Rozdział XXX. Villie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Villie ocknęła się z potwornym bólem głowy. Przez zasłonę otumanienia nie była w stanie stwierdzić niczego ponadto, iż było jej bardzo, ale to bardzo zimno. Mroźne powietrze kłuło ją w nos. Stopniowo, z każdą minutą wypełnioną powolnymi, ciężkimi oddechami, coraz lepiej zdawała sobie sprawę ze swojego położenia. Leżała na obolałym boku z policzkiem przyciśniętym do ostrych desek. Miała zdrętwiałe ramiona i spierzchnięte wargi. Chciało jej się jeść i pić. Szczękające zęby potęgowały tylko nieznośne łupanie w tylnej części czaszki. 

Z czasem zorientowała się również, że chłód wcale nie pochodził z zewnątrz. Czuła go w sobie, w samym środku serca. Okrutny sopel wrzynający się w płuca, niepozwalający zaczerpnąć pełnego oddechu.

Zdołała lekko uchylić opuchnięte powieki. Ciasna cela z grubych, metalowych prętów, oświetlona jedynie dzięki maleńkiemu lufcikowi przy suficie. Smętny stosik siana był wszystkim, co znajdowało się w tym więzieniu. Syknęła przez zaciśnięte zęby, gdy spróbowała się poruszyć. Ręce zaledwie drgnęły, protestując przy wysiłku bolesnym skurczem. Coś powstrzymywało je przed ruchem.

Gdy z najwyższym trudem zdołała przekręcić głowę, ujrzała coś, co przeraziło ją do szpiku kości. W panice szarpnęła ramionami, wierzgnęła całym ciałem, zupełnie nieskutecznie, ale desperacja zaćmiła jej umysł do tego stopnia, że przestała logicznie myśleć. Gruby, metalowy łańcuch oplatający cały tors odebrał jedyny atut, jaki mogła posiadać w tej sytuacji. W każdym ogniwie tkwiła paląca mrozem czarna perła.

W szaleńczej próbie Villie spróbowała wysadzić pęta czerwonymi iskrami, lecz te, zamiast przybyć na wezwanie poławiaczki, zgasły kompletnie, spłoszone chłodem antymagii. Kolejna fala zimna zalała jej członki. Zaklęła ledwie słyszalnie, choć miała zamiar wywrzeszczeć całą wiązankę brzydkich wyrazów. Głos odmówił jej posłuszeństwa.

– Nie śpisz – odezwał się ktoś tuż przy kratach celi. Uniosła wzrok, by zobaczyć grube, skórzane buty i znoszone, ale porządne wykonane spodnie. Przełknęła ślinę, niemo prosząc o chociażby łyk wody. – Pewnie chce ci się pić. I tu trafiamy na pierwszy zgrzyt w naszej relacji, bachorze, bo nie mam zamiaru ci usługiwać. Obędziesz się bez wody jeszcze przez parę godzin. Nikt nie powiedział, że twój pobyt w Elish ma być przyjemny.

Wstał, obrócił się na pięcie z piskiem podeszew i odszedł. Mimo zmęczenia usłyszała, że uśmiecha się kpiarsko przy tych słowach. Gdyby mogła, pacnęłaby się w głowę, zmuszając swój umysł do zwyczajowej dokładnej analizy. Posiadała zaledwie strzępki informacji, ale nawet to było bezcenne w sytuacji, w jakiej się znalazła.

Tę nazwę – Elish – Villie kojarzyła do tej pory jedynie z baśni swojej babci. Według starszej pani Forint była to sąsiadująca z Ruenperium od zachodu kraina złota oraz bagien. Na południu znajdowały się kopalnie, z których cenny kruszec wieziono aż do ojczyzny Jaz Rueny przy pomocy słynnego Złotego Kanału, na północy zaś kryły się niezwykle rozległe mokradła, zasnute mgłą i niedostępne dla obcych. Ludzie mieszkający na bagnach Elish byli albo szaleńcami, albo wręcz dziwakami. Powiadają, mówiła babcia, iż czają się tam niebezpieczne monstra, czyhające tylko na jakiegoś zbłąkanego podróżnika.

Kraj ten nawet w opowieściach napawał Villie strachem, a wiadomość, że znajdowała się tam fizycznie, w dodatku z dala od rodziny i kogokolwiek, kto mógłby ją ochronić, sprawiła, że z jej oczu popłynęły łzy. Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Ani rodzice, ani babcia, ani Dart. Samiuteńka jak palec, z łańcuchem, który odbierał jej magię.

– Chcę do domu – poskarżyła się szeptem, świadoma tego, jak bardzo żałośnie brzmiała.

Nie wiedziała, jak długo była sama. Po niezliczonych łzach i bezowocnej szarpaninie z kajdanami drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wkroczyły trzy osoby. Sądząc po czystych butach oraz eleganckich spodniach, a nawet jednej sukni, były to ważne osobistości. Wyniosły przedtem strażnik teraz raz po raz płaszczył się w ukłonach, gdy podchodził do krat. Otworzył celę, a wówczas jedna para butów podążyła naprzód. Wypastowane noski zatrzymały się tuż przy twarzy dziewczynki, tak, że miała doskonały widok na złocony haft, który zdobił kanty nogawek.

– Poławiaczka.

Jedno słowo, pomyślała przerażona Villie. Nigdy nie sądziła, że można się kogoś śmiertelnie przestraszyć po zaledwie pojedynczym słowie. Zadrżała, obawiając się dalszego ciągu wypowiedzi. 

– Potrzebna mi jesteś tylko do jednego – wysyczał mężczyzna. Nachylił się, ale nadal nie mogła dostrzec jego twarzy. – Masz zrównać Toliaral z ziemią i zabić całą dynastię Ruena.

Zapadła pełna napięcia cisza i dopiero po dłuższej chwili dziewczynka zorientowała się, że oczekuje się od niej odpowiedzi.

– Ja... ja nie chcę nikogo zabijać.

Kopnięcie nadeszło niemal natychmiast, brutalnie wymierzone prosto w nos. Pisnęła z bólu i zwinęła się w kłębek na tyle, na ile pozwalał jej łańcuch. Czerwień zalała całą jej twarz, mieszając się ze łzami. Łapczywie chwytała powietrze ustami, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Nikt nigdy nie wyrządził jej takiej krzywdy.

– Jeśli tego nie zrobisz, zabijemy twoją rodzinę... i najlepszego przyjaciela. Bo masz przyjaciela, prawda, poławiaczko?

Zamarła. Świst jej oddechów był jedynym dźwiękiem rozlegającym się w celi. Gorączkowo błagała wszystkie gwiazdy, by okazało się to tylko złym snem. Nie rodzice. Nie Dart. Nie mogą przez nią cierpieć. Nie mogą umrzeć przez to, że ona urodziła się z przeklętą magią.

– Przemyśl to sobie. Za trzy dni znowu sobie porozmawiamy.

Kroki. Trzaśnięcie drzwiami. Zostawili ją z niemożliwą do podjęcia decyzją i krwią zalewającą oczy. Leżała bez ruchu, z trudem nabierając powietrza w płuca.

Zamknąwszy kratę na klucz, strażnik usiadł w kącie pomieszczenia. Półprzytomna ze zmęczenia zauważyła, jak odruchowo próbował zapalić złotą perłę tkwiącą w pierścieniu na jego palcu, by poświecić sobie przy czytaniu. Magia zajaśniała na sekundę, po czym zgasła, jakby pochłonięta przez ciemność. Mężczyzna prychnął pod nosem zirytowany i zupełnie nieświadomy faktu, iż właśnie zdradził więźniowi zasięg działania łańcucha. Przyzwyczajenie Villie do uważnej obserwacji sprawiło, że mimowolnie zapisała w głowie odległość około pięciu metrów. Na nic jej się ta informacja nie przyda, ale w obliczu ultimatum, uwięziona, sama, otoczona zimnem usiłowała desperacko zachować resztki logicznego myślenia.

Mijały kolejne godziny, podczas których marzła coraz bardziej. Miała wrażenie, że jej palce zmieniały się w twardy lód i wkrótce w ogóle nie będzie mogła się poruszać. Magia nieustannie gasła coraz bardziej z każdym uderzeniem serca. Czarne perły rozrywały duszę Villie na milion kawałków przy pomocy ostrych, bezlitosnych szponów. Chciała krzyczeć, ale nie mogła, ciemność zacisnęła się również na jej gardle.

Zimno. Zimno, zimno, zimno. Okropne, przerażające zimno.

W końcu oszalała, odwodniony, zziębnięty umysł przekonał ją, iż jedynie śmierć będzie w stanie ukrócić te nieznośne cierpienia. Tylko śmierć może uratować ją od podjęcia złej decyzji, od zdrady kraju albo od zdrady rodziny oraz Darta. Zaczęła raz po raz uderzać głową o posadzkę, aż poczuła chłodną, gęstą ciecz spływającą po włosach. Nawet jej krew stała się zimna. Usłyszała krzyk nakazujący jej przestać, ale ani myślała się go posłuchać. Warknęła tylko gardłowo i zamachnęła się jeszcze mocniej.

Wszystko zawirowało i zapadła noc.

***


– Miałeś jej pilnować! Zobacz, co narobiłeś, prawie się zabiła. To tyle, jeśli chodzi o twoje kompetencje. Wynoś się, zejdź mi z oczu!

Uchyliła opuchnięte powieki. Jej głowę i nos oplatał szorstki bandaż, przy którym majstrowały czyjeś ręce. Zamrugała, usiłując odzyskać ostrość widzenia, lecz na próżno.

– Obudziłaś się – odezwał się ktoś z wyraźną ulgą w głosie. – Jesteś głodna? Ten parszywiec Jon na pewno cię nie nakarmił.

Spróbowała odchrząknąć, by pozbyć się chrypy, lecz na nic się to zdało.

– Zimno mi. – Nie sądziła, by ktokolwiek zrozumiał jej charkot.

– Dam ci ciepłej zupy. Chari, przynieś jedną porcję zupy z kuchni!

– Robi się!

Jakaś dziewczyna, sądząc po głosie jeszcze przed dwudziestką, wyszła pospiesznie, trzaskając drzwiami. Chrobotliwy, nieprzyjemny dla ucha dźwięk sprawił, że Villie skrzywiła się boleśnie.

– Zimno mi przez perły – wydusiła. Nos miała zapchany zeschniętą krwią.

Jej wzrok odzyskał wreszcie przynajmniej część sprawności, mogła więc dokonać powierzchownych oględzin. Znajdowała się w niewielkiej izdebce z kominkiem, w którym trzaskał ogień. Trzy z czterech ścian pełne były ciasno zastawionych półek, przy czwartej stał stół zawalony szklanymi naczyniami. Widocznie była to siedziba miejscowego lekarza.

Powoli przekręciła głowę, a wówczas jej spojrzenie napotkało czarne oczy młodego chłopaka. Miał rumiane policzki, wąskie usta i nosił okrągłe binokle w cienkich oprawkach. Jasne włosy spiął w kucyk, chyba po to, by nie przeszkadzały mu przy pracy. Wyglądał na zdecydowanie zbyt niedoświadczonego, by pełnić funkcję medyka, ale zaplamiony fartuch, uważny wzrok oraz rozkazujący ton, z jakim posłał tę dziewczynę po zupę, wskazywał na coś wręcz przeciwnego.

– Na perły niestety nic nie poradzę, choć moim skromnym zdaniem wystarczyłoby ich tylko kilkanaście, a nie kilkadziesiąt. Musi być ci ciężko bez magii – powiedział cicho, ze szczerym współczuciem. – Jestem Yanka. A ty nazywasz się Villie, prawda?

Przytaknęła słabo. Bardzo nie chciała czuć do niego nawet krztyny sympatii, lecz po przesłuchaniu i godzinach spędzonych w samotności, chłodzie, z nienawistnym, szydzącym strażnikiem, całą sobą kurczowo przylgnęła do tej odrobiny dobroci i ciepła, którą jej okazano.

Dziewczyna wróciła z zupą. Nim weszła, wytupała śnieg z butów, przeklinając pod nosem pogodę. Yanka pomógł Villie usiąść, oparł jej plecy o ramę łóżka, poprawiając płaską poduszkę. Wręczył jej zupę, a dziewczynka spostrzegła, że uwolnił jej ręce z łańcucha. Ogniwa nadal ciasno oplatały klatkę piersiową, ale przynajmniej mogła się poruszać. Uśmiechnęła się leciutko, bo na więcej nie pozwalał obolały nos. Dłonie miała jednak tak zziębnięte, że całe trzy minuty minęły, nim przestały drżeć. Zdrętwiały i pokryły się siniakami od leżenia na boku, ale przemogła ból i sama uniosła naczynie do ust. Chciała wyglądać na sprawniejszą, niż była w istocie.

– Masz szczęście, że Iniro nie złamał ci nosa – odezwał się Yanka, gdy wypiła duszkiem prawie połowę zupy, nie bacząc na sparzony język; musiała pozbyć się tego zimna. – Bywa porywczy, ale nikt nie jest na tyle odważny, by mu się postawić.

– Iniro? – Villie spróbowała odsłonić bandaż, by nie zakrywał uszu, ale Yanka trzepnął ją w palce.

– Był dzisiaj u ciebie. Rządzi całym tym kramem. Nie przepadam za nim ani za tymi bagnami – przyznał chłopak, a potem zmrużył oczy, spoglądając na poławiaczkę z łagodnym uśmiechem. – Tylko nikomu o tym nie mów.

Bagna.... a zatem to tu trafiła. Do miejsca pełnego szaleńców i potworów. W życiu jej tu nie znajdą, mogła zakopać nadzieję na ratunek głęboko pod rozmokłą ziemią.

– Powiedział mi, że mam trzy dni, żeby zgodzić się na zostanie morderczynią. Inaczej zabije moją rodzinę – wymamrotała, ściskając miskę przy ustach. Zupa się skończyła i chłód znowu powrócił. – Nie wiem, co zrobić. Nie chcę, żeby ktokolwiek zginął. Ja... boję się. Bardzo. Chcę wrócić do domu.

Yanka bez słowa dotknął jej drżącego ramienia w miejscu, którego nie oplatał łańcuch czarnych pereł.

– Ja też chciałbym być teraz w domu, ale nie mogę. Wiesz, dlaczego?

Pokręciła głową. Odłożyła miskę na szafeczkę nocną przy łóżku, z trudem podrapała się po zabandażowanym nosie i spojrzała na Yankę. Zdziwiła się, gdy ujrzała łzy w jego oczach.

– Mojego domu nie ma, bo król Ruenperium pozwala, by po jego kraju panoszyli się łowcy niewolników. Łowcy, którzy zuchwale rabują i podpalają niemal wszystkie wioski napotkane na swojej drodze. Ta szuja w złotej obręczy na czole mówi o tym jak o niewielkim wybryku, którym nie należy się przejmować. Dał im nawet własne miasto. Mówi, że przecież „święta" Jaz Ruena musiała cierpieć z ich powodu, to my też musimy. To zły człowiek, Villie, naprawdę zły. Dlatego uciekłem za granicę, do Elish. Iniro chce zdetronizować dynastię Ruena i zniszczyć Dircand. Jesteś jedyną szansą na to, by nam się to powiodło. Proszę cię w imieniu mojej rodziny, porwanej i sprzedanej do niewoli. W imieniu mojej młodszej siostry, która zapewne trafiła do burdelu, a której ja nie potrafiłem uratować.

Yanka zaczął się trząść. Patrzyła, jak zaciska pięści na swoim fartuchu, jakby z ledwością powstrzymywał wybuch gniewu. Krzyknął, a wówczas do izby wbiegła dziewczyna, która przyniosła jej zupę. Trzymała pogrzebacz, gotowa zamierzyć się na Villie.

– Co się dzieje?! Nic ci nie jest? Zdjęła łańcuch?

Yanka otarł pot z czoła i odetchnął nerwowo., poprawiając kucyk.

– Wszystko w porządku. Dziękuję za troskę. To tylko wspomnienia.

– Yanka, prosiłam cię sto razy, żebyś nie rozdrapywał starych ran.

– Wiem, ale musiałem spróbować jej wyjaśnić, dlaczego walczymy z Ruenperium. Pomyśl chwilkę, Chari, ona nie może mieć więcej niż czternaście lat, a do tego był u niej Iniro, na pewno widzi nas jako okrutne monstra, a przecież wcale tak nie jest. My tylko próbujemy zwalczyć tę fanatyczną dynastię i pozbyć się terroru w naszej ojczyźnie. Pozbyć się Tygrysów.

Villie milczała. Czuła się, jakby wnętrze jej głowy wypełnione było watą, a tępe pulsowanie nosa także nie sprzyjało próbie przeanalizowania tej gigantycznej porcji informacji. Zamknęła oczy, przestała słuchać kłótni tych dwojga i skupiła się na nowej wiedzy, którą musiała uporządkować. Wyobraziła sobie Ash, blizny elfki, jej krzyk w nocy, gdy wybudzała się z koszmaru. To wszystko.... tego wszystkiego można było uniknąć, gdyby nie rozkaz króla. Słyszała o Dircandzie, ale w domu i w Kolegium mówiono o nim tylko jako „pamiątce po Jaz". Z kolei Ash opowiedziała jej o Tygrysach, gdy spytała o blizny, lecz dziewczynka sądziła, że to podziemna organizacja, którą aktywnie tropi Perłowa Gwardia, a nie gang z oficjalną królewską pieczęcią, porywający i torturujący wszystkich mieszkańców w kraju.

Ledwie kilka miesięcy temu Villie była szczęśliwym dzieckiem, całymi dniami biegała po lesie, ćwiczyła walkę toporkami, grała w perły z Dartem. Nie miała więcej trosk nad to, jak nauczyć się gotować. Teraz, dzisiaj, gdy siedziała w zupełnie obcym kraju, spętana łańcuchem z powodu potęgi swojej magii, postawiona przed nadchodzącą wojną, zrozumiała, że tamte dni nigdy już nie powrócą. Nie, teraz musiała wybierać między jednym złem, a drugim i z całego serca pragnęła zrzucić ciężar tej decyzji na kogoś innego.

Tyle że było to niemożliwe.

– Czy naprawdę cała dynastia Ruena jest zła? – spytała zbielałymi wargami.

Yanka i Chari jednocześnie skinęli głowami.

– Znowu drżysz, przyniosę ci jeszcze jeden koc, jesteś zimna jak śnieg. – Chłopak z troską obejrzał jej sine żyły, wyraźnie odznaczające się na zgrabiałych dłoniach. – Nie wrócisz do celi przez kilka dni, więc przynajmniej nie będziesz musiała spać na podłodze.

Dziewczynka poczuła się nagle ogromnie zmęczona. Ułożyła się na łóżku na tyle wygodnie, na ile pozwalały grube ogniwa łańcucha. Nim usnęła, opatulona kocami i pościelą przez Yankę, pomyślała, że chyba wolałaby nigdy się nie urodzić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro