Rozdział IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kiedy Lance pokonał wszystkie schody z Keithem na plecach i dotarł pod drzwi swojego mieszkania, czuł się jak po całodniowej wspinaczce górskiej. Starając się złapać oddech, przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka. Musiał się bardzo postarać, aby nie zrzucić czarnowłosego na podłogę już w przedpokoju. Zastanawiał się przez chwilę, aż w końcu ruszył do sypialni i położył Keitha na swoim łóżku.

Gdy odczuł lekkość na swoich barkach, odetchnął głośno, po czym zerknął na czarnowłosego i raz jeszcze pomyślał:

Co ja, do cholery, robię?

Wciąż mając mętlik w głowie, Lance'owi udało się jakoś ściągnąć z Keitha zakrwawioną kurtkę i rękawiczki oraz buty. Przykrył chłopaka szczelnie puchową kołdrą i ostatni raz zerkając na niego, opuścił sypialnię.

Lance oparł się o drzwi po drugiej stronie i przejechał dłońmi po krótkich włosach.

Nie wiedział, czy postępuje dobrze, czy wręcz przeciwnie.

Keith wyraźnie potrzebował pomocy. Był wyczerpany i wyziębiony, powinien poleżeć przez jakiś czas w cieple, zjeść coś i nabrać sił. Gdyby to Lance znajdował się na jego miejscu, chciałby zapewne, aby ktoś mu pomógł. Z drugiej strony prawie nie znał tego chłopaka. Chodził z nim tylko przez jakiś czas na te same zajęcia. Wiedział jedynie, że raczej z nikim nie rozmawiał i był sierotą.

A co jeśli Keith okaże się psychopatą? Jeśli wstanie w nocy, weźmie nóż z kuchni i...

- Ogarnij się - warknął do siebie Lance. Nie mógł myśleć w ten sposób.

Chociaż nie przepadał na czarnowłosym, musiał chociaż spróbować spojrzeć na niego pozytywnie. Na przykład wtedy, gdy pomógł tej staruszce pozbierać zakupy. To był naprawdę miły gest.

Lance sam do końca nie wiedział, dlaczego to robi. Z natury był raczej uprzejmy i życzliwy, starał się pomagać innym. Ale to było zupełnie coś innego. Czyżby posunął się do tego tylko ze względu na horoskop?

Wciąż miał niepokojące wrażenie, że pełnia szczęścia nie wróci do niego, jeśli nie zrekompensuje się swojemu wybawcy. A jakby nie patrzeć okazał się nim Keith. Zresztą, nie mówiąc już nawet o horoskopie, ten chłopak dosłownie uratował mu życie. Kto wie, jakby skończyło się to potrącenie? Może Lance'a naprawdę by już tu nie było.

Lance nie cierpiał być komuś dłużnym, więc zamierzał pomóc czarnowłosemu tu i teraz, zająć się nim, dopóki na dobre nie wydobrzeje. Czy będzie mu się to podobać, czy nie.

***

Lance wiedział, że tej nocy będzie musiał spać w salonie, więc przyniósł sobie koc i ułożył się wygodnie na kanapie. Po rozłożeniu wciąż nie była za duża i zdecydowanie mniej wygodna niż łóżko, ale dla jednej osoby w zupełności wystarczyła.

Jednak tak jak Lance się spodziewał, nie mógł w nocy zmrużyć oczu. Fakt, że Keith spał w jego mieszkaniu, napawał go niepokojem i wiedział, że nie pozbędzie się tego uczucia, dopóki chłopak się nie obudzi i Lance z nim nie porozmawia. Z drugiej strony nie chciał w ogóle przeprowadzać z nim jakiejkolwiek rozmowy. No bo niby co mu miał powiedzieć? Keith go pewnie ledwo kojarzył, jak więc Latynos miał wyjaśnić tę sytuację?

„Znalazłem cię pół żywego na ulicy i przyniosłem do mojego mieszkania, ponieważ zgodnie z horoskopem, aby szczęście do mnie wróciło, muszę zadośćuczynić za to, że uratowałeś mi życie".

Tak, to brzmiało jakby brakowało mu piątej klepki.

Gorzej, że to była prawda.

***

Ostatecznie Lance przysnął nad ranem na jakieś dwie godziny, a kiedy już się obudził, czuł się zupełnie skołowany. Zasnął w dziwnej, niewygodnej pozycji i teraz bolało go całe ciało. Gdy uświadomił sobie, dlaczego nie spał w swoim łóżku, zerwał się gwałtownie z miejsca i ruszył szybkim krokiem do sypialni.

Keith wciąż spał w jego łóżku, z wyrazem całkowitego spokoju na twarzy. Mimo, że nie minęło jeszcze nawet dwanaście godzin, od momentu gdy go tu przyniósł, czarnowłosy zdawał się wyglądać lepiej niż wczoraj. Oddychał powoli i miarowo, a na jego twarz wróciły kolory.

Lance zamknął za sobą cicho drzwi i odetchnął głęboko. Jego myśli wydawały się być bardziej uporządkowane niż wczoraj i po raz pierwszy pomyślał całkowicie szczerze, że dobrze postąpił.

Chłopak sięgnął po swój telefon i spojrzał na zegarek. Było jeszcze przed siódmą, ale Pidge na pewno była już na nogach. Lance wystukał szybkiego sms'a, tłumacząc, że źle się dzisiaj czuje i nie będzie go w szkole. Bo nie mógł do niej przecież iść i zostawić Keitha samego. Musiał poczekać, aż chłopak się obudzi i wszystko mu wyjaśnić. Zresztą, nie zostawiłby nowego mieszkania na pastwę obcego kolesia.

***

Gdy Keith otworzył oczy, zupełnie nie wiedział, co się dzieje. Strasznie bolała go głowa i kiedy podnosił się do pozycji siedzącej, myślał przez chwilę, że zwymiotuje. W końcu, odzyskawszy kontrolę nad ciałem, rozejrzał się powoli dookoła, starając się jednocześnie zmusić umysł do pracy.

Wczoraj... Co się działo wczoraj?
Uniósł przed siebie dłonie, widząc, że nie ma na nich czarnych rękawiczek i przyglądał się przez chwilę zaschniętym plamkom krwi na czubkach palców. Nagle przypomniał sobie trójkę dupków, z którymi się wczoraj pobił.

Dopiero w tym momencie dotarła do niego największa nieprawidłowość tej sytuacji. Nie leżał na zimnym chodniku, kuląc się pod sklepem. Wręcz przeciwnie, siedział na dużym łóżku, przykryty miękką, puchową kołdrą, która ogrzewała przyjemnie jego ciało.

W pierwszej chwili ogarnęło go przerażenie. Natychmiast pomyślał o tym, że podczas gdy on był nieprzytomny, jakimś cudem znalazł go zastępczy ojciec i zawlókł z powrotem do jego domu. Będzie musiał się z nim użerać, dopóki nie zorganizuje kolejnej ucieczki...

Ale Kieth uspokajał się z każdą kolejną sekundą, widząc, że z pewnością nie jest to pokój w jego dawnym domu. W pomieszczeniu nie było zbyt wiele. Jedynie łóżko z białą, czystą pościelą, duża dębowa szafa i biurko z laptopem. Na jasnych ścianach wisiało kilka plakatów, rozpoznał te z uniwersum Marvela i DC. To właśnie one przykuły najbardziej uwagę Keitha i sprawiły, że zaczął się poważnie zastanawiać, gdzie dokładnie się znajduje.

Gdy podniósł się w końcu z łóżka, poczuł jak wzdłuż jego żeber i klatki piersiowej, rozchodzi się nieprzyjemny ból. Skulił się lekko, klnąc cicho pod nosem. Naprawdę mocno wczoraj oberwał.

Keith podszedł do ściany, na której wisiało niewielkie prostokątne lustro i przyjrzał się sobie uważnie. Twarz miał bladą, poznaczoną siniakami, rozciętą wargą i zaschnięta krwią pod nosem. Schudł przez ostatni miesiąc, tak, że jego kości policzkowe wydawały się być teraz bardziej widoczne. Chłopak uniósł nieco koszulkę, widząc poranioną skórę na żebrach i czerwono fioletowe siniaki.

Zaklął raz jeszcze i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Nie miał pojęcia, co lub kogo może zastać po drugiej stronie, ale ciekawość wzięła górę nad niepewnością i strachem, tak, że niemal bez żadnego wahania złapał za klamkę.

A przynajmniej taki miał zamiar, bo ktoś uprzedził go o ułamek sekundy i otworzył drzwi od drugiej strony.

Rozległ się krzyk.

***

Lance pałętał się po mieszkaniu bez celu, chodząc w te i z powrotem, od okna do kuchenki, od kuchenki do kanapy, od kanapy do okna. Nie potrafił się za nic zabrać, nie mógł się nawet skupić na oglądaniu telewizji.

W końcu, gdy wybiła dziewiąta, postanowił jeszcze raz zajrzeć do sypialni. Nacisnął na klamkę i otworzył drzwi do pokoju. Chciał tylko zerknąć i upewnić się, że Keith śpi, więc gdy zobaczył nagle chłopaka przy wyjściu, niecały metr od niego, nie był w stanie powstrzymać zaskoczenia i z jego ust wyrwał się krótki krzyk.

Lance odskoczył raptownie do tyłu, niemal potykając się o własne nogi. Keith wyglądał na równie zaskoczonego co on, bo również się odsunął, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

- Boże...! - Lance odetchnął głęboko, przymykając na chwile powieki. - Prawie dostałem zawału.

Keith nie odpowiedział. Stał wciąż nieruchomo w przejściu do sypialni i spoglądał na Lance'a bez zrozumienia, zupełnie skołowany.

- Um... - Latynos starał się przybrać jak najbardziej pogodny wyraz twarzy. Niejednokrotnie myślał o tym, co powinien powiedzieć, gdy Keith się już obudzi, ale teraz miał w głowię pustkę. Ta sytuacja była tak dziwna, że nie miał pojęcia, od czego zacząć. - Cześć...?

„Cześć".

W tym momencie Lance miał ochotę przywalić sobie w sam środek twarzy. Cześć... Tyle udało mu się na początek wydukać. Szczyt zdolności komunikacyjnych.

- Cześć...? - odparł niemrawo Keith. Przyglądał mu się teraz bardziej z niedowierzaniem, niż skołowaniem, z jedną brwią uniesioną wyraźnie do góry. - Co się dzieje? Gdzie jestem?

- U mnie - rzucił Lance, po raz kolejny bardzo elokwentnie. - To znaczy, w moim mieszkaniu. Posłuchaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę - dodał, gestem ręki dając znak, aby Keith wyszedł z jego pokoju i poszedł za nim do salonu.

Czarnowłosy ruszył za nim powoli, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Oczy miał ciemne i przenikliwe.

Gdy obydwoje stanęli w salonie, Lance zapytał:

- Jak się czujesz?

- Bywało lepiej... - przyznał Keith. Każde słowo wypowiadał powoli i ostrożnie, tak jakby nie był pewien, czy powinien w ogóle rozmawiać z Lancem. Rozglądał się przez chwilę dookoła, być może sprawdzając, czy w mieszkaniu jest ktoś jeszcze, po czym spojrzał z powrotem na szatyna. - Powiesz mi w końcu gdzie jestem i co tu robię?

- Dobra, od czego by tu zacząć... - Lance podrapał się po głowie. - Wiesz w ogóle kim jestem?

- Chodziliśmy razem do szkoły, prawda? - mruknął Keith. - Lance, tak...?

Chłopak pokiwał głową, będąc mimo wszystko nieco zaskoczonym, że Keith pamiętał jego imię.

- Zgadza się, chodziliśmy razem na zajęcia u Iversona. Wiesz, byliśmy praktycznie rywalami.

- Rywalami? - odparł Keith. Po jego twarzy było widać, że nie miał bladego pojęcia, o czym Latynos mówi.

Lance uświadomił sobie, że przez ten cały czas to w gruncie rzeczy on zawsze próbował przegonić Keitha. Przygotować lepszy referat lub dostać wyższą ocenę. Czarnowłosy zapewne nie miał nawet o tym pojęcia. Zawsze siedział z tyłu, z tą wkurzającą miną, zapewne nawet nie brał pod uwagę możliwości, ze ktoś mógłby chcieć z nim rywalizować.

- Nieważne - westchnął Lance. - Tak czy inaczej, sytuacja wygląda następująco. Znalazłem cię wczoraj na wpół żywego pod ścianą pobliskiego sklepu. Byłem pewien, że jeśli cię tam zostawię wyziębisz się na śmierć, tym bardziej, że wydawałeś się ranny. Nie chciałeś, abym dzwonił na pogotowie, więc... przyniosłem cię tutaj.

Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza. Keith wysłuchał Lance'a w milczeniu, a kiedy chłopak skończył już mówić, ku zaskoczeniu Lance, brwi czarnowłosego ściągnęły się w gniewnym geście.

- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał Keith. - Ledwo się znamy, więc trochę nie rozumiem twojego zachowania.

- Nie wiem czy pamiętasz, ale dzień wcześniej uratowałeś mi życie - oznajmił Lance.

- Pamiętam - westchnął chłopak. - Wbiegłeś nagle jak ostatni dureń na środek jezdni.

Lance postanowił zignorować przytyk Keitha i kontynuował:

- Tak czy inaczej, uznałem, że powinienem się odwdzięczyć. Nie lubię być komuś dłużny, więc...

Z ust czarnowłosego wyrwało się ciężkie westchnięcie.

- Okej, słuchaj - zaczął Keith. - Nie jesteś mi nic winien. Uratowałem cię przed potrąceniem, ale nie oczekuję nic w zamian. Dzięki za wszystko i w ogóle, ale nie prosiłem cię o to. Więc pozwól, że już sobie pójdę.

Lance przez krótką chwilę wątpił w sprawność swoich uszu, słysząc wyraźnie wrogi ton czarnowłosego, ale szybko się otrząsnął. Gdy Keith nagle się odwrócił do wyjścia, wyskoczył do przodu i chwycił go za ramię.

- Czekaj! - krzyknął. - Nie rozumiem, dlaczego jesteś na mnie zły? Przecież chciałem dobrze! Zresztą, nie masz nawet dokąd pójść, prawda?

Keith spiął się nagle i odwrócił gwałtownie w stronę Lance'a ze wzrokiem, który mógłby zabić.

- To nie twoja sprawa! - warknął na niego. - A teraz puszczaj mnie i daj mi już wyjść.

Lance sam nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie takiej wrogości. Być może powiedział parę słów za dużo, wyraźnie sugerując, że wie o bezdomności Keitha, ale nie miał niczego złego na myśli. Chciał tylko spłacić swój dług i zadośćuczynić, aby szczęście mogło do niego wrócić. A tymczasem Keith warczał na niego, nie dając nawet sobie pomóc. Więc jednak Lance nie pomylił się w swojej ocenie. Ten chłopak zdecydowanie był dupkiem.

Ale musiał dalej próbować.

- Jeśli teraz wyjdziesz, los nigdy się już do mnie nie uśmiechnie! - krzyknął Lance, łapiąc go ponownie za ramię.

- Co takiego?

***

Keith wpatrywał się w Lance'a w osłupieniu. Chłopak patrzył na niego wręcz błaganym wzrokiem, a on wciąż nie rozumiał, co tu się dzieje. Cała ta sytuacja wydawała mu się absurdalna.

- Co takiego?

- Chodzi mi o horoskop, jasne? Śmiej się, jeśli chcesz! - mówił Lance. - Ale ocaliłeś mnie przed nieszczęściem, wiec teraz muszę się odwdzięczyć, aby los się z powrotem do mnie uśmiechnął. Jeśli tego nie zrobię i ci nie pomogę, czarna chmura będzie wisiała nade mną już do końca życia!

Okej. Jeśli do tej pory było dziwnie, teraz zrobiło się jeszcze dziwniej.

- Koleś, co jest z tobą nie tak?! - warknął Keith, wyrywając się z uścisku szatyna.

Kiedy pół godziny temu otworzył oczy, z pewnością nie spodziewał się tego wszystkiego. Rozważał różne możliwości, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że uratował go Lance. Chłopak chciał prawdopodobnie dobrze, chociaż Keith nie do końca rozumiał o czym Latynos mówił. To był jawny i dziwny akt altruizmu, który nie był raczej często spotykanym zjawiskiem, szczególnie wśród nastolatków. Keith zawsze miał Lance'a za głośnego i irytującego typka, a teraz on stał przed nim i oferował mu schronienie i opiekę.

W gruncie rzeczy nie było to za nic. Chciał się odwdzięczyć za uratowanie mu życia i chociaż mogła to być prawdziwa opatrzność, manna z nieba, Keith nie mógł zostać.

A raczej nie chciał.

Oprócz gniewu, buzowało w nim teraz jeszcze jedno uczucie.

Wstyd.

O ile Keith nie żałował samej ucieczki z domu zastępczego, żałował tego, że upadł tak nisko, będąc zaledwie nastolatkiem. Często spoglądał na swoich rówieśników wracających ze szkoły, patrzył na ich roześmiane twarze i żałował, że on nigdy nie miał takiego życia. Że chociaż był w ich wieku, nie mógł cieszyć się tym, czym oni się cieszyli.

Keith nie miał rodziny, znajomych, nie miał niczego. Nie wiedział, co dalej zrobić ze swoim życiem, a przyznanie się do tego, przyznanie się, że rozpaczliwie potrzebuje pomocy napawało go niesamowitym wstydem, tym bardziej, że miał do czynienia z chłopakiem w jego wieku.

Być może otworzenie się przed kimś i wyrzucenie z siebie żalów nie było złą rzeczą, ale Keith miał tak ubogie doświadczenie dotyczące kontaktów międzyludzkich, że zwyczajnie sobie tego nie wyobrażał.

Lance doskonale wiedział, że Keith nie miał dokąd pójść i po namyśle czarnowłosy się już temu nawet nie dziwił. Plotki rozchodziły się szybko, szczególnie jeśli dotyczyły czegoś takiego.

- Dlaczego nie dasz sobie pomóc?! - żachnął się Lance. - Czy to dla ciebie taka wielka ujma na honorze?

Lance trafił w samo sedno, a Keith podejrzewał, że chłopak pewnie nawet nie miał o tym pojęcia.

- Posłuchaj mnie - zaczął czarnowłosy. - Mówię ostatni raz-

Nie zdołał dokończyć, bo nagle poczuł niesamowite zwroty głowy i mdłości. Skulił się lekko, łapiąc się jednocześnie ręką o ścianę, aby nie upaść.

- Hej! - Lance pochylił się nad nim zaniepokojony. - Co się dzieje?

Keith po raz kolejny poczuł, w jak okropnym stanie znajdowało się jego ciało. Wyspał się, ale to nie wystarczyło. Był pobity, osłabiony, głodny i odwodniony. I o ile chwilę temu miał jeszcze siłę, aby się kłócić, teraz mógł ledwo ustać na nogach.

Lance złapał Keitha za ramię i zaprowadził go z powrotem w głąb salonu, sadzając go na kanapie. Kilka sekund później pojawił się z powrotem ze szklanką pełną wody.

- Napij się - nakazał.

Keith tym razem nie protestował. Sięgnął po naczynie i opróżnił je duszkiem. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebował, dopóki nie poczuł przyjemnej ulgi po ugaszeniu pragnienia.

Wciąż jednak niemiłosiernie kręciło mu się w głowie, a żebra paliły go bólem. Nie były złamane, ale zbite na tyle poważnie, że nie przestawały dawać o sobie znać.

Keith poczuł rozpacz zmieszaną z bezradnością. Nie chciał tu zostać, ale wiedział, że jeśli wyjdzie, może tego nie przeżyć. Stracił swój plecak, a z nim i cały dobytek. Nie miał żadnych innych ubrań czy koca. Została mu jedynie część pieniędzy, którą dla przezorności trzymał w kieszeniach spodni. Chociaż większość i tak przepadła razem z plecakiem.

Keith złapał się w geście beznadziei za głowę, wplątując palce w czarne włosy. Lance przysunął sobie krzesło i usiadł przed nim, spoglądając na niego z niepewną miną. Keith niewiele potrafił odczytać z jego twarzy, niebieskie oczy wyrażały jedynie żal i wahanie.

- Nie chcesz tu zostać, nie chcesz też, abym wezwał karetkę - westchnął Latynos. - Masz pojęcie, w jak opłakanym stanie się znajdujesz? Chcesz zginąć?

Keith uniósł głowę.

- Nie chcę... - odparł szczerze, chyba po raz pierwszy tego ranka.

- Więc daj sobie pomóc! - Lance wyrzucił ręce wysoko w górę. - Uważam, że powinienem się odwdzięczyć, i podoba ci się to czy nie, nie masz za bardzo wyboru. Nie zamierzam cię wypytywać o twoje życie, nie obchodzi mnie, dlaczego uciekłeś z domu. Po prostu schowaj na chwilę swoją dumę, doceń opatrzność losu i zostań tu, dopóki nie wydobrzejesz.

- A co z tobą? - zapytał Keith. - Nie boisz się, że jestem psychopatą? Że wstanę w nocy, wezmę nóż i poderżnę ci gardło?

Lance zamilkł na chwilę i przygryzł wargę, a po jego minie Keith mógł się domyślać, że chłopak rozważał już taką możliwość.

- Równie dobrze i ja mogę okazać się psychopatą. - Lance wzruszył ramionami.

- Wiesz, to mnie zbytnio nie zachęca, aby tu zostać - przyznał Keith. - Ale masz rację, coś zdecydowanie jest z tobą nie tak - prychnął. - Cała ta gadka o horoskopie. Mówiłeś poważnie?

Lance westchnął głośno, podnosząc się nagle z krzesła. Chwilę później przyniósł małą gazetkę z horoskopami, którą otworzył na stronie Lwa. Keith zaczął czytać wskazany fragment:

- Lwy powinny zostać czujne i uważać na najbliższe otoczenie. Ogromne nieszczęście może pomóc powstrzymać osoba trzecia, ale aby dobra karma i szczęście zawitało ponownie u Lwa, będzie on musiał zadośćuczynić...

Czarnowłosy podniósł głowę i walcząc z zawrotami, spojrzał na szatyna z politowaniem.

- Ile ty masz lat, aby wierzyć w horoskopy? - zapytał kpiącym tonem.

Lance burknął coś tylko pod nosem i wyrwał chłopakowi z rąk książeczkę. Jednak jakby na to nie patrzeć, Lance wcześniej nie kłamał, jego obawa rzeczywiście wzięła się z horoskopu. Czy on naprawdę wierzył w bujdy zapisane w gazetce przez przypadkowe osoby? Keith zaczął rozglądać się po pokoju, szukając ukrytych kamer. Może to naprawdę był jeden, wielki żart.

- Mieszkasz sam? - zapytał w końcu.

- Ostatecznie zakładam, że nie jesteś jednak psychopatą, więc odpowiem ci - mruknął Lance. - Tak mieszkam sam, to moje własne mieszkanie.

Keithowi nie uszło na uwadze, że ostatnie słowa Lance wymówił z wyraźną dumą. I cóż, nie dziwił mu się. Sam oddałby wiele za posiadanie własnego mieszkania, chociaż na chwilę obecną było to odległym i niemożliwym do zrealizowania marzeniem.

Kolejny zawroty i kłucie w skroniach sprawiło, że Keith musiał oprzeć się o oparcie kanapy. Gdy uświadomił sobie, że nie może już nawet siedzieć o własnych siłach, jęknął w niedowierzaniu:

- Jestem tu tymczasowo uziemiony...

- Wiesz, na twoim miejscu naprawdę uważałbym to za gest złotego serca, ale nazywaj to jak chcesz - skwitował Lance. - Zostaniesz ile będzie trzeba, abyś nie skonał po wyjściu za drzwi i pozwolisz mi odzyskać moją dobrą passę?

Lance mówił z wyraźną nadzieją w głosie, co tylko utwierdziło Keitha o tym, jak dziwną osobą był ten chłopak. Z własnej woli proponował mu schronienie i opiekę, głównie dlatego, że tak radził mu horoskop.

Albo jednak był tym psychopatą.

- Pod jednym warunkiem - zaoponował czarnowłosy. - Nikomu o mnie nie powiesz. Wyglądasz mi na takiego, co ciągle lata gdzieś ze znajomymi i papla co mu ślina na język przyniesie. Ale w tej sprawie masz milczeć. Nikt ma nie wiedzieć, że tu jestem.

„Ani jak beznadziejna i żałosna w tym momencie jest moja sytuacja", dodał w myślach Keith.

Tak, wystarczy, ze Lance o tym wiedział. Nie ma potrzeby, aby pół szkoły miało świadomość, że Keith upadł tak nisko, aby pasożytować w mieszkaniu u chłopaka, którego ledwo znał. Nawet jeśli wcześniej uratował mu życie i było to formą spłaty długu.

- Zgoda. - Lance uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie rękę.

Keith wpatrywał się w nią przez chwilę, aż w końcu niechętnie ją uścisnął.

- Zgoda.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro