Rozdział 4 2/2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odwrócił się w stronę zamku. Czy nie będzie miał kłopotów za pobyt na jego terenie bez biletu na zwiedzanie i to o tak późnej porze? I jak dogada się z Francuzami? Już trafił na dwóch biegle posługujących się angielskim, ale nie mógł liczyć, że szczęście wciąż będzie mu sprzyjać. 

Coś chrupnęło pod jego stopą. Całkiem spore nożyce do tkanin.

Wzruszył ramionami i włożył je sobie za pasek spodni. Nigdy nie wiadomo, czy po zmroku, w obcym kraju i po tak dziwacznych wydarzeniach nie trafi na jakiegoś porywacza lub seryjnego mordercę. Ewentualnie mógł mu się trafić po prostu pijany awanturnik.

Monstre zrezygnował już z prób wskórania czegoś z telefonem i wrócił do przeszukiwania trawy i krzewów. Wyglądał na coraz bardziej zirytowanego. Mruczał pod nosem po francusku coś, czego Kiaran nie chciał i nie próbował zrozumieć. Zamiast tego otulił się kurtką Allistora. 

Chciał do domu. Nie do tego przesadnie idealnego lokum Rosaline, a do ich ukochanego domu w Szkocji. Do ogrodu tak zarośniętego, że przypominał obcą krainę. Do salonu, po którym wiecznie walały się jakieś zabawki. Do kuchni od dziesięciu lat domagającej się remontu, z której dobiegał zapach spalonych tostów. Do pokoju Kiarana – jedynego miejsca, w którym mógł liczyć na chwilę ciszy i spokoju.

Jak to się stało, że skończył w tym miejscu? Co się dzieje u jego braci? Martwią się? Szukają go? Czy Allistor odłożył na bok przygotowania do ślubu, byle tylko go odnaleźć?

Dreszcz przeszedł ciało Kiarana. Nie mógł martwić ich dłużej, niż to konieczne. Ten okres był dla nich wszystkich wystarczająco trudny.

W takim razie musiał jak najszybciej się z nimi skontaktować. Dotrzeć do zamku, znaleźć ludzi, zadzwonić. A potem znaleźć sposób na powrót do domu. 

Obcy, z którym tak ciężko się dogadać będzie dla niego jedynie ciężarem i przeszkodą. Samemu wszystko załatwi szybko i bez zbędnych komplikacji jak szukanie jakiegoś głupiego laptopa, który i tak pewnie się zniszczył przy upadku. Z tą myślą ruszył w stronę zamku.

— A ty gdzie? — zatrzymał się na dźwięk głosu Monstre. Pracownik kwiaciarni przerwał poszukiwania i podszedł do Kiarana. — Tam mojego sprzętu raczej nie ma.

— Nie będę szukać twojego laptopa. Rób co chcesz, ale ja idę do zamku — powiedział cicho Kiaran.

Monstre przez chwilę wpatrywał się w niego z przymrużonymi oczami, jakby zastanawiał się, gdzie mu przyłożyć. W końcu jednak wzruszył ramionami i odsunął się o krok.

— Jak tam wolisz — odparł i wrócił do oglądania krzewu róż.

Kiaranowi opadły z ulgi ramiona. Naprawdę spodziewał się, że jakiś obcy człowiek miałby wszcząć awanturę tylko z powodu pomysłu rozdzielenia się?

Mimo braku przeszkód, zawahał się na dźwięk szybkiego, miarowego tupania. Zmarszczył brwi. Monstre z głową uniesioną ku górze i dłońmi na biodrach nie wyglądał jakby szukał, a raczej rozmyślał.

Cóż, to już nie problem Kiarana.

Przecisnął się między jakimiś iglastymi drzewami. Jakim cudem było tak ciemno mimo blasku tylu gwiazd? Gdzie księżyc?

No tak. Pewnie zamek go zasłaniał. Cudownie. Więc jak miał znaleźć drogę pomiędzy tyloma roślinami? Może powinien po prostu przeć przed siebie? Nikt nie zauważy, że to on podeptał tego czy innego kwiatka.

— Kevin, zaczekaj — Monstre dołączył do niego po chwili, jednak spotkał w odpowiedzi spotkał się tylko z milczeniem. — Co się tak na mnie patrzysz?

Kiaran jakby otrząsnął się z zamyślenia.

— Zastanawiałem się, czy mówisz do mnie — powiedział. — Nazywam się Kiaran.

Monstre przekręcił głowę w wyrazie zdumienia lub irytacji.

— Jesteśmy tu sami. Do kogo innego miałbym mówić?

— Użyłeś złego imienia...

— Kolejny co się czepia!

Kiaran już miał odpowiedzieć, że Monstre mógł odzyskać zasięg i mówić do kogoś przez telefon, albo cudem spotkać tu kogoś znajomego, więc lepiej było się upewnić. Przeszkodził mu jednak szelest gałęzi nieopodal. Zamarł. Strażnik? Ogrodnik? Kto by się tu kręcił o tej porze?

Żaden z nich się nie odezwał. Obaj stali nieruchomo, skupieni na wsłuchiwaniu się w dźwięki nocy. Między cykaniem świerszczy i świstem wiatru dobiegało do nich miarowe stukanie, lub kopanie. Z każdą sekundą jednak utwierdzali się w przekonaniu, że słyszeli nic innego, jak tętent kopyt.

Spojrzeli po sobie, ale nie ruszyli się z miejsca. Co powinni zrobić? Uciekać? Podejść? Mieli do czynienia ze zwierzęciem, czy człowiekiem na koniu? Co tu tak właściwie miałby robić koń?

Nie musieli się długo zastanawiać. Już wkrótce uderzył w nich chłód tak przeszywający, że Monstre mimowolnie objął się ramionami, a Kiaran otulił kurtką. Nienaturalny niepokój ścisnął ich serca – to nie było coś, co czujesz, gdy zostajesz przyłapany na kradzieży, albo śledzi cię podejrzana osoba. To było jakby strach dosłownie ich miażdżył, zaciskał dłonie na ich szyjach i wciskał ich w ziemię. Nawet nie zauważyli, gdy wstrzymali oddech, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w miejsce, z których dochodził dźwięk.

Nagle stukanie ustało. Niepokój jednak nie minął, jedynie osłabł na tyle, że dali radę się ruszyć.

Monstre cały czas stał w miejscu, natomiast Kiaran cofnął się o kilka kroków. Nie rozumiał tego, co się właśnie działo i to go przerażało jeszcze bardziej. Te uczucia, które nim zawładnęły, były takie obce, takie niewłaściwe! Dlaczego ten dźwięk poruszył go tak mocno? Co kryło się w ciemności nocy za drzewami? Nic już nie miało sensu! Dlaczego zaproponował, że pójdzie do tej przeklętej kwiaciarni?!

Tętent powrócił, lecz głośniejszy i już nie pojedynczy, jakby kilka koni szło do nich w tym samym momencie. Niepokój wzmógł się tak, że serca oraz głowy Monstre i Kiarana zaczęły wręcz boleć, całe ciała zaczęły drżeć. 

W tamtej chwili obaj myśleli o tym samym – jak bardzo chcieli wrócić do domu.

Spomiędzy drzew wyłonił się potężny, czarny kształt. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznali w nim ogromnego, czarnego konia wpatrującego się w nich błyszczącymi, czerwonymi ślepiami. Umysł Kiarana próbował go przekonać, że wszystko w porządku, że to tylko jakiś zabłąkany konik, który wcale nie wygląda, jakby miał ochotę na odgryzienie mu ręki. Serce jednak wiedziało lepiej i kazało mu uciekać jeszcze zanim dostrzegł za zwierzęciem podobne sylwetki, a na grzbiecie jeźdźca. 

Postać w czarnych szmatach zlewających się z cieniem drzew. Jej głowa była zupełnie niewidoczna. W jednej dłoni trzymała lśniący, gruby bicz tarzający się po ziemi, a drugą unosiła wysoko w górę wraz z jakimś... Dziwacznym przedmiotem o nieokreślonym kształcie. W mroku widać było jedynie dwa, świecące w nim punkty. Jakaś zepsuta lampa?

Monstre odwrócił się na pięcie. Kiaran zdołał zobaczyć jedynie przerażenie wymalowane na jego twarzy, zanim ten rzucił się do ucieczki. Dwaj jeźdźcy znajdujący się z tyłu ruszyli za nim. 

To nie było normalne. Takie rzeczy się nie zdarzały. Co to wszystko miało znaczyć? To był sen?

— Ojej, twój kolega cię zostawił — odezwał się jeździec ochrypłym, damskim głosem. Było w nim coś nieludzkiego, jakby ta osoba mówiła przez modulator głosu. — Spokojnie, upewnię się, że żaden z was nie ujdzie bez szwanku.

Kiarana przeszedł dreszcz. Teraz już umysł jak i serce krzyczały do niego, że jest w niebezpieczeństwie. W głowie mu dudniło, po twarzy spłynęły krople potu. Cudem wciąż stał na dwóch nogach.

Koń postawił krok w jego stronę, wyłaniając się z cienia drzew. Wtedy właśnie Kiaran zobaczył, czym naprawdę jest jeździec. Jego bicz nie był po prostu wyjątkowo gruby. To nie był w ogóle bicz, a kręgosłup, długi na dwa metry i zgrzytający jak najprawdziwsze ludzkie kości.

To nie to jednak najbardziej nim wstrząsnęło. Głowa jeźdźca wcale nie ginęła w mroku. Ona nie znajdowała się nawet na karku. To właśnie ją trzymał w górze, a te świecące punkty były jej oczami. 

I to ta głowa uśmiechała się do niego szeroko, wręcz drapieżnie.

Gdy to dostrzegł, jakiekolwiek przerażenie przestało go unieruchamiać. Przy starcie niemal się potknął, ale już po chwili biegł ile sił w nogach do zamku.

Tam będzie normalnie. Tam znajdzie ludzi. Tam ucieknie przed tym... Czymś. Cokolwiek to było, nie miał najmniejszego zamiaru ryzykować, że to cholerstwo rzeczywiście coś mu zrobi.

Wszystkie myśli odpłynęły, gdy dyszał ciężko i biegł tak szybko, jak nigdy w swoim życiu. Adrenalina buzowała mu w żyłach, nie śmiał się odwracać, gdy za sobą słyszał goniącą go postać na koniu. Nie zorientował się nawet, że płacze, dopóki łzy nie zaczęły napływać mu do ust, a katar nie zaczął utrudniać mu oddychania. 

Allistor, chodź tutaj, błagam, pomóż mi, zabierz mnie stąd!

Rośliny spowalniały go, drapiąc, łaskocząc i zmuszając do przedzierania się przez nie, ale jeździec wciąż go nie złapał. Albo mimo wszystko biegł wystarczająco szybko, albo ten się z nim bawił jak kot z myszą. Nie miał zamiaru sprawdzać, która z tych wersji była prawdziwa.

Zamek był coraz bliżej. Kiaran widział światła w oknach, ale żądnego wejścia. Musiało być z innej strony... Czy naprawdę był w stanie dotrzeć aż tam?

Nie było czasu na zastanawianie się. Zaczął biec bardziej na skos. Przy odrobinie szczęścia spotka jakiegoś strażnika, który mu pomoże. Zaczął słyszeć dobiegające z pomieszczeń głosy. Przytłumioną muzykę.

Jeszcze tylko trochę.

Zaczęło kręcić mu się w głowie. Nie zdąży. Nie da rady!

Dobiegł praktycznie do samej ściany. Nie zdołał wystarczająco skręcić. Był w pułapce.

Coś w nim pękło. Mimo protestów huczących w jego głowie odwrócił się, by sprawdzić, czy zdąży skręcić, zanim zostanie złapany. Z tyłu jego głowy wciąż znajdowała się nadzieja, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że jeździec nie zrobi mu krzywdy, że ta groźba to tylko jakiś żart, jakiś bardzo realistyczny, nieśmieszny żart...

Może gdyby się nie odwrócił, zdołałby uciec, jednak ten cenny, stracony ułamek sekundy go zgubił. Jeździec znalazł się tuż przed nim i zamachnął się biczem.

Będzie dobrze. Allistor zawsze mówił, że wszystko będzie dobrze.

Jedyne, co usłyszał, to własny krzyk, zanim jego głowa upadła na wilgotną trawę.

•••

Ciekawostka!
Typy osobowości głównych bohaterów to:

Monstre: ISTJ 4w8
Kiaran: INFJ-T 6w4
Homme: ENFJ-A 3w1

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro