Rozdział 3 1/2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrimoine nie należało do sennych miasteczek, które nad ranem świeciły pustkami. Większość ludzi już od piątej krzątała się po uliczkach, to w drodze do pracy, to załatwiając różne sprawy. Allistor obserwował tych zabieganych ludzi zza okna, popijając kawę — robił to tak powoli, że jego napój zdążył już dawno wystygnąć.

Poprawił się na turkusowej kanapie w salonie i zerknął na swoją narzeczoną, wciąż ubraną w prostą koszulę nocną. Rosaline wyglądała na równie zamyśloną, co on. Pogładził palcem kubek, obserwując jej pozbawioną uśmiechu twarz. Zagryzł wargę.

— Rosa, może pójdziemy na spacer? — rzucił.

Minęło kilka dłuższych chwil, zanim kobieta oderwała wzrok od okna i wbiła w Allistora swoje ponure spojrzenie.

— Powinieneś im powiedzieć o mnie wcześniej — odparła. Na dźwięk jej chłodnego tonu noga mężczyzny zaczęła nerwowo podrygiwać.

Spuścił wzrok na kawę. Do napoju właśnie wpadła mucha. Skrzywił się, ale nie odłożył kubka. Gdyby to zrobił, jego palce musiałyby znaleźć sobie nowe zajęcie.

— Rozmawialiśmy o tym...

— Tak, a ja niepotrzebnie się zgodziłam. Gdyby wiedzieli od samego początku, może by się przyzwyczaili. Może... — Głos Rosaline zaczął się łamać. Skuliła się na kanapie, obejmując kolana ramionami. — Może by mnie zaakceptowali.

Serce Allistora nagle zrobiło się cięższe. Nieświadomie skupił się na różowych plamach pokrywających łokcie jego ukochanej. Jedna blizna nakładała się na drugą. Wszystkie wyglądały na dość stare.

Sam ten widok bolał.

— Masz rację, to był błąd — powiedział, starając się brzmieć tak delikatnie, jak to tylko możliwe. Odłożył kubek i przyciągnął do siebie narzeczoną. — Przepraszam.

Rosaline zawahała się, ale już wkrótce dała się zamknąć w jego silnych ramionach. Przy nim było bezpiecznie. Poczuła, jak jej oddech się wyrównuje.

— Oboje mogliśmy pomyśleć wcześniej — mruknęła. Zamknęła oczy i dała się otulić kocem. Nagle chłód poranka obejmujący wcześniej jej ramiona złagodniał.

— A jednak baliśmy się — westchnienie Allistora odbiło się od cichych ścian domu. Wydawało się, że każdy ich ruch słychać było w całym budynku. Ucałował Rosaline w czubek głowy. — I nadal się boimy, co?

— Mhm...

Na schodach rozległy się kroki. Znieruchomieli oboje, jakby przyłapani na czymś, co nie miało prawa się wydarzyć. Powietrze znów stało się nieprzyjemnie zimne.

Widok Kiarana wcale ich nie uspokoił. Mimo to, Allistor spróbował się uśmiechnąć.

— No dzień dobry, ranny ptaszku — rzucił, na co Kiaran tylko zacisnął mocniej palce na pasku swojej torby. — Ty już ubrany? Gdzie się wybierasz tak wcześnie?

Rzeczywiście, młodszy z nich już miał na sobie ciepłe, jesienne ubrania. Rosaline przechyliła głowę na widok grubego, zielonkawego swetra, jednak nic nie powiedziała.

— Miałem iść do kwiaciarni. — Jakby na dowód, wyjął z kieszeni spodni kartkę papieru ze wskazówkami dotyczącymi tego, co ma załatwić. — Właśnie otworzyli, więc wychodzę.

Narzeczeni wymienili spojrzenia.

— Hej, nie musiałeś wstawać tak wcześnie. Może najpierw zjesz śniadanie? Co byś chciał? Jakieś tościki? Może smażona kiełbaska?

Na ostatnie słowa coś przekręciło się w brzuchu Kiarana, błagając o posiłek. Zastanowił się, jednak wtedy napotkał spojrzenie Rosaline. Tym razem oboje odwrócili wzrok. Od razu w jego gardle pojawiła się gula, która nie pozwoliłaby mu niczego połknąć.

— Może później, teraz jest za wcześnie — odparł i ruszył do korytarza, z którego walizki zostały zabrane jeszcze poprzedniego wieczora. — Alli, mógłbym wziąć twój płaszcz?

Rosaline aż się wzdrygnęła.

— Um... Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł  — powiedziała. — Wiesz, nawet rankiem jest tu w miarę ciepło. Ugotujesz się w swetrze i płaszczu.

Allistor pokiwał kilka razy głową, choć Kiaran nie mógł go już zobaczyć.

— Racja, straszne mają tu upały! — przytaknął i wstał, po czym poprawił koc na ramionach ukochanej. — Zaczekaj chwilę, dam ci tą fajną kurtkę co ją zawsze noszę. Weźmiesz ją zamiast swetra.

— Nie trzeba... — rozległ się cichy głos na korytarzu, jednak brat Kiarana już wbiegał po schodach na górę. Dębowe deski skrzypiały pod stopami rosłego mężczyzny.

Rosaline również wstała i wylała niedopitą kawę w kuchni. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Ile Kiaranowi zajęłoby załatwienie spraw w kwiaciarni? Przy dobrych wiatrach pół godziny, plus jeszcze droga pieszo, z nawigacją... Przekonała się do uśmiechu. Dobrze. Ma czterdzieści minut na ugotowanie pysznego śniadania dla pięciu osób. Czyli sugerując się opowieściami Allistora, potrzebują od ośmiu do dziesięciu porcji.

Zajrzała do lodówki. Kiaran po usłyszeniu o kiełbaskach przez moment wyglądał na głodnego, więc pewnie miałby ochotę na coś z mięsem. Dzień nie był ciepły, lecz powiewało lekkim chłodem, więc idealnie sprawdziłby się gorący posiłek.

Wszystko jasne. Zabrała się do roboty. 

Kiaran tymczasem stał oparty o drzwi i czekał na Allistora. Przeklął się w myślach siebie i swoją nadzwyczajną umiejętność sprawiania, by wszyscy się nim opiekowali. Tylko zabierał im czas i nerwy.

Pewnie mieli nadzieję, że nie zauważył, jak się spięli, gdy przyszedł. On, kolejny powód do stresu, kolejne zmartwienie. 

Im dłużej będzie poza tym domem, tym lepiej.

W końcu jego brat pojawił się ze swoją ulubioną, czarną pilotką. Kiaran założył nakrycie, choć nieco niechętnie — za każdym razem, gdy pożyczał od niego ubrania, czuł się nieco nieswojo. Zawsze były na niego za duże i wyglądał w nich jak dziecko. 

Allistor jednak uśmiechnął się szeroko i poprawił mu kołnierz. W powietrzu rozległ się zapach wody kolońskiej o znajomej nucie jezior w szkockich górach. To nieco podniosło Kiarana na duchu.

— Nieźle w niej wyglądasz! Trochę podrośniesz i będzie jak ulał. — słowa starszego zabrzmiały wręcz beztrosko. Jakby ich świat właśnie nie przechodził gwałtownej przemiany. Jakby wszystko było w porządku.

— Wątpię, żebym jeszcze podrósł — odparł, nieco bardziej rozluźniony. — Poza tym, jest twoja. A teraz lecę, zanim mnie tu przetrzymasz do wieczora.

Z tymi słowami wyszedł z domu i natychmiast uznał, że Rosaline miała rację. Na zewnątrz było niemal ciepło. Wciąż niewystarczająco, by chodzić w podkoszulku, ale jednak gdy pomyślał, że miałby iść gdziekolwiek w swetrze i płaszczu, zrobiło mu się nieco duszno. Wziął głęboki wdech, po czym uruchomił w telefonie nawigację. 

Zerknął na kartkę ze wskazówkami i skrzywił się na widok nazwy zapisanej we francuskim. Całe szczęście, że Rosaline przynajmniej płynnie mówiła po angielsku. W końcu udało mu się ustalić trasę i wyruszył krętymi uliczkami do "Champ de bleuet".

Nagromadzenie ciasnych kamienic wokół ulic powoli przyprawiało go o klaustrofobię. Szare niebo zwisało nisko nad nimi. Skupił się na płynnym oddechu. To miejsce zupełnie nie przypominało jego pięknego, pełnego przestrzeni osiedla, skąd miał pięć minut piechotą do ogromnego lasu i pół godziny do jeziora. Miał wrażenie, że znajduje się w bańce o niezniszczalnych ścianach.

Ludzi wokół zbierało się coraz więcej. Wszyscy się gdzieś spieszyli. Rozmawiali przez telefon, grzebali w torebkach, lub poprawiali ubranie. Otulił się mocniej kurtką, wdychając jej zapach. Puls nieco zwolnił, szum w uszach ustał, zanim rozległ się na dobre.

Po nieznośnie długim marszu dostrzegł na jednej z kamienic szyld ze znajomą nazwą. Przed budynkiem, na drewnianych schodkach wystawione były między innymi wrzosy i hortensje.Za szklanymi drzwiami zauważył kilkoro ludzi. Zagryzł wargę i stanął nieopodal. Poczeka, aż tamci wyjdą, a tymczasem przeanalizuje dokładnie otrzymaną poprzedniego dnia instrukcję.

"Po pierwsze, jak wejdziesz do środka, od razu mów po angielsku. Nie martw się o nic, jeśli za ladą będzie wysoki blondyn. Jest bardzo miły i wyrozumiały."

Westchnął z ulgą. Przynajmniej problem komunikacji miał z głowy.

"Po drugie, powiedz, że chcesz zamówić kwiaty na ślub, o których mu mówiłam. Pomoże ci wybrać coś ładnego. Pamiętaj! Potrzebujemy dziesięć niewielkich bukietów dla ozdoby i jeden dla mnie do trzymania. Po trzecie, to mają być kwiaty, które da się ususzyć — będą na pamiątkę. Powodzenia!"

A więc jednak szykowała się długa i niezręczna pogadanka z obcym facetem. Cóż, sam zgotował sobie ten los.

Poprzedni klienci niestety wyszli dość szybko i przyszła kolej na niego. Wziął głęboki wdech. Będzie dobrze. Przecież to nic takiego. Po prostu musiał zamówić kwiaty na ślub swojego brata, powołując się na prawie obcą mu kobietę, dobrać kwiaty z pomocą dopiero co poznanego mężczyzny i wrócić do cudzego domu w mieście daleko za granicą. Bułka z masłem.

Wszedł przez szklane drzwi i od razu uderzył w niego zapach tylu kwiatów, że zakręciło mu się w nosie. Zdążył jedynie pokrótce się rozejrzeć, zanim delikatny, przyjazny głos wyrwał go z zamyślenia.

— Bonjour! Comment puis-je pour vous?

Gdyby nie był we Francji, uwierzyłby, że słyszy jakiś język znad śródziemia. Podszedł do mężczyzny stojącego za ladą — pasował idealnie do opisu Rosaline. Wysoki blondyn o łagodnym spojrzeniu i szerokim uśmiechu. Tylko jakoś ta lekko śniada cera nie pasowała do reszty. 

— Um... Ja chciałbym zamówić kwiaty na ślub — wydukał, rozkładając przed sobą kartkę. 

Facet jest miły. Będzie dobrze.

Mężczyzna za ladą przez moment wyglądał na zaskoczonego, ale wkrótce klasnął w dłonie.

— Ah, wiem! Dla Rosaline, tak? 

Kiwnięcie głową w odpowiedzi. Jak na razie szło gładko.

— No dobrze, więc czego tu potrzebujemy? — padło pytanie.

Kiaran zerknął na kartkę.

— Dziesięć "niewielkich" bukietów i jeden mały... Nie mam wybranych kwiatów. Wiem tylko, że mają nadawać się do ususzenia.

Kwiaciarz pokiwał kilka razy głową. Nagle, ku przerażeniu Kiarana, wyciągnął do niego dłoń.

— Tak w ogóle, to jestem Ewander!

Ten mężczyzna okazał się być aż zbyt miły. Uścisnęli sobie dłonie.

— Kiaran...

— O, jakie ciekawe imię! Jesteś z daleka, co? Wiem! Pewnie z rodziny pana młodego!

Jeśli on pojawi się na weselu, z pewnością będzie jedną z tych osób, która aranżuje rozmowy z przypadkowymi osobami i wyciąga wszystkich do tańca.

— Taaak... Dokładnie. — Kiaran miał wrażenie, że ten Ewander specjalnie odbiega od tematu kwiatów, by przedłużyć dialog z klientem. Jak facetowi musiało nudzić się w życiu?

Ten natomiast nie tracił entuzjazmu i wskazał za siebie, na miejsce przeznaczone dla personelu. Przy stoliku obłożonym wstążkami i doniczkami siedział niski, drobny mężczyzna z opadającymi na oczy, kędzierzawymi włosami. Cały czas intensywnie stukał w klawiaturę laptopa, którego ekran odbijał się od okularów pracownika kwiaciarni. Kiarana przeszedł dreszcz. Może to przez wtapiającą się w tło, czarną bluzę, ale w ogóle nie zauważył tego gościa.

— A to jest Monstre! — Entuzjazm bijący od Ewandera aż drażnił oczy. — Jest trochę nieśmiały, ale genialnie układa bukiety. Monstre, chodź tutaj! Mamy klienta!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro