6. WROGA CHOROBA

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

28 LAT TEMU

Ośmiolatek ciągnął po trawie sanki, pomalowane niedawno na pomarańczowy kolor. Nie przychodziło mu to z łatwością – był niskiego wzrostu, a co więcej, zapakowane w koc pakunki bujały się na niewielkich sankach.

Do początku zimy i pierwszych opadów śniegu zostały całe trzy miesiące, jednak jesień już dawała w kość. Przez to palce chłopca były skostniałe, a policzki czerwone od zimna.

Upewnił się, że nikt go nie pilnuje, a następnie ruszył w kierunku parku należącego do jego rodziny. Prędko zszedł ze żwirowej dróżki. Szedł w stronę pomarańczowych drzew. Cały czas pamiętał, by uważnie nasłuchiwać odgłosów. Kiedy nagle rozległo się ciche kichnięcie, wyprostował się. Nie wątpił, że dobiegło z miejsca, skąd usłyszał je ostatnim razem. Małe serce zabiło mu mocniej i pobiegł w tamtą stronę. Nie przejmował się za bardzo tym, że ozdobne krzewy, obok których przechodził, tworzyły rysy na pomalowanym drewnie sanek.

Chłopiec okrążył największe drzewo w parku i odsunął zawieszone na nim prześcieradło. W środku znajdowała się wyżarta przez korniki jama. Nie zdziwił się z tego powodu. Ponoć już dekadę temu odwiedzający wiedzieli o dziurze – ale ośmiolatek nie żył na tyle długo, by pamiętać zaskoczonych tym ubytkiem ogrodników. Drzewo zostało spisane na straty, tymczasem kilka lat później chłopiec uznał je za swoją własność. Przecież mu się należało.

Kucnął na tyle gwałtownie, że perfekcyjnie ułożona fryzura się potargała. Jasne, lekko falowane kosmyki opadły mu na dziewczęce, wielkie, ciemnobrązowe oczy. Chłopiec był piękny – a tak przynajmniej mówili dorośli.

Spojrzawszy do jamy, przekrzywił głowę. Nie mylił się. Mały nieznajomy, mogący być jego rówieśnikiem, wciąż siedział w pozycji, w której został zostawiony przez niego dzień wcześniej.

– Nie możesz tak głośno kichać, mały – powiedział chłopiec.

Przysunął sanki i zabrał z nich kocyk, który szybko rozwiązał. W środku znajdowały się mała poduszka w groszki, kilka skradzionych podczas śniadania kanapek z sałatą, pastą dyniową i serem, szklana butelka z wodą oraz misiek z wyprutym nosem.

– Ktoś cię jeszcze usłyszy i będzie draka. Co do jedzenia, przyniósłbym je jeszcze wczoraj, ale wiesz, jak to jest. Nie za często pozwalają mi iść do kuchni. Mówią, że kolacja była godzinę wcześniej. Okropni, co?

Obejrzał kryjówkę. Obcy chłopiec nawet nie ruszył podarowanych wczoraj kanapek. Teraz były już do niczego, chodziły po nich mrówki. Chwycił je z obrzydzeniem i wyrzucił na zewnątrz. Po tym z powrotem wlazł do ciepłej nory. Wziął jedną świeżę kanapkę, otworzył usta nieznajomemu i włożył w nie kawałek. Starał się nie okazywać, że poczuł się niekomfortowo, gdy gorące krople śliny oblepiły jego bladą skórę. Czekał chwilę, aż chłopiec sam zamknie usta, lecz ten jedynie powoli mrugnął. Sam więc podniósł szczękę. Troskliwie pogłaskał jego kasztanowobrązowe włosy, by dodać odwagi. Niepewnie dotknął czoła towarzysza, po czym zagryzł wargę. Gorączka nie znikała i chyba robiła się coraz gorsza, ale może to było tylko wrażenie?

Zabrał rękę z czoła szatyna, nieświadomy, że temperatura sięgała czterdziestu pięciu stopni.

– Posłuchaj, mały, masz obowiązek mówić mi i wszystkim, jak się czujesz i tak dalej. To już tydzień, od kiedy cię znalazłem, a twój stan się nie poprawia – powiedział blondyn z powagą. Starał się nie rozpraszać pastą dyniową, wypadającą z ust obcego, ale było to trudne. – Możesz umrzeć od gorączki, co byłoby nieciekawe. Mówiłem ci. Jak wyzdrowiejesz, mamy bawić się w ukrywanie się przed dorosłymi, pamiętasz?

Chory lekko przechylił głowę. Podniósł ku blondynowi wzrok wyrażający niezrozumienie. Jego oczy były zupełnym przeciwieństwem – wąskie, z opadniętymi powiekami, o niebieskiej barwie. Pod nimi widniały wielkie cienie. Ubiór także się różnił – nosił lnianą, poplamioną i ubrudzoną błotem koszulę oraz sztywne spodnie. Strój blondyna natomiast składał się z eleganckiego kompletu: pachnącej kremowej koszuli, marynarki w czerwoną kratę i takich samych spodni. Jednak wybrudził je, gdy usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok towarzysza.

Szczerze się martwił. Nie dość, że nieznajomy pojawił się znikąd w jego parku, to jeszcze był, o zgrozo, chory, zachowywał się jak warzywo (to było bardzo złe słownictwo, ale dorośli nie słyszeli jego myśli, nieprawdaż?). Nie podobał mu się ten stan. Od tygodnia nie było nocy, w której nie myślałby o ich sytuacji. Ta dziwna choroba psuła jego plany – mieli mieć zakazaną relację, jak w książkach. Ukrywanie nieznajomego przed rodzicami było głównym punktem tego planu, ale co jeśli umrze? W dodatku ani razu się nie odezwał! Tylko patrzył, czasami mrugnął lub ruszył ustami, by przełknąć ślinę. No, to ostatnie robił coraz rzadziej.

Mimo to blondyn się nie poddawał. Zdecydował, że najlepszym sposobem na wymuszenie choćby jednego słowa będzie jego ciągła gadanina.

– Zastanawiam się, jakie jest twoje imię, mały. Jakoś musieli na ciebie mówić.

Cisza.

– A może nie nadali ci imienia.

Nic.

– Ale każdy człowiek musi mieć imię! Myślisz, że mogę cię nazwać?

Ciche kichnięcie i smarknięcie w koszulę.

– Dobrze, zastanowię się. O, i pamiętaj, że jeżeli będziesz mieć pomysł na imię dla siebie, powiedz mi o tym od razu.

Położył kanapki na kocu wraz z wodą, przy czym poinformował nieznajomego, że ma się nawadniać. Poduszkę umiejscowił za jego plecy, a w dłonie wsadził misia dla towarzystwa. Chory chłopiec jedynie patrzył ze zmęczeniem w oczach. Blondyn się zastanowił. W końcu zdecydował, że kanapki najlepiej ułożyć na najczystszym miejscu w kryjówce, a kocem okryje szatyna.

– Gdybym mógł, przeniósłbym cię do mojego pokoju i odpocząłbyś w moim łóżku. Pod tymi wszystkimi kocami jest ciepło, wiesz? Ale nie uwierzysz, jak regularnie sprawdzają, czy żadna kołdra nie zginęła! Gdyby nie to, mógłbyś się ogrzać. Całe szczęście, że mamy końcówkę lata, tak zimno jeszcze nie jest. Jednak gdy zrobi się mroźnie... – urwał, zaniepokojony tym spostrzeżeniem. – Jeśli się nie wyleczysz i będzie naprawdę źle... To chyba będę zmuszony powiedzieć o twojej chorobie rodzicom.

Ośmiolatek zawahał się. Z pewnością dorośli wyleczyliby go w mig. Gdy to on miał gorączkę, znikała w dwa dni. Co prawda mógłby wykraść lekarstwa, ale co jeśli przesadzi z dawką? I w dodatku jego osobisty doktor na pewno zauważyłby braki.

Z drugiej strony pomógłby nieznajomemu. A to oznaczałoby zabawę.

Jednakże ich znajomość przestałaby być tajna.

– Tata kiedyś mi mówił, że jesteście niedobrzy, ale co on wie? W końcu to ja się z tobą przyjaźnię, a nie on. Gdyby to krytykował, pokażemy mu, jakimi jesteśmy przyjaciółmi. – Poczochrał włosy chłopaka i uśmiechnął się. – O, wiem! Pościgamy się na sankach. Tak robią przyjaciele, jak dorośli to zobaczą, na pewno ci zaufają. Może nasza przyjaźń będzie nudna, nie będzie tajemniczo, jak będę im mówił, że idę z tobą lepić bałwana. Lub... lub coś ciekawszego – dodał nieprzekonany.

Pogłaskał jeszcze raz szatyna i wstał.

– No, to ja już idę. Poczekajmy kilka dni. Jak ci się nie polepszy, opowiem o tobie rodzicom, dobrze, mały?

Brak odpowiedzi uznał za pożegnanie. Wydostał się z kryjówki i zasunął otwór prześcieradłem, ale nim odszedł, raz jeszcze uchylił materiał na chwilę.

– Tylko się nie przemęczaj!

Pomachał mu i zaczął biec w stronę domu, sanki ciągnęły się za nim.

Chłopcu jednakże się nie polepszyło.

Nie było lepienia bałwanów.

Ani nawet leków.

Za to dwa tygodnie później dwójka chłopców przekroczyła granicę Rewiru Revery, bez opieki dorosłych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro