Rozdział 14 2/3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dopiero wtedy pozwolił całemu bólowi i zmęczeniu dać o sobie znać. Ręce zaczęły drżeć, nogi mrowić, a powieki nabrały masy kamiennego bloku. Za późno przypomniał sobie, że nie jest jeszcze całkowicie bezpieczny — w końcu otaczały go potwory w towarzystwie obcego człowieka. Gdy jednak raz, nawet na chwilę się rozluźnił, nie był w stanie już postawić się w stan gotowości.

— Co teraz z nami zrobicie? — wypalił resztkami sił.

Matka dullahan wymieniła parę zdań w obcym języku z tamtym mężczyzną. Westchnęła ciężko i machnęła ręką w stronę swoich towarzyszek.

— Weźcie ich na konie — nakazała.

To, co działo się dalej, przeżył jak we śnie. Jego i Homme posadzono na jednym koniu, drugi zajął trzymający się z demonicami człowiek oraz Kiaran, który był cichy i bierny jak zwykle. Najstarsza z kobiet pojechała na trzecim wierzchowcu, a pozostałe szły po obu stronach tej dziwacznej sfory.

Nie miał siły protestować. Ba, nawet poczuł ulgę, gdy otulił Homme ramionami i pozwolił nieść się mrocznemu zwierzęciu. Nie przeszkadzały mu wielkie żebra wbijające się w jego nogi ani kręgosłup, który w niektórych miejscach przebijał skórę i wystawał spod sierści.

Wciąż jednak chciał być świadom tego, co się wokół niego dzieje i móc w razie czego zareagować. Niestety coraz częściej przyłapywał się na tym, że przysypiał na siedząco. Próbował skupić się na pozostaniu przytomnym, ale samo myślenie sprawiało mu ogromną trudność, a monotonne widoki tylko mu w tym przeszkadzały.

Wkrótce dullahany zaczęły rozmawiać z ich ludzkim towarzyszem. Ta wymiana zdań wydawała się poważna, ale Monstre za nic nie potrafił zrozumieć ich słów. Dźwięki rozkładały się na elementy, które mieszały się ze sobą i zamiast przekazywać jakiekolwiek informacje, jedynie jeszcze bardziej ogłupiały. Działały jak kołysanka. Skupiły się w jeden szum, który rozpraszał wszelkie możliwe myśli.

W takiej sytuacji każdy przegrałby walkę ze zmęczeniem. Monstre zasnął szybko, po raz kolejny w tej brutalnej krainie.

...

Obudził się cały obolały i niewypoczęty. Na początku poczuł ukłucie paniki. Nie wiedział, gdzie się znajdował, ani co się wokół niego działo. Do tego był przywiązany nogami i tułowiem do paskudnego, śmierdzącego konia. Dłuższą chwilę zajęło mu przypomnienie sobie ostatnich wydarzeń oraz zapanowanie nad chęcią wierzgania się i krzyczenia.

Dopiero jak rozejrzał się i zauważył, że wszyscy oprócz dullahanów są tak przywiązani, przyszło mu na myśl, że to zapewne zabezpieczenie przed upadkiem po zaśnięciu. Mimo to wciąż było mu niekomfortowo z myślą, że jest skrępowany.

Jeśli jego humor dało się jednak poprawić to fakt, że wydostali się z cierniowego lasu, zadziałał fenomenalnie. Zdawało mu się, że spędził wieczność otoczony białymi pniami tamtejszych drzew. Teraz jednak otaczały go brązowe gałązki oraz ogrom świeżych liści na młodziutkich dębach i brzózkach. Nagle jakby przyjemniej się oddychało. Uczucie trzymania wody w uszach minęło, zastąpione przez świergotanie ptaków i szum wiatru.

Kusiło, by odetchnąć i unieść twarz do słońca przebijającego się między warstwę drzew. Najpierw jednak musiał się upewnić, że z Homme wszystko w porządku.

Młody rycerz spał. Na szczęście oddychał głęboko, a jego twarz, przytulona do grzbietu czarnego rumaka nabrała zdrowych barw. Rany się jeszcze nie zagoiły, ale maść skurczyła się i stwardniała, czym połączyła ze sobą płaty uszkodzonej skóry i stworzyła genialny opatrunek. Ciekawe, czy miała jeszcze jakieś interesujące właściwości.

Najważniejsze, że najwyraźniej Homme miał się dobrze.

— Salve!

Na ten nagły dźwięk podskoczyłby w miejscu, gdyby nie był przywiązany. Odwrócił się gwałtownie do mężczyzny, który nawiedził ich wcześniej z dullahanami. Rozejrzał się szybko i wrócił spojrzeniem do tego człowieka. Demonice nie zwracały na nich szczególnej uwagi, natomiast Kiaran spał.

— Do mnie mówisz, ta? — mruknął. Nie zdziwił się specjalnie, gdy jego rozmówca uśmiechnął się przepraszająco i wyciągnął do niego rękę.

— Meum nomen est Somnis — powiedział, na co Monstre tylko westchnął.

To, że gość się przedstawił, udało mu się jeszcze zrozumieć, ale czarno widział komunikację z kimś, kto najwyraźniej nie rozumiał francuskiego. Jak dobrze, że trafił akurat do Verdun, choć w pozostałych dwóch krainach powinien być w stanie porozumieć się po angielsku.

— Ty tylko po łacinie, co? No English? — spytał bez większego zainteresowania. Nie miał pojęcia, skąd ktoś taki w Ludusie, ale teraz trzeba było już znacznie więcej, żeby go zdziwić.

Somnis zaśmiał się nieco nerwowo.

— Conatus sum Gallicus semel, sed non opus — stwierdził.

Monstre tylko machnął ręką.

— Jasne, nie produkuj się. Zrozumiałem tylko dwa słowa.

Jedna z młodszych dullahanów zaśmiała się po usłyszeniu tej niezręcznej wymiany zdań.

— Co za wdzięczność! — odparła radośnie. — Jesteś wyjątkowo obojętny wobec osoby, która uratowała wam życie.

— A ty jesteś wyjątkowo radosna jak na jeźdźca bez głowy polującego na nikczemne dusze — wypalił Monstre i dopiero wtedy pomyślał o znaczeniu słów kobiety.

Wydawało mu się, że kiedy dullahany się pojawiły, powiedziały mu, iż ktoś życzy dobrze jemu i reszcie. Że ich pomoc to część transakcji, ale cena drugiej strony została już zapłacona. Przypomniał sobie, jak z wszelkimi decyzjami zwracały się do tego dziwacznego mężczyzny.

Pogładził Homme po głowie. Pomyślał, że z jego ranami jest na tyle dobrze, że można mu coś zarzucić na ramiona. Jego własny płaszcz zapewne leżał jednak zniszczony i przesiąknięty krwią w cierniowym lesie wraz z częścią ubrań samego rycerza. Nie dysponował niczym poza swoim brudnym i przepoconym strojem.

— Proszę! — Somnis wyciągnął z jednego tobołka miękki, czysty koc i wyciągnął do niego.

Monstre na początku się wahał, ale w końcu posłał mu delikatny uśmiech i przyjął dar.

— Czyli jednak parę słówek po francusku znasz — zauważył. — Dzięki. Somnis, tak?

Nowo poznany pokiwał głową. Wydawał się sympatyczny. Wciąż sprawiał wrażenie, jakby gdzieś się kiedyś widzieli, ale to mogło być tylko złudzenie. Albo to jego trawiaste oczy przypominały te Herkulesa. Nieistotne. Najważniejsze, że uratował Homme. Ktoś taki nie mógł być wrogiem.

Wkrótce Homme mógł spać spokojnie, szczelnie opatulony kocykiem. Rumieńce, jakie wystąpiły na jego twarz, podniosły Monstre na duchu i uświadomiły, że może jeszcze wszystko będzie dobrze.

— No dobra. Bardzo miło, że nam pomogliście, ale gdzie tak właściwie jedziemy? — zapytał. Dullahany wciąż nie wzbudzały jego zaufania. Bądź co bądź, były potworami, które jeszcze niedawno próbowały ich zabić.

— Wyszliśmy z Cierniowego Lasu po stronie Rugieru, więc kierujemy się do stolicy — odparła ich matka. — Unikamy wiosek. Nigdzie nie zagościcie, dopóki nie dotrzemy na miejsce.

— Lebenstadt? Po co?

— Nie mam pojęcia. Spełniam tylko rozkazy.

Monstre zwrócił się więc do Somnisa, który — jak mniemał — był właśnie tym od wydawania owych rozkazów.

— A ty? Powiesz mi, dlaczego właśnie tam?

Ale ten niewiele mógł mu powiedzieć. Rozłożył jedynie bezradnie ramiona w geście mówiącym: "Przepraszam, nie rozumiem.". Podał mu jednak jego zaginione okulary, akurat wtedy, gdy Monstre nabrał ochoty na zazgrzytanie zębami.

— Skąd ty... — Pokręcił z niedowierzaniem głową. — Jesteś niemożliwy — powiedział z uśmiechem. Cała irytacja uciekła. Przyjął swoją własność i założył, a cały świat zrobił się piękniejszy. Westchnął. — O niebo lepiej. Dzięki.

Temat celu ich podróży jakoś się urwał i nie powrócił.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Jechali w ciszy, choć nikomu nie wydawała się ona przeszkadzać. Monstre powoli przyzwyczajał się do nowego towarzystwa — nawet dullahanów, które z nudów podrzucały swoje głowy i zabierały je sobie nawzajem.

Pod wieczór Kiaran, który przez całą drogę siedział osowiały z własną głową w dłoniach i pustką w oczach, zaczął okazywać jakieś oznaki zainteresowania zewnętrznym światem. Spróbował obwiązać sobie szyję szalikiem, ale trzy pierwsze próby zakończyły się porażką. Za trzecim matka dullahanów zbliżyła się do niego ze swoim koniem i jednym ruchem zabrała mu głowę.

Gdyby Kiaran nie był przywiązany, straciłby w tamtej chwili równowagę i skończył cały w jagodach. Objął się ramionami i zacisnął mocno powieki — wydawałby się prawie spokojny, gdyby nie oddychał szybko i płytko, a jego klatka piersiowa nie unosiłaby się tak gwałtownie. Demonicom było z tym bardzo do śmiechu, ale Monstre nie podzielał ich radości.

— Sadystki — mruknął.

Somnis posłał mu przeciągłe spojrzenie. Powiedział coś uniesionym głosem i kobietom przestało być już tak wesoło.

— I tak powinien nie żyć, więc dlaczego nie możemy się z nim pobawić? — westchnęła ta mniej radosna z młodszych dullahanów, gdy jej matka oddała głowę pierwotnemu właścicielowi.

— Jeszcze się pobawisz — odparła. — Będziesz miała całe zastępy dusz do zebrania.

W odpowiedzi otrzymała pomruk zwątpienia.

Kiaran przytulił do piersi swoją głowę. W ciszy siedział na swoim miejscu. Czasem przymykał powieki, czasem bawił się rękawami swojej kurtki. Czasem zerkał na Homme, który wciąż spał kamiennym snem. Cały czas wyglądał na roztrzęsionego, ale im więcej czasu mijało, tym bardziej przyzwyczajał się do sytuacji.

Gdy prawie zapadł zmrok, zatrzymali się. Wciąż byli w lesie, ale drzewa rosły rzadziej i konie z łatwością się tam poruszały.

Somnis i najstarsza z dullahanów odbyli krótką rozmowę. Monstre miał ochotę się wtrącić, ale wolał nie ryzykować. Jedynie stłumił niezadowolenie i skupił się na analizowaniu ich mowy ciała i tonu.

Kobieta westchnęła z niezadowoleniem. Mężczyzna rozłożył przed nią jakiś nieduży kawałek płótna, i powiedział coś, co zdecydowanie brzmiało jak rozkaz. Demonica zazgrzytała zębami, ale zerknęła na torbę, która wisiała na jego ramieniu i posłusznie odwróciła się do reszty.

— Zostajemy tu na noc — oznajmiła. — Jutro dotrzemy do Lebenstadt. Zostawimy was na skraju lasu.

Jej towarzyszki posłusznie wszystkich rozwiązały i pomogły im zejść. Homme obudził się dopiero gdy jedna z nich, wbrew protestom Monstre, zdjęła rycerza z konia i wzięła go na ręce. Chłopak odzyskał świadomość niemal natychmiast. Chciał uderzyć kobietę w głowę, ale ta akurat jej przy sobie nie miała, więc trafił w powietrze. Zdenerwowany zaczął się wierzgać i przestał, dopiero kiedy Monstre złapał go za ramiona.

— Przestań, nic ci nie grozi! — krzyczał, ale później zmarszczył brwi i się odsunął. — Tak mi się przynajmniej zdaje. W każdym razie może odłożyłabyś go na miejsce...

— Eagla — odparła kobieta. To była ta, która chciała dodać oczy Kiarana do swojej kolekcji. — Nazywam się Eagla.

— Jasne. I tak nie zapamiętam.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro