Ucieknijmy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czuł zapach siarki, lecz nie tylko, to było coś innego, to było takie odległe, i takie znajome, takie odrzucające ale takie bliskie...

Odór śmierci, rozpylał się w powietrzu,
A on stał, na popękanym drewnie podłogi, a na białej ścianie, lecz nie tylko białej.

Była ona również, pokryta krwią, również była zimna.

Zimno, chłód, pędziły w górę, z dziury na samym środku pokoju, ta dziura, jej ściany były pokryte odciskami palców.

Odciski były z krwi.

Śmierdziało, coraz bardziej, tak bardzo...

Lecz on był już w wykopanym dole, ziemia spadała mu na głowę, zakrywając po chwili całe ciało, aż do szyi, kaszlał i pluł, a ludzie u góry płakali, on ich już lada moment nie widział, widział tylko ciemność.

Dusił się, tlenu nie posiadały jego płuca, wiedział, że umiera, a wirowanie w głowie, zakończy się nie skończoną pustką, ciemnością, bez końca to tak wygląda śmierć?

Ziemia uległa zapadnięciu, jego stopy również, oddech złapać mógł, lecz tylko po to aby znów kaszlem wypełnić obszar bez dźwięcznej pustki.

Ten smród.

Był najsilniejszy, gnijące mięso.

Jej twarz, w miejscu oczodołów pełzały robaki, a jej skóra z twarzy odpadała, nogi, i reszta... W wielu miejscach to tylko kości...

Lecz jej szczęka się poruszyła.

Zęby wypadły, jak rzucone kości, na planszową gre.

Popłynęły słowa, a głowa przechyliła się w bok, jak podczas skręcenia karku...

-To twoja wina Braciszku-Głos jej zachrypnięty, jakby płuca nadal wypełnione wodą, którą się udusiła.

-Twoja... Twoja... TWOJA!

Upadam na kolana, wrzeszcząc, nie chcąc tego, robaki pełzają po mnie, wchodząc do uszu... Ust... I oczu...

Czuje jak mnie palą, ślepnę.

-Nie jesteś moim synem! Nie uratowałeś jej! JESTEŚ BEZUŻYTECZNY!

Woda, ta przeklęta woda, której nienawidzę, wypełnia wszystko, dusi również mnie.

A robaki gryzą.

Piecze, pali, swędzi.

Głowa boli, szum fal, skrzeczenie mew.

Piasek, on jest w moim gardle...

Pomimo tego wyduszam nie kończący się krzyk...

-Tom Tom! Thomas!

Widzę jej loki, opadające na moją twarz, i jej bladą zaspaną, cienie pod oczami, jakby węglem porysowane...

Ja mrugam kilkukrotnie, wpatrując się w Jane, czując opanowujący mnie spokój.

Sen, koszmar, jeden z gorszych, znowu...

-Co ci się śniło? -Pyta zmartwiona, kładąc swoją głowę, na poduszce obok.

Wzdycham.

-To co zawsze.

Jane patrzy na mnie smutno.

-Szkoda, że jej nie poznałam...

-Masz racje-Uśmiecham się-Polubiłabyś ją.

Wpatruje się w szybę okna uśmiechnięty, lecz znika on z moich ust niemal natychmiast, usta zaciskam mocno, przygryzając je.

Wszystko uderza we mnie nagle.

Wyobrażenie mordercy zabijającego to niewinne niczemu dziecko, które mogło być pisarzem aktorem w może nawet piosenkarzem kto wie?

Teraz nie wie tego nikt, przez tego... Ten ktoś, który siedzi tutaj, w tym budynku, jak szczur wychodzący tylko w nocy.

Czułem strach, że zaraz wejdzie zamaskowany, obetnie mi palce, a moją krwią napisze rymowankę...

A mnie nikt nie będzie słyszeć.

A on będzie się śmiać.

Miałem wyjechać na piękne wakacje, a nie się bać, nie miałem trafić na pierdolonego psychopatę!

Moje dłonie się trzęsą.

Odwracam się pomału w stronę Jane, jej bezradna twarz, uniesiona w dół, wpatrzona w drewnianą podłogę.

Nie mogę pozwolić aby jej coś się stało, pomimo tego jak ja się czuje, muszę sprawić aby ona czuła się bezpiecznie pomimo wszystkiego.

Ona jest dla mnie ważna.

To co ważne trzeba chronić.

-Jane...

Nic nie powiedziała, tylko uniosła głowę z oczami wyrażającymi zapytanie.

Wtedy gdy to powiedziałem, nie myślałem o innych ludziach tu będących, nie myślałem o niczym, mój mózg myślał tylko o bezpieczeństwie Jane, Arthura jak i moim.

-Uciekamy stąd. -Natychmiast się poderwałem z miejsca, pakując wszystkie rzeczy.
Jane coś do mnie mówiła, lecz ja nawet nie wiedziałem co, działałem jak zaprogramowany robot, musiałem ich ochronić...

Po chwili na moim ramieniu zwisała torba, wyszedłem natychmiast z pokoju, wcześniej biorąc od Jane klucz.

Otwieram błyskawicznie jej pokój, wszystkie jej ubrania, wkładam do większej.

A do tej drugiej nuty i te inne...

Łapie obie torby, w jedną dłoń, a w tą drugą futerał z skrzypcami.

Po chwili już, znów jestem na korytarzu, w którym jedyne co panuje to półmrok.

Wszystko wydaje się takie puste, dociera do mnie, że większa część ludzi uciekła, gdy ja z Jane spałem.

Szybkim krokiem, pędzę ku schodom, lecz zatrzymuje się nagle.

Przede mną stoi chłopak wyższy ode mnie, a jego blond włosy, są rozrzucone na wszystkie strony.

Papieros przenosi się w jego palcach, w tej drżącej dłoni, wzrok ma rozbiegany, na wszelkie możliwe strony.

Jest strasznie poddenerwowany.

-Mam je, mam rozumiesz? Możemy odjechać i uciec zostawić, tego mordercę, on nas nie zabije! Rozumiesz Tom?Rozumiesz?!

-O co ci chodzi Arthur?

Odwraca się do tyłu to na boki, jakby chciał sprawdzić czy nikogo nie ma.

Macha mi jakimś przedmiotem, przed moimi oczami, dociera do mnie, że są to kluczyki od samochodu.

-Ukradłem je Thomas, ukradłem je!
Mam kluczyki! Zabrałem temu... Temu... Henremu! Chodź jedziemy! -Odwraca się i schodzi po schodach szybkim tempem.

Gdybym myślał tak jak zawsze, naprawdę odmówiłbym mu, ale w tej chwili chciałem tylko uciec.

-Tom co ty odwalasz!

Odwracam się widząc Jane.

-Jedziemy Jane.

-Jak to jedziemy?

-Arthur ukradł kluczyki...

-Czy ty zwariowałeś do reszty?!

-Wolisz tu zostać? I czekać aż poderżnie ci gardło? -Wykrzykuje przez nagromadzone emocje.

Jane nie odpowiada, otwiera usta jakby chciała coś powiedzieć, ale je zamyka, odbiera ode mnie swoje dwie torby, oraz skrzypce, gdy chce jej je wziąć ona protestuje, wyprzedza mnie i odchodzi.

Idę za nią wpatrując się, w ciemne kąty na suficie i podłodze.

Lada moment widzę jak Arthur z włosami przylegającego do głowy, otwiera samochód i po chwili w nim już siedzi wraz z Jane.

A jedyne oświetlenie jakie widnieje na niebie, to nadal pioruny, oraz huki, przypominające ryk.

Woda spada na ziemie niczym strzały.

Zaczynam biec w ich stronę, i lada moment, sam już siedzę w samochodzie.

Pioruny co chwilę uderzają, Jane zasłania uszy dłońmi.

-Jesteś pewny że chcesz jechać?! -Wykrzykuje.

Arthur mnie nie słucha, i rusza przed siebie niczym pędzący pociąg.

Krzyczę ale ten dalej jedzie, jako pierwszy zauważyłem zagrożenie.

Drzewo, niczym gigant pęka jak szkło w połowie, spadając na drogę torując przejście.

Przesuwam jego dłoń, szarpnięciem w bok, a samochód jedzie w prawo, nie uderzając w drzewo, lecz zatrzymując się.

Arthur się zatrzymał.

Gdy byłem na zewnątrz, wiedziałem, iż nie uda nam się z tąd uciec, żadna nie przemyślana decyzja, już nie będzie miała możliwości udania się.

Nic się już nie dokona, zostaniemy z tym mordercą...

Jane płakała wiedziałem to.

Arthur chciał zapalić pomimo deszczu.

A ja wpatrywałem się w schody pnące w górę, ku wzgórzu na którym stoi ten durny pałacyk, w którym pobliżu leżało bądź nadal leży ciało Alexa...

Henry i jego córka stali na ostatnim stopniu schodów wpatrując się prosto we mnie, nie wiedziałem tego, ale czułem ich wzrok.

A szyby pokojów błyszczały światłem, a czarne sylwetki wpatrywały się w nas...

A ja w nich..

A w śród tych ludzi był on.

Morderca.

Wiedziałem to.

Miałem przeczucie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro