczucia, ale równie szybko się wyprostowały. – Gabrielu, prowadź!

Gabriel szarpnął za wodze wielkiej pumy o gęsto opierzonych skrzydłach, a pozostali kierujący powtórzyli jego gest. Miał świetną pamięć do map oraz wspaniałą orientację w terenie, zatem to jemu profesor powierzyła kierowanie wyprawą, choć sama siedziała tuż za nim, by w razie błędu chłopaka skorygować obrany kierunek.

Najlżej leciał Kargan, wręcz płynął ku górze, ale Pikiety również radziły sobie nie najgorzej. Rivan kierował Ognikiem w pełnym skupienia milczeniu, ale gdy tylko wyrównali lot, zaczął rozmawiać z Ash.

– Jak tam dzisiejszy nastrój panienki?

– Jeśli próbujesz udawać Diego, to nie wychodzi ci to najlepiej – odpowiedziała cicho. Nie był nawet pewien, czy dobrze usłyszał jej wypowiedź wśród wszechobecnego deszczu. Mimo to postanowił dalej udawać, że oboje mieli siłę na lekką, niezobowiązującą rozmowę, byle tylko uniknąć drażniącego tematu Dircandu.

– Dlaczego, jeśli można spytać?

– Bo jak zawsze każda twoja wypowiedź jest pyszałkowata. – Roześmiała się przy ostatnim słowie, gdy uszczypnął ją w jedno z ramion, którymi oplatała jego talię. Śmiech ów brzmiał jednak dość osobliwie, ponieważ nie było w nim cienia wesołości, za to dało się słyszeć tkwiący głęboko w gardle tłumiony szloch. – Dobrze, że pada deszcz.

– Poważnie? Ja po stokroć wolałbym słońce. O wiele ciężej kierować tym potworem, od którego stabilności zależy nasze życie.

– Bo kiedy pada, wiem, że jestem na zewnątrz.

– Jak bardzo? – wypalił bez zastanowienia.

Wiedziała, o co pytał. Uniosła się w siodle, żeby nie musieć przekrzykiwać deszczu i wiatru. Inaczej wszyscy bez trudu mogliby usłyszeć jej słowa, gdyby tylko zechcieli się odrobinę wysilić.

– Dzisiaj o wiele bardziej, niż zazwyczaj. Wszędzie widzę Kła.

– Ze mną też dziś źle, więc przynajmniej jedziemy na tym samym wozie. – Robił, co mógł, by mogli rozmawiać w spokoju, lecz na nic się to zdawało. Wreszcie dał za wygraną i zaczerpnął resztki magii, która została mu w żółtej perle. Ash była zbyt zmęczona, by czarować. Ich głowy otoczyła półprzeźroczysta, złocista kula, blokująca wiatr i pęd powietrza. Wprawdzie utrudniała mu nieco patrzenie przed siebie, ale Ognik leciał praktycznie sam w niewielkiej formacji. Odetchnął głęboko, zanim zaczął mówić dalej. – Nie spałem większość nocy. Dawno nie miałem tak strasznych koszmarów.

– Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja panikuję – przyznała Ash.

Zapadło ciężkie milczenie, gdy każde z nich pogrążyło się w swoich myślach. Rivan starał się uparcie wyrzucić z głowy wszelkie obrazy związane z łowcami niewolników. Wspomnienia były rozmyte, jednak dźwięk był więcej niż wyraźny, rozbrzmiewał w całym jego umyśle niczym dzwony bijące na alarm. Słyszał warkliwe, nieznoszące sprzeciwu ultimata, w szczególności nakaz, by palił czerwoną perłą skórę niewinnego chłopca i jego mamy. Mówili mu, by dalej maltretował bezbronnych niewolników nawet wówczas, gdy wiedział, że ich śmierć jest kwestią sekund. Gdy innym razem odmówił używania magii do zadawania tortur, wymierzyli dziesięć batów nie jemu, lecz Ash.

Jej krzyk był dla niego najgorszą torturą.

***

Osiem lat wcześniej

Rivan szarpnął za łańcuchy, zdzierając skórę z nadgarstków. Świeżo zasklepione rany na powrót się otworzyły, a po jego rękach pociekła krew. Nie zważał jednakże na ból, wzrok miał wbity w pięść Tygrysa, wokół której niespiesznie okręcał się pejcz. Elf wierzgnął raz jeszcze, bezskutecznie próbując powstrzymać bandytów.

– Nie róbcie jej krzywdy – zaskomlił. Nie dbał o to, że błaga, że zachowuje się jak żałosny pies.

Dwaj wysocy mężczyźni, zmuszeni do garbienia się w niskiej piwniczce, obserwowali go ze szkaradnymi uśmiechami przylepionymi do nieogolonych, brzydkich twarzy. Rivan powtórzył swoją bezcelową prośbę, lecz oni roześmieli się tylko. Ów dźwięk przypominał zgrzyt zardzewiałego metalu.

– Użyła magii przeciw nam – poinformował go Tygrys, wypluwając każde słowo. – Musi ponieść karę.

– Ona nie chciała, nie panowała nad sobą. – Wyrywał się więzom, chcąc jedynie zabrać bicz z ręki kata. Ledwie mógł powstrzymać płacz, trząsł się cały, czując nadchodzącą kaźń. Desperacki pomysł zaświtał mu w głowie. Odwrócił się, pokazując swoje wątłe, poranione plecy, otulone resztkami koszuli. – Pobijcie mnie zamiast jej. Proszę – zmusił się do wypowiedzenia ostatniego słowa.

– Skoro chcesz zgrywać bohatera... – Mężczyzna zamachnął się z całej siły. Trzaskowi bata towarzyszył cichutki jęk Ash. Rivan powstrzymał wrzask, zaciskając zęby tak, że omal ich nie połamał. – Teraz mała dostanie tylko dziewięć.

– Zlitujcie się – zachrypnięty szept wydarł się z jego gardła. Nie miał siły dalej protestować.

– Masz patrzeć, elfie. – Zbir kopnął go w plecy, a wówczas Rivan z najwyższym wysiłkiem przewrócił się na drugi bok. Odnalazł spojrzenie Ash, przykutej do ściany po drugiej stronie tak, że pozostawała tuż poza jego zasięgiem. Patrzył na nią bez ustanku, niemal nie mrugając, a ona odwzajemniała jego spojrzenie zaczerwienionymi oczami.

W momencie, w którym pejcz uderzył po raz pierwszy, twarz elfki zesztywniała. Jej usta otworzyły się do niemego krzyku, ale już od kilku dni prawie nie miała głosu. Rivan słyszał jednak jęk, który zdolny był do zatrzymania serca. Ani na sekundę nie spuszczał z niej wzroku.

Tygrys zamachnął się po raz drugi. Ash upadła na ziemię. Tym razem jej wrzask był odrobinę głośniejszy. Rivan znów pociągnął za więżące go łańcuchy, krzyknął razem z nią. Nie baczył na ból, na własną krew kapiącą na posadzkę z jego łokci.

Trzeci raz. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy.

Czwarty raz.

Piąty.

Szósty.

Miał wrażenie, że oprych bije ją w nieskończoność, że dziesiątki, setki razów padają na jej delikatną, alabastrową skórę, rozdzierając dopiero co zaleczone rany, zostawiając kolejne blizny, mające towarzyszyć Ash do końca życia.

Siódmy raz.

Ósmy.

Elf odchodził od zmysłów. Chciał przestać na to patrzeć, przestać czuć zapach jej krwi, przestać słyszeć uderzenia pejcza o skórę. Chciał zniknąć.

Dziewiąty.

Tygrys splunął na elfkę, obaj mężczyźni zarechotali złośliwie i podsunęli Rivanowi pod nos zieloną perłę. Skorzystał z niej natychmiast, by zaleczyć rany Ash mogące doprowadzić do ewentualnej śmierci. Gdy zabrali magię, nadal starał się ją uzdrawiać, lecz im dalej od źródła czarów, tym trudniejsza była to sztuka. Elf sam był wyczerpany, ale nie wziął dla siebie ani jednej zielonej iskierki. Wszystko oddał elfce. Oddałby za nią nawet własne życie, gdyby tylko mogło to pomóc.

Obaj łowcy niewolników odwrócili się i wyszli, gratulując sobie dobrze wymierzonej kary.

– Pozabijam ich, łby im ukręcę – warknął Rivan najgłośniej, jak się odważył, gdy tylko drzwi do celi się zatrzasnęły.

– A ja zamorduję Kła – wyszeptała Ash słabo, tak cichutko, że nie wychwyciłyby tego ludzkie uszy.

Chwilę później osunęła się w kałużę własnej krwi.

***

Rivan otrząsnął się z koszmaru. Deszcz przestał padać, teraz dokuczliwy był jedynie wiatr. Magia żółtej perły zupełnie się wyczerpała, czego nawet nie zauważył. Wzruszył ramionami, mrugając szybko. Jego łzy nie wzięły się wyłącznie z pędu powietrza.

Spokojny, równy oddech Ash i wolne bicie jej serca tuż przy jego plecach dały mu wyczuć, że zasnęła, co zauważył z pewnym zdziwieniem – sam nigdy nie zdołałby usnąć w powietrzu. Cieszył się jednak, iż elfka odpoczywała. Potrzebowała ogromnych pokładów siły, by przetrwać to, co nadchodziło.


W trzy dni później na horyzoncie zamajaczyły mury Dircandu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro