Światło?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrzył na obraz kota, analizował każdy detal, czarne tło pomieszane z szarością, jego zielone oczy, sierść przypominająca smołę.

Wyglądał identycznie, jak ten na jej ramieniu.

Widział ją, lecz jej dotyk był słaby, nie mogła przejść przez zamknięte drzwi.

Czuł smród zgnilizny, ziemi, kojarzył mu się z cmentarzem, miejscem gdzie długo nie dopuszczał do siebie możliwości aby jego siostra, leżała tam w śnie nie skończonym, i już nie wróciła.

Gapił się w okno, analizował każde możliwe wytłumaczenie.

Klucza nie zostawił po drugiej stronie, przecież to nie możliwe...

Nie możliwą była też jego następna myśl, stająca się jedynym wytłumaczeniem.

To dziecko było duchem.

Duchem które nie opuściło miejsca śmierci, a jej bracia pozostali przy nawiedzaniu przez sen.

Zostali zabici przez ojca.

Alice tak mówiła.

To jest szalone.

Lecz przecież widziałem, nie mogę mieć urojeń, to nie może być moje złudzenie.

To musi być prawda, te dzieci nie odeszły, one tu nadal są.

Jakby wiedziały, że teraz ktoś w zamian ich ojca będzie siał śmierć.

Czy to może być prawda?

Łapię się za głowę, czując dreszcze przechodzące po moich plecach niczym porażenie prądem.

Zwariuje tu.

A może już mi odwala?

Gdzie jest Jane?

Wstaję, cały czas czuję wbity w siebie wzrok, rosnący niepokój.

Rozglądam się, po co poszedłem do tego pokoju, zamiast zostać w tym gdzie śpi Jane?

Zrobiłem to bez jakiegokolwiek przemyślenia jakby coś mnie zmusiło...

Otwieram okno, które zamiast odsunąć się w prawą stronę jak każde, te unosi się w górę.

Gdy je puszczę się zamknie.

Przenoszę wzrok ledwo kilka centymetrów w górę, zauważając zawieszkę, która ma za zadanie, podtrzymać otwarte okno, aby nie upadło niczym topór kata.

Jedną dłonią podtrzymuje framugę okna od dołu, a drugą sięgam zawieszkę.

Co to za pomysł z stworzeniem tak idiotycznych okien?

Dlaczego ten cały Henry nie mógł tego zmienić...

Po co kupił ten durny pałacyk po takim czymś co się tu wydarzyło?!

Puszczam framugę, ale nie zdążam cofnąć ręki w tył.

Zatrzaskuje mi się na dłoni.

Odruchowo próbuję ją wyciągnąć.

Zaciskam szczękę.

Orientuję się, że powodem nagłego puszczenia framugi, był brak prądu i mój szok wywołany tym.

Ciemność, stawiająca swe kroki, coraz bardziej, obezwładniająca całe pomieszczenie, pokrywając je coraz bardziej...

Czuję, że ktoś za mną jest coraz mocniej.

Ona na pewno wróciła, to dziecko szuka zemsty, powinienem uciekać tak jak mówiła Alice...

Powinienem...

Mrugam kilkukrotnie, otrzeźwiając swe myśli.

Podnoszę najszybciej jak się da zalegający ciężar drugą dłonią.

Oby nie były złamane, tylko tego mi brakuje...

Rozprostowuje palce, sycząc z bólu.

Nikłe światło z pod szyby tworzy zarys ścieżki po drewnianym podłożu.

Kieruję się przed siebie, ostrożnie, pomału.

Lecz moje ramię zahacza o coś twardego, zaraz po mojej lewej stronie.

Obraz spada.

A w mojej wyobraźni tworzy się dźwięk miauczącego kota.

Modlę się aby to była wyobraźnia...

Wybiegam przez drzwi bez większego zastanowienia, potykam się o własne nogi.

Co chwilę odbijam się od ściany, panikuję nie zdając sobie z tego sprawy.

Zbiegam z tych zakręconych schodów, omal z ostatniego nie wywracając, wystawiam obie dłonie, razem z tą obolałą przed siebie odruchowo.

Lecz nie przewracam się.

Otwieram oczy, widzę zarysy kanap, drzwi, miejsca w którym powinna przebywać recepcjonistka.

Chcę coś powiedzieć lecz nie mogę.

Coś zakrywa mi usta.

Czyjaś dłoń.

Pachnie papierosami.

Próbuję się wyrwać, stawić opór, kopiąc.

Przed moimi oczami pojawią się wyobrażenia mojej śmierci a potem napisy z mej krwi na ścianie...

Możliwość, że stanie się to rzeczywistością...

Jeżeli to on? To na pewno on...

Sprawia, iż udaje mi się wyrwać i uderzyć go z pięści w brzuch, orientuję się, że nie była to ta zdrowa dłoń.

Wiem, że on się przewraca.

Biegnę w stronę schodów w dół, ku restauracji...

Widzę już cienie stolików i krzeseł, lecz przewracam się zaraz na stolik przede mną, wywracając go.

Dźwięk tłuczonego szkła wazonu.

Odgłos kapiącej wody.

Szum w uszach.

Nie mogę wstać, przyciska mnie do ziemi.

Czuję jego oddech...

Mrużę oczy, widząc tylko ostry błysk latarki, której światło po chwili przenosi się w górę.

Odłożył latarkę na podłogę.

Wstaję patrząc wprost na mnie.

A ja siadam ściskając przytrzaśniętą wcześniej dłoń tą zdrową.

-Co ty odpierdalasz?!

Głośny ton mojego głosu roznosi się w całym pomieszczeniu.

-Wszyscy są na dole, myślałem, że ty też...

-I co myślałeś, że po schodach schodzi nasz psychopata i jako wielki bohater Arthur wyszedłeś i go zaatakowałeś?

-Przepraszam okej Tom? -Drapie się po karku-Odwala mi w tym miejscu.

Jego wściekły wyraz twarzy zmienia się w ten wiecznie uśmiechnięty.

Nie zwracam na to uwagi.

Lecz do jednego miał rację, w tym miejscu odwala.

Staję się to za stawiennictwem mordercy, przed którym nie można uciec, zjawiskami paranormalnymi w które nigdy bym nie uwierzył.

Wstaję, otrzepując się.

-Więc gdzie są wszyscy?

Arthur wpatruje się we mnie przez dłuższą chwilę, jakby sam zapomniał gdzie jest reszta, jakby zabrakło mu słów.

Nagle mruga kilkukrotnie.

-Niżej.

-Są tu schody niżej?

Arthur odpala tylko papierosa, przytakując ruchem głowy.

Wpatruję się w nikły żar na końcu.

A potem w unoszący się dym.

Blondyn wychodzi na przód.

Potem przechodzi pomiędzy stolikami, następnie do kuchni zaraz za pustą ladą.

Idę po chwili zanim, stwierdzając, że jest tam pewnie Jane, uspokajając się.

-Jest to dość duża piwnica-Wzrusza ramionami-Pomieszczenie gdzie są wszelkie przybory do tej "Restauracji" do których nie mieli miejsca tutaj-Mówi patrząc po zapełnionych białych szafkach.

Milczę.

Wpatruję się w żelazną kwadratową pokrywę, otwartą z pod podłoża.

Sylwetka Arthura znika zaraz pod jej wnętrzem.

Odczekuję zaledwie kilka sekund, samemu stawiając lada chwilę stopy po stopniach drabiny.

Zaczynam odczuwać chłód bijącym od niemającym kształtu kamienia.

Klimatycznie. Myślę ironicznie.

Panikę iż uginające się stopnie ulegną złamaniu, zastępuje głos Arthura z dołu niosący się echem.

-Henry wymyślił, że będzie to najbezpieczniejsze miejsce, dla tych którzy nie zdążyli zwiać... Złaź szybciej Thom. Nie mów, że nadal jesteś obrażony, serio myślałem, że dobrym pomysłem jest czekanie na niego...

Nie zdążam odpowiedzieć...

-A może masz lęk wysokości co?

-Mów za siebie, to ty się bałeś lotu samolotem-Odpowiadam zeskakując obok niego.

Z jego ust wydobywa się śmiech kończący atakiem kaszlu.

Przechodzę zaledwie kilka kroków przed siebie, znajdując się w dużym miejscu przypominającym prostokąt, słyszę szepty.

Lada moment zauważam ich całe sylwetki, światło żarówki rozjaśnia środek miejsca w którym stoję.

-Ten co jest odpowiedzialny za brak prądu musiał być tu przed nami, i wyłączył bezpieczniki-Mruczy Arthur stojąc zaraz obok mnie, wcześniej przełączając włączniki w górę, z charakterystycznym dźwiękiem.

Zauważam Henrego patrzącego na mnie z zdziwieniem.

Potem kilka kobiet odpowiedzialnych za czystość, wysokiego wychudzonego mężczyznę w garniturze, recepcjonistkę, i z zaledwie piętnaście osób które nie uciekły...

Myślałem, że będzie nas więcej.

Siadam pod ścianą, czując kłucie ostrego wystającego kamienia, zaraz zza moich pleców.

Starszy mężczyzna obok mnie się uśmiecha, ukazując białe zęby.

-Może zapalisz cygaro młody?

Mrużę zdziwiony oczy, jakbym o czymś zapomniał...

Wpatruję się w swoje sino fioletowe palce...

Potem w tego mężczyznę i kolejno innych.

Zatrzymując wzrok na Arthurze siadającym naprzeciw mnie.

Strach rośnie we mnie coraz bardziej.

-Niema z tobą mojej córki? -Pyta Henry, wstając przestraszony.

Nie było ani Alice ani Jane.

Zrywam się z miejsca ale Arthur mnie zatrzymuje.

-Wyśpij się, jeżeli zaraz same się nie znajdą, pójdę po nie...

Próbuję się wyrwać, ale ulegam...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro