Rozdział XXVIII. Diego

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Zakładam, iż Larentowi i Fionie udało się wpaść na twój trop? – spytał kwaśno Arone, znacząco wpatrując się w poranioną twarz Tamary.

Profesor stał pośrodku pomieszczenia z ramionami ciasno splecionymi na piersi. Trzaskający ogień w kominku brzmiał niemal złowrogo w połączeniu z zimnym wzrokiem profesora. Strażnicy czekali w pogotowiu tuż za gładkimi, czarnymi drzwiami gabinetu. Diego rozglądał się niespokojnie wokół, uważnie studiując każdy detal bordowych ścian, złotych ram obrazów i rzeźbionych, mahoniowych mebli. Próbował w ten sposób uspokoić swe myśli, w których kłębiły się setki pytań.

Mimo onieśmielenia, które wręcz biło od profesora, Gwardzistka dumnie uniosła głowę.

– A pomimo tego ostatecznie udało mi się przed nimi umknąć – odparła buńczucznie. Zaraz jednak odchrząknęła, zapewne pojmując, że nie pora na zgrywanie pyszałka. – Profesorze, przyznaję się do wszystkiego. Uprowadziłam Villie Forint, choć nie z powodu, który nasuwa się na myśl. Proszę mi wierzyć, że moje uzasadnienie, choć może okazać się dla was niewystarczające, jest w zupełności szczere.

Arone wpatrywał się w nią przez chwilę z taką intensywnością, że Diego czuł ciężar tego spojrzenia. Na niego profesor nigdy tak nie patrzył. Półelf usiadł w fotelu stojącym pod ścianą, Gwardzistka zaś przycupnęła na eleganckim, rzeźbionym krześle ustawionym naprzeciw biurka. Arone, gestem pozwoliwszy jej wreszcie mówić, zasiadł za stołem, nie spuszczając oczu z dziewczyny.

– Powinnam prawdopodobnie zacząć od tego, że Diego od kilku lat obłożony jest klątwą.

Półelf otworzył usta ze zdumienia. Skąd o tym wiedziała? Nerwowo zerknął na profesora, który ze zmarszczonymi brwiami zdawał się analizować ostatnie zachowanie swojego ucznia. Po kilku chwilach nieznośnie napiętej ciszy skinął głową, ponaglając Tamarę.

– Przez ostatnie kilka miesięcy jego stan stopniowo się pogarszał, a wkrótce doprowadziłby do śmierci. Klątwy bywają wyjątkowo paskudne.

Diego zacisnął dłonie.

– Czy... czy to ty ją na mnie rzuciłaś? – wykrztusił.

– Nie, oczywiście, że nie. – Jej głos złagodniał. – Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. To okrutne. Klątwa została rzucona przez ród Teofano, który po trzystu latach powstaje, by odzyskać tron. Rebelia rośnie w siłę, pan, profesorze, z pewnością już o tym wie. Być może zaskoczy was jednak informacja, że szpiedzy przedarli się aż do Gwardii.

– Obawiałem się tego – przyznał Arone, a potem sięgnął do szuflady biurka, wyjmując z niej długi sztylet z czerwoną perłą tkwiącą w rękojeści. – Ty również przystąpiłaś do rebelii.

– Nie! – zaprzeczyła pospiesznie Tamara, kuląc ramiona. Diego nigdy nie widział żadnego Gwardzisty w takim stanie. Musiała być przerażona. – Zostałam do tego zmuszona.

Zerknęła na półelfa. Nie potrafił odczytać emocji czających się w jej oczach.

– Gdy byłam na ostatnim roku, Diego był w czwartej klasie. To właśnie wtedy klątwa po raz pierwszy go zaatakowała, a on spadł ze swojego gryfa.

– Masz rację – przyznał cicho półelf. – Tylko jaki to ma związek z rebelią?

– Uczniowie będący na ostatnim roku zaczynają przykuwać uwagę Gwardii – oznajmiła Tamara. Mówiła z trudem, jakby bolała ją samo wspomnienie tamtych wydarzeń. – Pewnej nocy ktoś bez ostrzeżenia pojawił się w moim pokoju. Pokazał mi karwasz z królewską koroną. Podał mi zapieczętowany list i zaczekał, aż go przeczytam. Był absolwentem Kolegium, więc uznałam, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. Myliłam się. – Urwała z westchnieniem.

– Co było w liście? – zapytał rzeczowo profesor, powoli odkładając sztylet.

– Napisano, że moje przyjęcie do Gwardii Zachodniej zostanie zaaranżowane. Po nim miałam dołączyć do drużyny, która służyła Wszechpotężnemu i odnaleźć dla niego poławiacza. Wszechpotężny, choć może powinnam powiedzieć Carlos Teofano, w prostej linii potomek cesarzowej Malei, wiedział o tym, że narodził się wybraniec. Wiedział o gasnącej magii perłowych jaskiń i pragnął potężnego poławiacza, by wykorzystać go do swoich celów.

– Jak mogłaś się zgodzić? – wyrwało się Diego, który siedział na krześle z plecami napiętymi jak struna.

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno.

– Ulubionym narzędziem Wszechpotężnego są groźby. Zostałam zaszantażowana. Rebelianci obłożyli klątwą osobę, która była mi bardzo droga, najdroższa na tym świecie. W czasie moich poszukiwań odpuścili sobie zastraszanie, lecz gdy tylko zdołałam wpaść na trop poławiaczki, znów zaczęli naciskać. Musiałam wykorzystać pierwszą nadarzającą się okazję, więc gdy tylko Villie opanowała podstawy magii i walki, porwałam ją i przekazałam rebeliantom.

– Nie powinnaś była tego robić – powiedział ciężko Arone. – Rozumiem, że śmierć ukochanej osoby jest czymś straszliwym, ale jako Gwardzistka powinnaś przede wszystkim służyć koronie. Wydając Villie rebeliantom, zdradziłaś Ruenperium. Zasługujesz na karę.

– Zdaję sobie z tego sprawę, profesorze, i jestem gotowa ponieść konsekwencje moich działań.

– Chwileczkę – wtrącił Diego, do tej pory zbyt oszołomiony, by przemówić.

– O co chodzi, Perez?

Przełknął ślinę, nim zaczął mówić, a mimo to słowa z trudem przeciskały się przez jego gardło.

– Tamaro, czy mówiąc „najdroższa osoba na tym świecie", masz na myśli... mnie? – Widząc, że przytaknęła, z niedowierzaniem wbił wzrok w podłokietnik. – Ale... dlaczego? Nic z tego nie rozumiem.

Dziewczyna wstała, założyła kosmyk zbłąkanych włosów za ucho i powoli podeszła do fotela, na którym siedział, jakby bała się, że spłoszy go samą swoją obecnością. Kucnęła tuż przy jego nodze, a potem bardzo ostrożnie przykryła jego dłoń, zaciśniętą na podłokietniku, swoją własną.

Potem spojrzała mu w oczy. Ogień z kominka odbił się w jej zielonych tęczówkach, a Diego odsunął się od niej gwałtownie. Te oczy. Oczy jego matki.

Jego oczy.

– Miałeś nigdy się o tym nie dowiedzieć. Nikt nie miał się dowiedzieć, ale chyba najwyższy czas zdjąć tę tajemnicę z moich barków. Jestem twoją przyrodnią siostrą, Diego – rzekła z nagłą nieśmiałością, o którą w życiu by jej nie podejrzewał. – Gdy twój ojciec wyjechał do Da Heli niedługo po narodzinach Re, mama straciła nadzieję, że kiedykolwiek wróci. Nie wysłał ani jednego listu przez półtora roku. Sądziła, że ją porzucił i powrócił do elfiej puszczy, do elfiej magii, o której zawsze wyrażał się z wielką radością. Dlatego też... miała przelotny romans z moim tatą. Kiedy twój ojciec wrócił i okazało się, że listy nie docierały, bo zwyczajnie pomylił adresy, kazała nam obiecać, że nigdy nikomu nie powiemy. Potem urodziłeś się ty, a mama prosiła, bym się tobą zaopiekowała. Re wiecznie nie było w domu, studiowała przecież prawo w stolicy. Ktoś musiał nauczyć cię porządnych psot.

– Bawiłaś się ze mną, kiedy inne dzieci nie chciały – szepnął wzruszony półelf. – Dziwiłem się, że chcesz zadawać się z mieszańcem.

– Kochałam cię najbardziej na świecie. I nadal kocham. Jesteś moim małym braciszkiem, mądralą i wspaniałym żołnierzem. Ojciec zginął w dniu napadu na wioskę. Sądziłam, że ty też nie żyjesz, dopóki nie pojawiłeś się pośród rekrutów. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. – Zaśmiała się krótko i cicho, raczej melancholijnie niż radośnie. Miała piękny śmiech. – Tak bardzo cię przepraszam, że musiałeś znosić tę klątwę przez te miesiące. To wszystko moja wina.

– To wszystko wina rebeliantów – zaprzeczył natychmiast, pragnąc jakoś odegnać bijące z jej oczu poczucie winy.

Dziesiątki wspomnień uderzyły w niego nagłą falą, przypominając, jak drogą była mu towarzyszką dzieciństwa. To ona nauczyła go dobrze biegać. To ona ćwiczyła jego pamięć, zabawiając go przeróżnymi grami. Ona słuchała, jak w podnieceniu i jąkliwie streszczał jej swe ulubione książki. Na perły, pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna w jego głowie zapanował pogodny spokój, gdy pomyślał o przeszłości. Było to cudowne uczucie.

– Wzruszające – chrząknął Arone, przerywając napływ obrazów. – Mimo tego nie umkniesz przed sprawiedliwością.

– Zaakceptuję każdą karę.

– Wobec tego... dlaczego nadal czuję się źle, gdy nie korzystam z pomarańczowej magii? – spytał Diego, zmieniając temat. Wciąż pozostały pytania, które wymagały odpowiedzi.

– Widocznie skutki nałogu, panie Perez. Tyle razy ostrzegałem, żebyście uważali z pomarańczową magią. Siła i prędkość to rzeczy niezwykle uzależniające. Skoro przez dłuższy czas chodziłeś z białą perłą w karwaszu, sądziłem, że już wszystko w porządku. W końcu nie miałeś skąd brać magii.

Zarumieniony półelf wyciągnął spod koszuli fujarkę, odkręcił ustnik i wytrząsnął trzy niemal białe perły na swoją otwartą dłoń.

– Proszę o wybaczenie, panie profesorze.

Profesor zamrugał, zaskoczony. Diego czekał w napięciu, ale po krótkim zastanowieniu Arone wzruszył ramionami. Wyszczerzone zęby zabłysły bielą na jego czarnej twarzy.

– Pozostali uczniowie tyle razy popełniali wykroczenia, że twój jednorazowy wybryk mogę ci odpuścić. Zwłaszcza że sam poniosłeś jego konsekwencje – dodał, widząc, jak półelf powstrzymuje grymas bólu, towarzyszący odłączeniu się od czarów. – Obyś zdołał odzyskać formę do czasu egzaminu praktycznego. Tamaro?

Dziewczyna zasalutowała energicznie, stając na baczność.

– Słucham, proszę pana.

– Po egzaminie praktycznym zdecydujemy wraz z resztą profesorskiego grona, co z tobą uczynić. Na razie skonfiskuję ci wszystkie perły, zaś czas do zakończenia egzaminów spędzisz w więziennej celi. Jeżeli zdradzisz nam nazwiska rebeliantów, a jestem tego pewien, rozważymy złagodzenie kary. Możesz spocząć.

– Dziękuję po stokroć, panie profesorze. – Tamara z ulgą opuściła ramię.

Arone ceremonialnie podważył paznokciem wszystkie trzy perły tkwiące w karwaszu Gwardzistki, po czym wsunął rękę do szuflady biurka. Wyciągnąwszy stamtąd czarną perłę, pieczołowicie umieścił ją w jednej z luk. Sięgnął do swojej szyi, na której wisiał złoty kluczyk. Włożył go do pozornie niewidocznego zamka, przekręcił i perła zniknęła, przykryta warstwą metalu. W ten sposób nie można było się jej pozbyć. Diego nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, iż w ich karwaszach znajdowały się podobne mechanizmy. Teraz rozumiał, dlaczego nie dało się ich zdjąć.

Tamara pokornie schyliła głowę.

– Moja droga uczennico, wierzę w twoje dobre intencje. To jedynie procedura, chyba rozumiesz. Powstrzyma cię od używania magii, przynajmniej dopóki nie zostanie wymierzona sprawiedliwość.

– Nie ma potrzeby się tłumaczyć, profesorze.

– Cieszę się, że przyjmujesz to z takim spokojem. Zdarzały mi się przypadki, w których pełno było wrzasków i rękoczynów. Dobrze, wracając do sedna sprawy, czy wiesz, gdzie trzymają Villie?

– Niestety nie – przyznała dziewczyna. – Z pewnością nie trzymają jej w Gwardii, mają tam zbyt niewielkie wpływy. Obstawiałabym bagna w Elish, gdyż to tam znajduje się ich główna baza. Ewentualnie Dircand.

– Dircand? – wymamrotał Diego, bardziej do siebie niż do pozostałych. – Znowu Przeklęte Miasto. Mam wrażenie, że wszystko kręci się wokół niego.

Ich rozmyślania przerwało niespodziewane bicie zegarów.

– Wygląda na to, że jesteśmy już spóźnieni na bankiet – oznajmił niechętnie profesor Arone. – Tamaro, królewscy strażnicy odeskortują cię do celi. Przekażę im, by załatwili ci niezbędne udogodnienia. Wrócimy do tej rozmowy po egzaminach praktycznych, w obecności innych profesorów.

– Dziękuję, panie profesorze. Diego?

Półelf spojrzał na nią pytająco. Mimo podbitego oka, zakrwawionej twarzy i czarnej perły w karwaszu wyglądała jak najszczęśliwsza osoba na świecie.

– Wiem, że nie przepadasz za budowaniem relacji i fizycznym kontaktem, ale... mogłabym cię przytulić?

– Eee... – zaczął i natychmiast skarcił się w myślach za takie zająknięcie. Oduczył się wydawania podobnych dźwięków już przed wielu laty, nie zamierzał powracać do nieeleganckiego wysławiania się. – Właściwie to nie mam nic przeciwko temu.

Gdy ciepłe ramiona Tamary objęły go serdecznie, choć nie bez pewnej dozy niezręczności, poczuł się dziwnie. Nie przywykł do podobnego okazywania uczuć. Właściwie to miał w duszy jedynie pustkę, być może spowodowaną nadmiernym natłokiem informacji. Mimo to odwzajemniał uścisk. Koniec końców przytulał swoją siostrę. Nadal nie mógł w to uwierzyć. Jednak nie był sam na tym świecie.

***

Diego wiedział, że bankiety w pałacu urządzano z ogromnym rozmachem, ale wciąż czuł się przytłoczony gwarem rozmów, zapachem setek nieznanych mu wykwintnych potraw oraz muzyką wygrywaną przez trzy harfistki, pięcioro skrzypków, a nawet bębniarza. Nigdy nie przepadał za podobnymi przyjęciami. Nie mieściło mu się w głowie, w jaki sposób zorganizowano tak pełen przepychu wystrój sali – girlandy, błyskotki, kwiaty, kwiaty, kwiaty w środku zimy!, a także lampiony z barwionymi szkiełkami, przez co wszystko mieniło się wszystkimi kolorami pereł – w ciągu zaledwie jednego dnia.

– Nawet tobie nie udało się wykręcić od balu? – rzekła pochmurnie Niyo.

Dawno już przestał dziwić się jej zdumiewającej umiejętności pojawiania się znikąd tuż obok.

– Niestety. Za to dowiedziałem się czegoś wybitnie ciekawego. Mam siostrę – oznajmił, przy okazji przekonując sam siebie o prawdziwości tego stwierdzenia. Wciąż brzmiało obco, jak kłamstwo. – Wprawdzie przyrodnią, ale... mam rodzinę, Niyo. Myślałem, że nikt mi już nie został.

– Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś. Kto to może... ach, no przecież! To Tamara, prawda?

Diego zamrugał, osłupiały.

– Skąd ty to... a zresztą, nieważne. Ładnie wyglądasz.

– Dziękuję – odparła, wykonując zgrabny piruet w swojej granatowej sukni do kostek. – Na szczęście moja peleryna do niej pasowała. Nie zniosłabym siedzenia w tym tłumie bez kaptura – dorzuciła, delikatnie poprawiając materiał na głowie.

– Opowiem ci może całą historię. Tylko może znajdźmy Rivana oraz Ash, żebym nie musiał się powtarzać, bo jest co opowiadać.

Niyo odszukała elfy w kącie przestronnego, jasnoniebieskiego pomieszczenia, popijających poncz. Rivan nie wyglądał na zbyt zachwyconego perspektywą mącenia zabawy poważnymi sprawami, lecz jego protesty miały jedynie niewerbalną formę. Cała czwórka udała się na taras, gdzie pomimo chłodu na policzkach Diego stopniowo ukazywał się rumieniec, rosnący w miarę streszczania pamiętnej rozmowy w gabinecie.

– Ciekawa historia. Możemy już wrócić na salę? – spytał Rivan, gdy tylko półelf skończył mówić.

– No wiesz? – oburzyła się Ash. – Przecież to rewelacja zmieniająca całe życie! Jakbyś się czuł, gdyby nagle stanęła przed tobą twoja siostra?

– Po pierwsze, prawie na pewno jestem jedynakiem. Elfy nie rozmnażają się tak gwałtownie jak rodzaj ludzki, o czym przecież powinnaś wiedzieć. A po drugie, jestem zbyt pijany na snucie niewyobrażalnych scenariuszy. Naprawdę mam ochotę zapomnieć o całym świecie na chociażby jeden wieczór. To nasz zimowy bal! Ten, który wcześniej został przerwany przez jakiś zamach. Proszę was, tym razem chwilowo nie zajmujmy się ratowaniem kraju.

– Jeśli chcesz iść, idź. Nikt cię tu nie trzyma. My mamy zamiar... – zaczęła Niyo, ale urwała gwałtownie, odwracając się w stronę rozciągającego się kilkanaście stóp pod nimi ogrodu. – Coś słyszałam.

Dziewczyna podbiegła do kamiennego balkonu i wychyliła się przez balustradę, pozostali podążyli za jej przykładem. Diego zmrużył oczy, dostrzegając w ciemnościach postać o płomiennorudych włosach, odzianą w olśniewającą, krwistoczerwoną suknię.

– Ethne! – wykrzyknął zdumiony Rivan. W jego słowach można było usłyszeć, jak szeroko się uśmiechnął. – Co ty tu robisz?

– Miałabym przegapić okazję przybycia na królewski bankiet? – odparła nowo przybyła, ze stoickim spokojem wchodząc po oblodzonych schodach na taras. Musiała podwinąć w tym celu rąbek kreacji, odsłaniając czerwone szpilki. – Najważniejszych członków rodów szlacheckich zawsze zapraszają na każde przyjęcie.

– Rodów szlacheckich? – powtórzyła cicho Ash. Diego zmarszczył brwi, zdziwiony jej nagłym skuleniem ramion i syczącym tonem wypowiedzi. – Zapewne Lisica, jak mniemam?

– W istocie, elfko. Elfie, czy zechcesz towarzyszyć mi w tańcu?

Rivan bez namysłu podał jej ramię. Oboje popłynęli do wnętrza sali.

Diego potrząsnął głową.

– Czy tylko ja kompletnie nie pojmuję, co tu się właściwie wydarzyło?

– Nie tylko ty – mruknęła Ash.

Niyo ledwie zdołała ukryć swój uśmiech.

– Jesteś zazdrosna, moja droga?

– Ja? Zazdrosna? Skąd! – prychnęła elfka. – Po prostu miło by było, gdyby ten pacan poświęcił choć odrobinę czasu na przetrawienie tego, co właśnie powiedziałeś. Villie jest w rękach Teofano. Jeżeli zmuszą ją do współpracy szantażem, tak jak wcześniej Tamarę, jesteśmy w niemałych tarapatach.

– Daj mu spokój – poprosił Diego. – Ja sam potrzebowałem chwili, żeby wszystko do mnie dotarło.

– Swoją drogą, nie ciekawi was, kiedy Rivan zdążył poznać tę całą Ethne? – zapytała elfka, bynajmniej nie pozbywając się oburzonego tonu.

– Jeśli chcesz, możemy obie pójść i ją przepytać. Sama bardzo mnie interesuje – zaproponowała Niyo.

– Z przyjemnością.

– Diego, mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli cię zostawimy.

Dziewczyna wypowiedziała te słowa dla czystej formalności, lecz pomimo tego skinieniem dał znać, że mogą odejść. Gdy zatrzasnęły się za nimi szklane drzwi, z ciężkim westchnieniem oparł się o kamienną balustradę. W milczeniu podziwiał pałacowe ogrody, mimowolnie zachwycając się misternymi wzorami, które ułożono z żywopłotów. Nagie gałązki przykrywał śnieg, tworząc jakby śnieżnobiały labirynt.

Oparłszy głowę na chłodnych dłoniach, niemal nie słysząc hałasu bankietu, pozwolił sobie zatopić się we wspomnieniach.

***

Trzynaście lat wcześniej

– Mamo, dokąd idziemy? Chcę zostać w środku – jęknął pięcioletni Diego, gorączkowo czepiając się fałd maminej spódnicy.

Rosa Perez, zgrabna, wiecznie pogodna kobieta o najpiękniejszej urodzie w całej wiosce, kucnęła przy nim i z uśmiechem przejechała dłonią po jego kasztanowych lokach.

– Tata wyszedł, nie możesz zostać sam. Inaczej na pewno wszystko byś za mnie posprzątał i nie miałabym co robić po powrocie – oznajmiła spokojnie. Diego wyprostował się, udobruchany komplementem. – Idziemy do mojego przyjaciela. Ma córkę, która jest tylko trochę starsza od ciebie. Możesz się z nią pobawić.

– Nie, dzieci nie chcą się ze mną bawić. Czy ona ma jakieś książki?

– Ona będzie chciała. I na pewno ma jakieś książki.

– Poczytam i nie będę się bawił – uznał wreszcie, łaskawie pozwalając wyprowadzić się z domu.

Przyjaciel mamy mieszkał okropnie daleko. Musieli minąć aż dwadzieścia trzy domy, nim się zatrzymali. Wiedział to, bo uważnie liczył.

– Witaj, Gracjanie. Czy jest Tami? Przyniosłam dla niej prezent. Dzisiaj uznaliśmy też razem z Diego, że najwyższy czas, żeby się poznali. Prawda, malutki?

Nie odpowiedział, chowając twarz w spódnicy mamy. W progu stał mężczyzna, a chociaż się uśmiechał, Diego się go bał. Dorośli w wiosce krzywo na niego patrzyli, dlatego nie wychodził często.

Nagle za mężczyzną ktoś się pojawił. Ktoś niewysoki, umorusany i szeroko uśmiechnięty.

– Cześć! Diego, w końcu mogę cię poznać! Jestem Tami! Mam osiem lat. Lubisz czytać książki?

To było dziwne. Nikt wcześniej się tak do niego nie odzywał. Dzieci uciekały od niego, nie podobały im się jego uszy, jedno okrągłe, a drugie spiczaste. Pokazywały go palcami, ale przynajmniej się nie śmiały, tak jak z Małego Wigga, który nie potrafił wspinać się na drzewa. Zawsze płakał, gdy mu kazali, a potem nie umiał zejść. Diego cieszył się, że jemu nikt nic nie każe. Mógł w spokoju czytać książki. Ta dziewczynka jednak się go nie bała, tylko przyjaźnie szczerzyła zęby, w których brakowało górnych jedynek. Nie śmiała się z niego, tylko do niego. To było coś nowego.

– Lubię czytać – przytaknął.

– Chodź, pokażę ci swój pokój! – zawołała Tami, złapała go za rękę, a potem pociągnęła w głąb mieszkania.

***

Półelf roztarł zmarznięte dłonie. W żaden sposób nie zdołał połączyć tej roześmianej, szczerbatej dziewczynki ze wspomnienia z poważną, ambitną Tamarą Aen, najlepszą uczennicą w ciągu ostatniego stulecia. Niedługo po tamtym spotkaniu wioska spłonęła, spalona przez umundurowanych żołnierzy. Diego próbował sam sobie wyperswadować wymysł, iż była to osobista królewska straż, a mimo to we wspomnieniach uparcie widział identyczne stroje. Logicznie rzecz biorąc, to nie mogła być prawda. Dlaczego więc był przekonany o słuszności swojej pamięci? Prawie zapragnął udać się do łóżka, by wśród koszmarnych płomieni we śnie raz jeszcze uważnie przyjrzeć się marom.

– Na pewno to sobie wymyśliłem – szepnął do siebie. – Inaczej to wszystko nie ma sensu.

– Wiele rzeczy pozbawione jest sensu – usłyszał za plecami spokojny głos. – A mimo to znajdują się na tym świecie.

Książę Olianus, ubrany w elegancką, błękitną koszulę oraz o ton ciemniejszy garnitur, podszedł do niego niespiesznie. Diego z szacunkiem przyklęknął na jedno kolano w cienką warstwę śniegu pokrywającą balkon przy balustradzie, przemaczając nogawkę spodni. Następca tronu gestem polecił mu zaniechać formalności.

– Też lubię tu przychodzić podczas tych wszystkich nudnych przyjęć. One nie mają dla mnie sensu. Po co przez cały wieczór chodzić z przyklejonym uśmieszkiem i udawać, że to najcudowniejsza rzecz pod słońcem? Ja tego nie rozumiem, zwłaszcza gdy najbiedniejsi cierpią z powodu zimna, głodu... oraz niewoli.

Diego oniemiał.

– Wasza Wysokość... czy... – zaczął, ale nie był w stanie sformułować żadnego sensownego zdania.

Olianus spojrzał na niego z błyskiem w oku.

– Powiedz mi, Diego, czy idea Dircandu ma jakikolwiek sens? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro