1. KRZYK NESSIE

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kto zabił rudzika?

Wróbel się przyznaje:

'Zabiłem rudzika, przeszyłem go strzałą'.

𖥸

W autobusach podmiejskich lubię to, że kanary nie sprawdzają, czy w ogóle ma się bilet, co dopiero, czy jest skasowany. I to będzie najwyraźniej jedyna pozytywna rzecz dzisiejszego dnia.

Wysiadam z pojazdu, potykając się na ostatnim schodku. Szybko odzyskuję równowagę, a kiedy upewniam się, że nie grozi mi upadek twarzą na beton, wciągam powietrze po części z ulgą, po części ze wstydem. Co prawda autobus odjechał i nikogo nie obchodzi moja nieuwaga, ale dzisiaj czuję się wystarczająco źle, że i to zapamiętuję. A najlepsze jest to, że najgorsze dopiero przede mną.

Okej, dzisiejszy dzień składa się na: ponad godzinną wycieczkę autobusem i tramwajem do dziury zwanej Avaler Swallow, mdłości, które czułem dwa razy, pomoc jakiejś staruszki w skasowaniu mi biletu w tramwaju. Pozytywy... To brak kontrolerów w podmiejskim i smaczny tost z chleba sprzed dwóch dni. Załóżmy, że tost przeważa. No, przynajmniej do teraz.

Biorę kilka głębokich oddechów, wciąż stojąc na przystanku. Sprawdzam najbliższy powrotny. Nawet nie jestem zaskoczony, że będzie dopiero za dwie godziny. I tak dobrze, że dzisiaj jeszcze jakiś przyjedzie. Jednak muszę szczerze przyznać, że odzwyczaiłem się od tak ubogiego planu jazdy. Przynajmniej nie jest lodowato, jak zapowiada się na listopad, który zacznie się już za tydzień.

Odchodząc spod wiaty, przeskakuję nad rozległą kałużą. Jak widać i to miejsce wczoraj nawiedziła burza, czuję wilgoć w powietrzu. Przeczesuję palcami włosy, które układają się w delikatne fale. Po jeszcze jednym głębokim wdechu liczę do sześciu i zaczynam iść w kierunku celu podróży. Powoli, nie mam najmniejszego zamiaru się spieszyć. Chcę zobaczyć, co się tutaj zachowało.

Avaler Swallow nie jest małe. Wbrew pozorom to rozległa wieś, powierzchnią mogłaby dorównywać miasteczku, aczkolwiek zamiast budynków więcej tu wysuszonych pól i lasów. Jesienią to nic przyjemnego do podziwiania. Samych domów też nie stoi za dużo – ot, skupione w jednym obszarze wzdłuż krzyżujących się uliczek. Znajduję się w środku tego, jest cicho i ponuro. Budynki – ha, domy wielopokoleniowe – mają przynajmniej po pięćdziesiąt lat, niejedne pamiętają czasy epoki wiktoriańskiej i w takim stylu zostały zbudowane. Panuje tu upiorna atmosfera i nic dziwnego. Więcej jest niezamieszkałych domów-pałacyków niż lokatorów. Żadne dzieciaki nie biegają z piłką po uliczkach – ale to z powodu braku dzieci, a nie tego, że okolica jest nieprzyjemna. To względnie bezpieczna wieś.

Zależy dla kogo – podpowiada mój umysł, wiedząc doskonale, kiedy się wtrącić. Odrzucam tę myśl w kąt i pocieram ramiona. Wmawiam sobie, że to dla ogrzania się.

Liczę zapalone światła w domach i inne ślady tego, czy ktoś w nich mieszka. Odpowiedź dają pełne listów skrzynki pocztowe, niezgrabione liście na podjazdach czy takie pierdoły jak brak rzepowych latarni, których było kiedyś pełno w tym okresie. Im dłużej idę między domami, tym mniejsza szansa spotkania kogoś. I dobrze. Nie chcę zostać zauważony przez jakiegoś znajomego. Żyją tu tylko ci, którzy mieszkali w Avaler Swallow od zawsze, a więc ci pamiętający mnie. Ostatnie, czego pragnę (prócz bycia tutaj) to rozpoznanie.

Każdy, kto mnie zna, wie, że nie powinienem tu przebywać.

Zakładam zapobiegawczo kaptur na głowę. Może teraz i wyglądam na dilera narkotyków, ale przynajmniej nikt nie będzie wiedział, że jestem nim ja.

W zasadzie istnieje całkiem sporo powodów, dlaczego Avaler Swallow staje się miastem... a raczej wsią duchów. Przede wszystkim już dekadę temu większość mieszkańców była stara. Po drugie, osiem kilometrów dalej znajduje się Hathorne – moje miasto. To z pozoru niewiele, ale to odległość w linii prostej, przez las. Drogi są wybudowane naokoło i zamiast kilkunastu minut do miasta jedzie się prawie godzinę.

Mieszkanie tutaj też się nie opłaca. Jedyna szkoła jest mała, nieprzystosowana do większej ilości uczniów, a jedyny spożywczak, który mijam, prawdopodobnie nie działa od paru dobrych lat.

O swoim dawnym domu wiem wiele. Nasłuchałem i napodziwiałem się tych wszystkich wad w dzieciństwie. Jednakże żadna z nich nie sprawiła, że musiałem się stąd wyprowadzić w wieku dwunastu lat. Powód był bardziej skomplikowany niż sporadyczne braki w dostawie prądu.

Podciągam rękaw katany i patrzę na zegarek. Jeszcze godzina i pięćdziesiąt minut do odjazdu. Niedobrze. Mam za dużo czasu, a już teraz przekroczyłem granicę mojego dziennego narzekania. Nie mogę zwlekać ze spacerem między domami. Jestem przekonany, że on zna rozkład jazdy na pamięć. Wiedziałby, że celowo się nie spieszyłem, abym mógł w czasie spotkania powiedzieć, że się spieszę na autobus.

Nie powinienem się tym przejmować, wiem to. Ale strach przed człowiekiem, z którym mam się spotkać, nie jest łatwy do wyplenienia.

Zagryzam wnętrza policzków, po czym znowu liczę do sześciu. Mój dawny dom wyłania się spośród innych w alejce. Trzeci ode mnie, przedostatni od końca. Typowy, wiktoriański pałacyk, utrzymany w ciemnych barwach z czterema piętrami, sutereną i piwnicą. Znam go od podszewki, jest na tyle przestronny, że zmieściłoby się prawie trzydzieści osób. Kiedyś, w czasach świetności, miał piękny, rozległy ogród, ale już po wygryzionych konarach i suchej winorośli widzę, jak bardzo mój dom podupadł.

Z każdą chwilą denerwuję się coraz bardziej. Tuż przed pałacykiem ściągam kaptur bluzy. Czy na pewno chcę? Przecież nie muszę dzisiaj. Nie muszę nawet jutro ani kiedykolwiek w życiu. Mogę zignorować, jak każdy zdrowy na umyśle człowiek, list w mojej kieszeni w czerwonej kopercie. To nie wezwanie do sądu. Tylko zaproszenie. Zjawiłem się tutaj z własnej, głupiej co niemiara decyzji. Ten, z którym się spotykam, nie mógłby mi nic zrobić, gdybym go olał. To nie byłoby niegrzeczne zachowanie, w zasadzie się nie zapowiadałem. Do listu od niego była dołączona stówa i podpis „Jeżeli chcesz, przyjdź, kiedy ci pasuje, ale szybko". A przynajmniej tak wynikało z treści.

Gdyby przy mnie był, całkiem prawdopodobnie powiedziałby coś w stylu „W dupie mam, co chcesz zrobić, durniu. Ale skoro już tu jesteś, to gratuluję, zmarnowałeś pieniądze na bilet". O rany, na sto procent tak powie, bo przecież cierpliwie czeka na mnie w tymże domu.

Staję przed furtką. Uspokój się, mówię sobie. Sięgam do kieszeni torby i wyciągam z niej na ślepo dwie tabletki na uspokojenie z małej fiolki. Połykam obie za jednym zamachem. Nie działają od razu, więc i tak zażyłem je za późno, skoro nie chcę tam wybuchnąć paniką. Przyjechałem do Avaler Swallow cały w nerwach i to jest najgorsze. Próbuję sobie wmówić, że jeśli nie wytrzymam tam długo, po prostu sobie pójdę. Nie zatrzyma mnie przymusowo.

Jak dobrze by było, gdyby to tak działało.

Otwieram skrzypiącą furtkę, działającą niczym hałaśliwy dzwonek do drzwi. Mhm, już nie tylko on musi wiedzieć, ale też całe sąsiedztwo. Waham się, lecz prędko przechodzę. Uda mi się. Odwiedziny to nic strasznego. Zamykam oczy, robiąc drugi krok. O, widzisz. Jakoś poszło. Teraz kolejny. Dobrze, bardzo dobrze, zrób kolejny. Nie potykasz się o nic, pamiętasz trasę na pamięć.

Wiem doskonale, gdzie znajduje się każdy kamień czy krzew. Nie zmieniły swojego położenia. Po przejściu pięciu większych kroków otwieram oczy. Jeszcze tylko sześć metrów od ganku i zapukania do drzwi. Coś miga z lewej strony i prawie na pewno jest to ruch zasłony na parterze. Próbuję zrobić kolejny krok, ale coś mnie paraliżuje, niczym trucizna. Cholera. O cholera.

Boli mnie serce, a w głowie mam puste „Bum, bah, bum". Nie mogę... Nie mogę oddychać...

Zaciskam dłonie w kieszeniach. Niech to. Nie mogę. Jednak nie potrafię iść dalej. Gapię się pusto na czarne drzwi z kołatką potwora z Loch Ness.

Boję się okropnie. Nie chcę tu być, chcę uciec. Pragnę być w swoim mieszkaniu, z dala od tego przeklętego domu i człowieka, który tu mieszka...

Nie wiem, jak długo tak stoję ze łzami w oczach, ale rejestruję, że drzwi się gwałtownie otwierają, aż się wzdrygam. Kołatka potwora z Loch Ness chybocze, upada i rozpada się na pomniejsze części. W progu staje... człowiek, na którego widok się cofam.

Zmienił się. Niewiele, ale w ciągu tej dekady włosy mu mocniej posiwiały. Ma siedemdziesiąt trzy lata, wciąż jest niewysoki o wątłej sylwetce. Zniecierpliwiony ocenia mnie ciemnymi oczami. Momentalnie bym go przeprosił za zajmowanie czasu, gdybym tylko nie czuł, że moje usta są zaklejone.

Niech to. Po tych dziesięciu latach wciąż nie jestem gotowy na spotkanie. Chcę, żeby wrócił do środka. Jak ja go nienawidzę...

– Zniszczyłeś mi przynajmniej tuzin powitań, którymi chciałem cię zaszczycić. I wierz mi, ponad połowa dotyczyła tego, jak bardzo się wleczesz.

Niczego z siebie nie wyduszam, więc przewraca oczami.

– Zanosi się na deszcz, matole. Decyduj. A radzę się pospieszyć, jeśli nie chcesz zmoknąć, zafajdać mi podłogi i nadwyrężyć mojej cierpliwości, jak i pleców.

Spuszczam wzrok w ziemię. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Jeszcze raz. I jeszcze raz liczę do sześciu. Niech to, kiedy te tabletki zaczną działać?

Nie żebym się spodziewał miłego powitania, nic z tych rzeczy. Ale już na starcie dostałem od niego ochrzan. To tragiczny znak. Nie wolno z nim gadać, gdy jest w złym humorze – pamiętam tę lekcję, chociaż nie widzieliśmy się dekadę. Może gdzieś głęboko w duszy miałem nadzieję, że on, mój dziadek, się zmienił. Jednakże zapomniałem, że... Właśnie, to dziadek. On zawsze jest taki sam. To wciąż członek mojej rodziny, czy to wyklęty, czy nie.

– Już idę... Wilhelm – szepczę, nie mogąc się wysilić na głośniejszy ton. I tak byłoby to niepotrzebne. Już go nie ma, zostały tylko otwarte drzwi. A więc to tak. Nawet gdybym miał wrócić do siebie, musiałbym podejść i je zamknąć.

Ręce mi strasznie drżą, nogi też, gdy idę powoli, kroczek po kroczku. Czy dziadek nie mógł poprosić o spotkanie w kawiarni? Tylko akurat... w tym przeklętym domu?

Widzisz, nic ci nie zrobił – stwierdza mój umysł. Marne pocieszenie.

Przekonany, że spadnę, jeśli nie będę się czegoś trzymać, ostrożnie dotykam barierki schodów. Rdza i brud sypią się, co jest ohydne. Zabieram dłoń z powrotem, strzepuję z niej brud, ale czarna smuga pozostaje na palcach. Przyrzekam sobie, że jeśli nie będę musiał, niczego więcej nie dotknę w tym domu.

Następny głęboki wdech i wchodzę na schody. Nie spieszę się z wchodzeniem, a gdy przekraczam próg, kulę się w sobie, robi mi się duszno. Nie ma odwrotu. Może... Może powinienem był powiedzieć o tym spotkaniu mojemu bratu? Pewnie próbowałby odciągnąć mnie od tego pomysłu – ah, sam by przyjechał do Hathorne z wyrzutem, że w ogóle brałem tę opcję pod uwagę. Z drugiej strony mam już dwadzieścia dwa lata, a nie osiemnaście. Nie muszę się komukolwiek tłumaczyć. A tłumaczenie się z bycia idiotą jest paskudnym uczuciem.

Teoretycznie przyjechałem tu też dla brata, by naprawić to, co kiedyś zniszczyłem. Z listu wynikało, że ta rozmowa ma być furtką do rozpoczęcia lepszej przyszłości. Dziadek nie chciałby, żebym zaprzepaścił to przez strach...

Zamykam cicho drzwi za sobą, aby go nie rozzłościć. Przyciskam swoją czarną torbę do piersi, idąc do salonu numer trzy. Jest też nazywany pokojem dla tych, „którzy nie są warci jakiejkolwiek zastawy". Ta druga nazwa powstała lata przed moim narodzeniem. Po wyprowadzce dowiedziałem się, że to dziadek Wilhelm ją wymyślił. Całkiem do przewidzenia.

Wilhelm siedzi na fotelu, tuż przy zgaszonym kominku. Ze złotej filiżanki pije ulubioną, jasną herbatę. Koło niego, na komódce, leży mały stos starych książek. Wzdrygam się. Nie wiem, kiedy ostatnio palił, ale dziwę się, że wytrzymuje zimno w cienkim, czarno-czerwonego stroju złożonego z koszuli, spodni, lakierków i znanej na całą rodzinę kamizelki w pasy. Na nosie ma wiśniowe okulary, których nie kojarzę. Oprócz tego nic się tu nie zmieniło. Te same szpargały na półkach, identyczne ustawienie sztalug kuzynki Semi, chaotyczne niezmienionych, wytartych foteli. Są dwie możliwości. Albo dziadek niczego nie zmieniał od tylu lat, albo specjalnie dla mnie przesunął te meble. Nie mam pojęcia, co jest prawdą. Po dziadku mogę się spodziewać nawet tego, że żeby mi wbić szpilę, przeniósłby tu meble z mojego pokoju na trzecim piętrze. Nie mam pojęcia, jak by to zrobił, ale on potrafi dokonać wszystkiego.

– Przykre. Gdybym wiedział, że aż tak się zmieniłeś, nie zaprosiłbym cię – mówi Wilhelm, gdy się nie ruszam z korytarza. Nie podnosząc na mnie wzroku, kręci filiżanką, a następnie siorbie łyk napoju. – A taki był z ciebie odważny dzieciak, co prawda z kijem w dupie, ale akurat to cecha twojego pradziadka. I żebyś błędnie nie zinterpretował, mówię tu o moim teściu.

Wiem, że mówi o ojcu mojej babci. Rodziców Wilhelma nikt nie zna, nawet on nie wie, kim byli. Jednak nie o to chodzi – ta uwaga boli bardziej, niż myślałem. Byłem gotowy na wyzwiska, ale nie takie, choć wiadomo że Wilhelm może być gorszy. I będzie. Przecież to ten sam człowiek, z którym kiedyś żyłem.

Kiedy się uspokajam, idę do salonu. Trzymam się od dziadka najdalej, jak tylko mogę. Siadam na fotelu po przeciwnej stronie, pod uchylonym oknem. Wzdrygam się. Nie jest w tym miejscu wygodnie, w dodatku najzimniej w całym salonie, lecz nie ma mowy, żebym się przesiadł – co nie oznacza, że nie rozgryzłem jego pułapki. Nie wybrał przypadkowo pomarańczowego fotela. Nie stoi w najcieplejszym miejscu przy grzejniku – zostawił je dla mnie. Mógłbym tam usiąść, ale dystans między mną a nim zdecydowanie by się zmniejszył. W wielkim skrócie: zmniejsz dystans, poczuj się fizycznie lepiej. Zwiększ dystans, poczuj się psychicznie lepiej. Sprytne.

Nie odzywamy się do siebie. W końcu decyduję się położyć moją torbę pod nogami. To oznacza, że nie wyjdę od razu i dziadek z pewnością to zauważa. Ustaliliśmy już czas, na jaki się spotkamy – ja się rozgościłem, aczkolwiek on zastrzegł wyborem pokoju, że ta rozmowa ma trwać na tyle krótko, by nie musieć proponować mi herbaty. Podejrzewam, że spotkanie będzie trwało około dwudziestu minut.

– Nie... Niewiele się tu zmieniło – szepczę. To niekulturalne, ale spuszczam wzrok na swoje drżące palce w mitenkach. Kurde, zapomniałem je zdjąć, ale w zasadzie i tak ubrałem się nieodpowiednio. Babcia by mnie zabiła, gdyby widziała ten kontrast między eleganckim Wilhelmem a mną. Na nieszczęście dla niej mój biedny, studencki tyłek nie ma oszczędności na oficjalne szmatki dla przodka.

Pomimo tabletek nadal łomocze mi w głowie. Wilhelm dalej pije niewzruszony herbatę.

– Powtórzysz? Nie dosłyszałem z takiej odległości.

To kup aparat słuchowy.

Nie, nie ma mowy, żebym tak mu odpowiedział.

Głęboko wzdycham i przełykam ślinę.

– Powiedziałem, że to miejsce nic się nie zmieniło. – Myślę o każdym słowie, ciesząc się, że mój głos się nie łamie. Brawo ja. Nawet nie zgubiłem głosek. Nareszcie jakiś mały sukces.

Wilhelm więcej nie krytykuje mojego głosu, świadomy że więcej ode mnie nie wyciągnie.

– Nie znoszę zmian, tak jak uwag stwierdzających oczywiste fakty. Oh, i błagam cię, Ethan – wypowiada dziwnie moje imię, bardziej jak „Etan" – od kiedy się wyprowadziłeś z całą rodzinką, mieszkam tu tylko ja. Niby dla kogo miałbym przemeblowywać ten pieprzony pokój? W ciągu kilku lat zejdę z tego świata, po co cokolwiek zmieniać? – prycha, kręcąc głową.

Słyszałem kiedyś, że najgorsze ludzkie poczwary żyją najdłużej, ale zachowuję to dla siebie.

– Nie... Nie musiałeś na to odpowiadać.

– Powtórzysz jeszcze raz? Nie słyszę twojego mamrotania.

Podnoszę na niego wzrok. Pozornie wygląda na znudzonego, ale co tak naprawdę czuje? Oto tajemnica, która zawsze nią będzie.

– Masz dobry słuch, Wilhelm. Nie musisz udawać – nie pogłaśniam głosu.

Kolejna cisza. Dziadek pije małymi łyczkami napar, by bezczelnie mlasnąć.

– Racja. Nie muszę udawać. Tak samo ty nie musisz udawać, że wcale nie mordujesz mnie w myślach. – Odkłada z brzękiem ceramikę na stoliczek. Przez ćwierć sekundy jego ciemne oczy błyszczą. – Aczkolwiek powinieneś uszanować mój słuch. Czterdzieści dziewięć lat temu niemal go straciłem.

Ostatnie zdanie zbija mnie z tropu. Taka informacja... Nie spodziewałem się jej.

Nie dlatego, że Wilhelm ma dziurę w pamięci i nie pamięta niczego, co się działo pięćdziesiąt lat temu i wcześniej – chociaż nie, to również. Jednak wszyscy w rodzinie wiemy, że pierwsza zasada Wilhelma głosi, by nie mówić o przeszłości. To temat tabu, życie ojca mojego taty jest zakazane. Jeżeli oczywiście nie chciało się mieć w domu kwaśnej atmosfery do końca dnia czy rozbitej filiżanki, właśnie rzuconej w domownika, który o to spytał.

Nikt do teraz nie wiedział o Wilhelmie niczego, co nie było jego imieniem lub wiekiem. Ani jednej anegdotki przez ten czas. Pierwszy raz pojawił się znikąd w Avaler Swallow czterdzieści dziewięć lat temu niczym duch. A może w jego przypadku jak upiór? Plotka głosi, że został znaleziony w malignie i ranami postrzałowymi. Miał przy sobie wyłącznie eleganckie ubrania i kosztowną biżuterię. Na pierścieniach widniał wiek i imię niejakiego dwudziestoczteroletniego Wilhelma Strindberga. O tym nazwisku nikt nie słyszał, a pomimo starań nigdy nie odkryto, skąd pochodził.

Było to o tyle dziwne, że nie miał ani jednego dokumentu czy bagażu. W Avaler Swallow rozprawiano, czy Wilhelm nie było fałszywym imieniem, a kosztowności nie zostały skradzione. Powstawały teorie, że pracował dla tajnych służb jako szpieg w ówczesnych, niespokojnych czasach, czy nie był zbrodniarzem wojennym i tym podobne. Dziadek zawsze słuchał tych rozmów z przymrużeniem oka, choć nie było odkryciem, że często marzył, by skręcić kark plotkującym. Ja zwykle trzymałem się bezpiecznej wersji, że Wilhelma coś trafiło w głowę na początku wojny, potem ktoś go przypadkiem postrzelił i krańcem sił dotarł do Avaler Swallow. Do tego, co było później, wszyscy są zgodni – przyjęto go do domu Storrów, a zgodnie z romantyczną duszą mojej babci Scharlotty ta go w sobie rozkochała, by po sześciu latach stworzyć mojego ojca. Wiele szczegółów babcia z pewnością podkoloryzowała. W ostatnich latach życia częściej pluła na dziadka i obalała romantyczne historyjki, które sama wymyślała.

Do dzisiaj Wilhelm udawał, że faktycznie doznał amnezji. Pozwalał w to wierzyć wszystkim, dlatego informacja, że niemal stracił słuch, jest dziwaczna. Na pewno nikomu jej nie wyjawiał. Inaczej byłby to fakt krążący w rodzinie i wielokrotnie omawiany przy rodzinnym stole. Może i nie mam od czterech lat kontaktu z bliskimi, ale mój brat napisałby o tym w liście, jak o wszystkich ważnych wydarzeniach – tak się umówiliśmy.

O co Wilhelmowi chodzi? Chciał mnie anegdotą zaciekawić, bo?

– Jak? – Rozmyślałem na tyle długo, że dziadek niecierpliwie spojrzał na zegarek.

– Myślę, że akurat ty wiesz, jak człowiek głuchnie. Coś z bębenkami się dzieje i człowiek traci słuch – stwierdza, jakby to było logiczne wyjaśnienie. – Tyle w temacie. A co?

– Myślałem, że... nie wiem, że chciałeś mi powiedzieć o swojej przeszłości, jak do tego doszło. – Wzruszam ramionami.

Aj, powiedziałem głupotę. Dziadek też to wie i się nieprzyjemnie śmieje.

– Nie rozśmieszaj mnie, Ethan. Uważam, że mówienie o moim życiu jest bezsensowne, do niczego ci się te historie nie przydadzą.

– Wiele historii na tym świecie jest nieprzydatnych, ale nie oznacza, że mają zostać zapomniane – wtrącam się.

Wilhelm podnosi brwi z wymownym wyrazem twarzy.

– Inaczej to ujmę. Cokolwiek o mnie tamta rodzina o mnie myślała, wiedz, że pamiętam przeszłość doskonale. – Marszczy czoło jakby na nieprzyjemne wspomnienie. Wbijam się mocniej w fotel. – Mogłem wciskać kit Storrom, iż nic nie pamiętam, ponieważ było to zabawne i nie opłacało mi się mówić prawdy... Ale ty? Czy prawda cię zmieni? Skłoni do głębszych przemyśleń? Nie, twój mały mózg niczego nie pojmie tak, jak powinien. Moja przeszłość zwyczajnie nie jest zarezerwowana dla ciebie, a przynajmniej nie na teraz.

Brzmi tak, jakby zamierzał mi powiedzieć, że jednak był zbrodniarzem wojennym, ale nie chciał się przyznać do tego, gdy dostał tutaj niezłe warunki do życia... I, o rany, w sumie to dość prawdopodobny scenariusz.

Dziadek zakłada noga na nogę, a zmarszczki na jego czole ustępują miejsca zadowolonej minie... która zwiastuje coś nieprzyjemnego.

– To jest śmieszne, Ethan. Chcesz usłyszeć moją historię, ale my, jako jedyni na tym świecie znający prawdę o mnie, w końcu umrzemy, zakopując moje życie w grobie. Z nikim się nie podzielisz moimi anegdotami, bo, bądźmy szczerzy, nie będziesz o mnie rozmawiał ze swoimi kolegami ze studiów, swoim przyszłym wybrankom serca, a zwłaszcza rodzinie. I ty, i ja wiemy, iż ci, którzy się mną tak interesowali, mają o naszej dwójce takie same zdanie. Osiągnąłbyś hipokryzję, dzwoniąc do nich z ciekawostkami o mnie! Oczywiście jeśli by cię w ogóle wysłuchali, a nie zgłosili na policję za nękanie – parska, jakby powiedział coś zabawnego.

Zaciskam dłoń. Co za szuja!

Staram się z całych sił uspokoić oddech i wyglądać na opanowanego, jednak na pewno jestem cały czerwony. Nienawidzę go. Jak śmiał mówić o tej sprawie?! O tak, od początku czekał, by poruszyć ten pieprzony temat w najgorszy sposób. Udusiłbym go na miejscu, gdybym się nie brzydził, żeby go dotknąć!

– Proszę. Skończ – cedzę przez zęby, lecz Wilhelm uśmiecha się szerzej, czerpiąc przyjemność z mojego zdenerwowania. Bezczelny. Cholerny. Wilhelm. Jest podły do granic możliwości.

– Co mam skończyć? – Udaje niezrozumienie.

– Mówić o mojej rodzinie – naciskam na przedostatnie słowo, chociaż wciąż mówię cicho. Obrywam morderczą miną. Spuszczam już drugi raz wzrok, przygarbiam się.

– Ah, twojej rodzinie? Czyli mam nieaktualne informacje i już się z nimi pogodziłeś? – Po tym wyrazie twarzy, tej pewności w głosie widać, że w moje kłamstwa nie uwierzy, co oznacza, że pozostało mi z godnością pokręcić głową. Wilhelm klaszcze w dłonie. – Otóż to. Ta słodka rodzinka wyklęła cię cztery lata temu, ponieważ postanowiłeś się im postawić. Doskonale wiem, że z nimi nie rozmawiasz, nie przyjeżdżasz na uroczystości, nie dzwonisz... Skutki twej decyzji. Czy tego chcesz czy nie, musisz zaakceptować, że nie masz już żadnej rodziny.

Jeszcze trzy lata poryczałbym się na miejscu, słysząc to, lecz teraz staram się wytrzymać. Może i ma w większości rację, ale... Tyle lat żyłem z tamtymi ludźmi pod jednym dachem. To było okrutne, co mi zrobili, ale wciąż mam brata. Jako jedynego. Wciąż nie jestem całkiem sam.

– To w ogóle jest kuriozalne. – Znowu się śmieje. – Dekadę temu wyklęli mnie z twojego powodu, aby sześć lat później wykląć cię z mojego! Daję głowę, że kolejny członek rodziny zostanie wyklęty przez ciebie, przecież historia kocha się powtarzać.

Myślę długo nad tym, co chcę powiedzieć, żeby zbyt wiele nie wygadać Wilhelmowi. On został definitywnie skreślony z mojej rodziny, ale mi może kiedyś wybaczą. W końcu moim przewinieniem było wyjechanie na studia, a nie... coś naprawdę okropnego. Boję się, że jeśli powiem za dużo i jakoś się wyda, że wróciłem do Avaler Swallow (mimo iż przyrzekałem im przed wyjazdem, że nigdy tego nie zrobię) i ja dostanę czarną krechę.

– Zawsze będę należał do mojej rodziny. Wiem, że mama i tata nie są na mnie źli – tylko nie mają nic do gadania, o ile też nie chcą być wywaleni na zbity pysk – tak samo mój brat. Z narzeczoną spotykam się co pół roku, a pochodzi z tego samego miejsca.

Pół roku to okropnie długi czas, ale i tak mam szczęście. Po mojej wyprowadzce mogła mnie rzucić, ale tego nie zrobiła – za co ją kocham.

– O tak, za to mógłbym cię podziwiać. Powiedziałeś swojej wybrance, że nie zamierzasz brać z nią ślubu, a wciąż jest z tobą! Niesamowite osiągnięcie.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że na te słowa nie zamarłem.

On nie mógł wiedzieć, że pokrętnie odrzuciłem marzenie mojej ukochanej Lory, by wziąć z nią ślub. Nie było... jak. Nigdy po wyprowadzce od Wilhelma nie daliśmy mu znaku życia, nie było opcji, żeby ktokolwiek mu powiedział, gdzie mieszkamy. To, że wie o mojej sytuacji, jest dziwne, lecz właśnie zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy – nie było możliwości, żeby wiedział o moich studiach w Hathorne. Nie chodzi o adres, który dałoby się zdobyć (trochę nielegalnie, ale to szczegół) – tylko o sam fakt, że w ogóle studiuję.

Nikt nie mówił tego na głos, ale Wilhelm miał się nie dowiedzieć, co się z nami stało. By odnaleźć moich... bliskich. Może i nienajlepszych, może i okrutnych, aczkolwiek nienawiść w stronę dziadka przeważała.

Przez chwilę, bardzo krótką, myślę, kto z mojej rodziny – niewątpliwie Storrów, potomków sióstr babci Scharlotty – zdradził mnie.

– Nie... Nie mogłeś... – próbuję zacząć. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. – Niemożliwe...

Dziadek głęboko wzdycha z fałszywą nutą bólu.

– Już nie wysilaj swojego płaskiego mózgu. – Macha ręką. – Dla twojej informacji, kiedy wyfrunąłeś z rodzinnego gniazdka, twój uroczy, młodszy braciszek wszystko mi wyśpiewał... Oj pomyłka, napisał, bym ci pomógł w razie kryzysu. Według niego najwyraźniej jestem organizacją charytatywną. I cóż, jak się spodziewasz, dostarczył mi twój adres i przypadkiem też swój. Ale nie martw się. Piętnastoletnie dzieci są proste w obsłudze.

Nie. O nie, nie, nie wierzę w to, co powiedział. Bujdy. Mój brat nigdy by napisał do dziadka, za bardzo się go boi. Nie... Nie po wypadku!

– Tylko żebyś mnie nie posądził o śledzenie – kontynuuje Wilhelm, a ja chcę, żeby już się zamknął. – Twój brat napisał do mnie pierwszy. Skąd miałem wiedzieć, że chowacie się jak szczury sześćdziesiąt kilometrów dalej? I tak mam was w dupie, ale przyznam, że ostatni list od twojego młodszego braciszka, że masz taki problem z pracą i pieniędzmi, mnie zmartwił... W końcu jestem dobrym człowiekiem.

On nie mógł mnie zdradzić.

Nie mój brat, ostatnia osoba na świecie, która zwróciłaby się do Wilhelma. Powinien trzymać się z dala od dziadka bardziej ode mnie! Nie po tym co Wilhelm zrobił! Nigdy nie pozwoliłem mu nawet na przyjazd w sekrecie do Hathorne! Nie tylko z powodu ryzyka wyjścia tego spotkania na jaw, ale też dlatego, że nie chciałem, by odżyły w nim na nowo jego dawne lęki na samo zobaczenie okolicy Avaler Swallow!

Niemożliwe, by mój brat mnie zdradził. Akurat on.

– Nie wierzysz? To pójdź do pokoju twojego rodzeństwa, w jego dawnej szafce nocnej trzymam wszystkie listy. – Dziadek uśmiecha się z triumfem.

Chcę z całych sił wierzyć, że tylko chrzani głupoty. Że tak naprawdę nie ma żadnych listów, on tak tylko blefuje.

Nie byłbym w stanie pójść na trzecie piętro do dobrze znanego pokoju. Ale mógłbym. Wiemy to. Że może nie dziś, nie jutro czy za rok, ale kiedyś, gdybym miał odpowiednią motywację, poszedłbym i uwierzyłbym w słowa dziadka. Nie ma powodu, by mnie okłamywać, bo przecież jeszcze dzisiaj mógłbym porozmawiać z młodszym bratem i udowodnić nieszczerość Wilhelma.

Dlatego zamiast powiedzenia bezsensownie „Czemu mi to zrobił?" biorę głęboki wdech, powoli czując znajome otumanienie tabletek na uspokojenie, i pytam o coś innego:

– Po co mi o tym powiedziałeś?

Jestem zaskoczony i przestraszony, że na twarzy dziadka widzę aprobatę.

– Oh, bez szczególnego powodu.

– Nie robisz niczego bez powodu... Tak samo nie zaprosiłeś mnie tutaj tylko po to, żeby mi „pomóc".

– Może po części masz rację. – Dziadek wstaje z fotela i szczerze wątpię, by pójść zrobić mi herbatę. Wtapiam się w fotel jeszcze głębiej, wciągając swoją torbę powoli na kolana. – A może jestem zwyczajnie dumny. Bardzo prawdopodobne, że chciałem ci udowodnić, że nie możesz ufać wszystkim, którzy są dla ciebie mili. Albo to inni nie powinni ufać tobie.

Milczę. Zajęło mi to za długo, ale już wiem, o co mu chodzi.

– Masz nieciekawą minę. Czy chcesz, żebyś to ty powiedział o tej oczywistości na głos? – Zaciskam zęby, co wystarczy mu za odpowiedź. – Otóż to, Ethanie. Wściekasz się na mnie, bo powiedziałem ci prawdę. Za niedługo będziesz wściekły na brata za jego „zdradę". Ale kiedy będziesz zły na siebie? W końcu przyszedłeś do mnie dobrowolnie. Obejrzyj mój list po raz drugi, na pewno gdzieś go masz. Czy gdziekolwiek padły słowa, w których rozkazałem ci, żebyś przyjechał?

– Nie – szepczę.

Przykro o tym myśleć, lecz ma rację. W liście nie było nawet „Przyjdź". Było „Jeżeli chcesz, przyjdź", a to olbrzymia różnica.

– I widzisz? Jesteś hipokrytą. No, ale przynajmniej widzisz swoją głupotę, a to zawsze coś.

– Okej, Wilhelm. Dopiąłeś swego – odpowiadam cicho i powoli, by nie chlapnąć kolejnej głupoty, czegoś, co Wilhelm później wykorzysta jako niedopowiedzenie. A dopowiadać przy dziadku trzeba wszystko; gdy powiem mu, by nie wjeżdżał w mój fikcyjny ogródek autem, to posłucha, ale wpieprzy się później w ogródek helikopterem, bo o helikopterach nic nie mówiłem. To spotkanie dobrze pokazało, że nic się nie zmienił i dalej bawi się gierkami słownymi. – Chciałeś mnie skłócić z rodziną. Spoko. Chciałeś mnie podburzyć. Okej. Ale czego chcesz ode mnie? Chyba nie tego, żebym wrócił do domu.

Uśmiecha się pysznie. Przyjmuje pozę kogoś, kto dobrze wie o swojej wygranej i przewadze.

– Ethan. – Znowu ta dziwna wymowa mojego imienia jak „Etan". – Szczerze to nie obchodzi mnie, czy wrócisz do domu i nie oczekuję, żebyś zrozumiał cokolwiek z tej rozmowy. Twoja... A nie, nauczyłeś się, że nie twoja. Tamta rodzinka, twoja narzeczona, twój brat... Nie obchodzą mnie. Mają swoje życie, niewątpliwie prostsze, jednakże jednowymiarowe. Nie martwią się o pracę czy to, czy im starczy pieniędzy na kolejny dzień. W przeciwieństwie do ciebie nie mają żadnych... ambicji. – Do czegokolwiek dąży, nie podoba mi się to ani trochę. Przechadza się po salonie, myśląc nad czymś. Próbuje dotrzeć do celu swojej wypowiedzi, ale niespiesznie. – Ty jesteś inny i nie żebym cię wyróżniał, ale nie każdy jest na tyle popieprzony, by się wyrwać i potem żyć jak szczur. Nieistotne, jak mocno próbujesz to wyprzeć, to jesteś sam. Dokładnie tak jak ja.

Jeżeli zamierza mi zaproponować wspólne mieszkanie, to ja uciekam z Avaler Swallow w tej chwili. I kit z autobusem, będę najwyżej uciekał na piechotę.

– Obaj doświadczyliśmy zdrady w przeszłości. I to od bliskich osób. Różnica jest taka, iż ty od rodziny, ja od... – Już chce powiedzieć, lecz się powstrzymuje, marszcząc czoło. – Oh, sam się przekonasz.

Podchodzi do szafki ze szpargałami i wyciąga z niej pomarańczową kopertę. Zagląda do środka i przez pół sekundy, nim ją skleja, widzę skrawek białej, złożonej na pół kartki. Kiedy zmierza w moim kierunku, odruchowo zrywam się z fotela i cofam się pod same okno, aż uderzam o kant parapetu.

Błagam. Odsuń się.

Wilhelm obserwuje mnie zdecydowanie za długo, tylko by obojętnym ruchem położyć kopertę na oparciu fotelu, na którym siedziałem.

– Straciłeś wszystko. Nie pociągniesz tak długo, zakładam, że albo wrócisz do rodzinki z podkulonym ogonem, albo wylądujesz na ulicy. Byłby z tego śmieszny kabaret, ale na szczęście dla ciebie byłem w podobnej sytuacji. – Wraca do swojego fotela, ale o dziwo nie siada. – Jestem już stary, niedługo zniknę z tego świata. Nie obchodzą mnie dobra materialne, mam w dupie wszystko, co się tu wyprawia. Niestety lub stety pieniądze są dla ciebie rzeczą ważną. – Odwraca się na pięcie i patrzy na zgaszony kominek. – Mam pewną propozycję.

Czeka na mój odzew, ale wolę się nie zgadzać w ciemno. Ostrożnie sięgam po list na kanapie i czytam słowa na kopercie.

Hathorne, ulica króla Malcolma IV, 523/7

Do rąk własnych L. Vaughana

Wilhelm S.

To list, jak zauważyłeś. Chcę, żebyś go dał mojemu przyjacielowi...

– Ty masz w ogóle przyjaciół? – wyrywa mi się i obrywam morderczym spojrzeniem.

– ...mojemu przyjacielowi, z którym nie rozmawiałem od dawna. Na tyle od dawna, że nie słyszałem jeszcze o Avaler Swallow, kiedy widziałem się z nim ostatni raz. Poczta tam nie dociera, a ja nie chcę tam iść, jeszcze nie teraz. Twoje zadanie polega na tym, byś dostarczył ten list w tym tygodniu. Jeżeli to zrobisz, oddam ci dom z całym jego dobytkiem. Zrobisz z nim, co tylko chcesz. Sprzedaj, wyremontuj, zamieszkaj... Beze mnie, to jasne – dodaje prędko. – Wprowadź choćby i bezdomnych, wisi mi twoja decyzja. Na liście masz adres, gdzieś obok jest bodajże jakiś klub. Dzieciaki w twoim wieku chodzą do takich miejsc na imprezy, jeśli się nie mylę.

Przypatruję się na wypisanym piórem adres. Znam go, byłem tam raz – to znaczy w klubie numerek dalej, ale znajdę ten budynek.

– Muszę w tym tygodniu? – Zakładam torbę na ramię. Pora się wynosić.

– Koniecznie.

– Jeśli mogę zapytać... Dlaczego akurat teraz? – pytam, przechodząc szybko przez korytarz. Wilhelm też idzie, niechybnie dla pewności, żebym nie zawrócił. I tak nie zamierzam, ale czułbym się lepiej, gdyby nie stał za mną.

Na moje pytanie rozkłada ręce.

– Długi. Nic, co powinno cię interesować. A teraz wyjdź, czuję się osłabiony po używaniu tak długo języka.

Nie podoba mi się to, lecz chowam list do drugiej kieszeni. Wychodzę na zewnątrz. Wilgoć po wczorajszej burzy uderza mnie w twarz, choć od razu lepiej mi się oddycha.

Nim schodzę ze schodów, Wilhelm staje w drzwiach, dwa metry ode mnie. Dopiero teraz widzę różnicę wzrostu między nami. Nie należę do wysokich ludzi, ale on ze swoim metrem sześćdziesiąt coś wydaje się niegroźnym staruchem o najwyżej złośliwym uosobieniu.

Szkoda, że nie było tak dekadę temu, myślę. Moje ręce zaczynają drżeć.

– Ah, zanim zapomnę. W środku za tablicą korkową są porozwieszane ulotki z nielegalnymi ofertami. Jak na dobrego chłopca przystaje, ściągnij je. Są irytujące i na świętego, pospiesz się. Spóźnisz się na autobus – mówi na koniec i bez pożegnania zatrzaskuje drzwi. Moment później słyszę dźwięk przesuwanego rygla.

Ważne pytania zawsze pojawiają się po fakcie – i tak jest tym razem, kiedy przypominam sobie jedną rzecz, o której powiedział Wilhelm.

Poczta tam nie dociera...

– Jak to poczta nie dociera do Hathorne?

✿ ✿ ✿

G̶.W.S., C. Cornelius

Żebyśmy mogli zrozumieć G̶.W.S. (z oczywistych przyczyn nie wymienię tego nazwiska), musielibyśmy poznać genezę i życie prywatne tego człowieka – składało się ono nie ze strachu i złości, a czegoś, co nazywamy poczuciem bezpieczeństwa, spokojem i byciem członkiem rodziny, której nie miał od najmłodszych lat. Odebrano mu to, w wyniku czego sięgnął po swoje, nie przejmował się skutkami swej zemsty jak sześć lat przed tym zdarzeniem.

(dopisek: Wykreślić G" F.G.)

𖥸

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro