I |bleeding nose|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pierwszy tydzień października nie zapowiadał się ciekawie. Nagle demony atakowały codziennie w podwojonej ilości. Mimo że wszyscy Nocni Łowcy byli gotowi do walki, to rodzice i tak wysyłali Aleca, Izzy i Jace'a. Byli najmniejszym oddziałem, ale w ten sposób walczyli od dzieciństwa. Byli rodzeństwem. Zawsze trzymali się razem. Podczas treningów, walki. W przeszłości często spędzali razem cały wolny czas, psocąc w Instytucie. 

Alexander padał na twarz, kiedy szedł za rodzeństwem. Trzy godziny snu mu nie wystarczyły. Wszystko go bolało po ostatniej jatce, a iritaze nie pomagało. Miał ochotę to rzucić. Rzucić teraz i uciec gdzieś daleko poza Nowy Jork. Jednak tkwił tu z rodzeństwem i nie ruszył się od nich prawie o milimetr. W ręce ściskał łuk, a druga dłoń gotowa była do wyciągnięcia strzały z kołczanu. Wkraczali w coraz większą ciemność, a Alecowi brakowało powietrza przez zaduch, jaki tam panował. Miał ochotę wymiotować, a nie polepszył tego stanu fakt, że jego nos wyczuł charakterystyczny zapach siarki. On wiedział, jego rodzeństwo z pewnością też, że nie wyjdą stąd bez ran lub posoki demonów na swoich ciałach. Alexander martwił się coraz bardziej, bo siarka przepełniała całą jego głowę, jakby coś paliło się w niej. Poczuł, jakby z jego nosa leciała krew, chciał ją otrzeć i czuł coś ciepłego na palcach, ale w panujących ciemnościach nie dostrzegł nic. Zignorował to. Takie rzeczy się zdarzają. To całkiem normalne.

- Rozdzielmy się. - wyszeptał Alec, przerywając morderczą ciszę. - Ja na górę, wy do przodu. - wiedział, że może to wyglądało dziwnie, bo wystawiał swoje rodzeństwo na niebezpieczeństwo, ale ta taktyka zazwyczaj się sprawdzała i miał nadzieję, że tym razem również zadziała. On był najlepszy w walce dystansowej. Zazwyczaj stał na dachu lub gdzieś daleko za bratem i siostrą. Kiedyś nie lubił tego, że lepszy jest właśnie w takiej formie ataku, ponieważ jego rodzice uważali to, za coś, czym nie można było się pochwalić. Nocny Łowca miał być dobry w walce wręcz, a nie strzelać strzałami na prawo i lewo.

Jak postanowił, tak zrobili. Był przywódcą w ich trójce, mimo że zawsze był pomijany. Zawsze stał w cieniu swojego parabatai. Kiedyś chciał się wybić ponad niego, ale z biegiem lat zauważył, że to po prostu niemożliwe. Maryse i Robert Lightwood i tak woleli Jace'a.

Wspinał się powoli po schodach, a zapach nasilał się, przyprawiając niebieskookiego o zawroty głowy, ale nie poddawał się i piął w górę. Wyciągnął strzałę z czerwonym grotem i nałożył ją na cięciwę i naciągnął lekko, przygotowany na dalszy bieg zdarzeń. Do jego uszu nie dochodziły żadne dźwięki. Nie słyszał nawet kroków rodzeństwa i sam nie wiedział, co miał o tym myśleć. Kochał ich, ale emocje nie były wskazane. Emocje były złe. Dlatego mimo strachu paraliżującego jego serce, umysł został trzeźwy. Wszedł na dach jednej z kamienic i rozejrzał się wokoło. Światła latarni, samochodów i innych budynków rozświetlały miejsce, w którym się znajdował. Dalej było cicho, a zapach siarki nie zniknął. Z jego dziurki w nosie znowu popłynęła krew. Stracił na chwilę czujność, z zamiarem szukania chusteczki i to był jego błąd. Nagle poczuł mocne uderzenie w bok. Cudem uniknął spadnięcia, turlając się na bok. Zignorował krwotok i wymierzył strzałę w zmiennokształtnego. Trafiła go w nogę. Potwór syknął, ale przypatrywał mu się z uśmiechem i czymś dzikim w oczach.

- Mojemu panu byś sssię ssspodobał. - Alexander ledwo rozumiał, co mówi. - Niessstety, on woli tą rudą. - wycharczał, a druga strzała wleciała w jego ramię. Alec nie chciał się dekoncentrować, ale słowa potwora wypalały mu dziurę w mózgu. Jaka ruda do cholery?

Demon ruszył na niego całą siłą. Alec wymierzył kolejną strzałę i trafił w drugie ramię. Zmiennokształtny został odepchnięty trochę do tyłu, ale strzała go nie zabiła. Alec, widząc tego efekt, wyciągnął stele, ukrył łuk i wyciągnął serafickie ostrze. Rozstawił ciężar ciała na obie nogi i polował niczym lew. Kreatura jednak stała i patrzyła się na niego z tym obłędem.

- Niccc nie będzieszzz mówił? - zapytał, przekrzywiając głowę, a wyplute słowa zastanawiały Aleca. Co do cholery jasnej chciał od niego wysłannik z piekieł?

 Odzyskał jednak zdrowy rozsądek i naprał na niego ciałem. Wycelował nóż w szyję, ale demon uchylił się w porę i uderzył Alexandra w miejsce nerek. Ból przeszył Aleca. Przechylił się lekko do tyłu, ale zaraz stanął na równych nogach. Rany z poprzedniego dnia dalej się nie zagoiły. Alec żałował, że nie poprosił o nałożenie runy przez brata. Wtedy może nie byłby obolały, ale jak zawsze, po każdej misji pokłócili się głośno i dalej odzywali się do siebie pół słowami.

Przeciwnicy mierzyli się spojrzeniami.

- Kim jest twój Pan? - Alexander znowu natarł. Zarysował jego zgniłą skórę, a czarna posoka rozlała się na dach. Demon syczał.

- Nie trudź ssssię, aniołku. - wypluł demon i zaczął biec, mając w zamiarze znokautowanie Alexandra. To był jego błąd. Chłopak zwinnie wyminął przeciwnika i gdy ten był do niego tyłem, chwycił broń dwoma rękoma i pchnął do tyłu, wbijając mu nóż w miejsce serca.

Zmiennokształtny rozpadł się, a jego pozostałości wylądowały na plecach i włosach ciemnowłosego. Otarł twarz, a zapach siarki zniknął na dobre. Coś jednak było nie tak. Krew dalej płynęła mu z nosa, a on nie słyszał swojego rodzeństwa. Wiedział, że na pewno nic nie stało się jego parabatai, bo nie odczuł nic. Nałożył iritaze, ale to nic nie dało. Krew trafiła na jego wargi, które zagryzł i natychmiast poczuł jej gorąc i metaliczny smak. Gdzie oni do cholery są?

Rozglądał się co chwilę i nasłuchiwał, ale cisza przenikała przez każdą komórkę jego ciała. Prawie zatrzymała jego serce. A on czuł okropny kamień na klatce piersiowej, a w głowie tworzyły się kolejne czarne scenariusze. Martwe rodzeństwo, nie ma ich nigdzie, Alec jest martwy, oni są ranni, napad na Instytut, wszyscy nie żyją. Alec, Alec, Alec — głowa bolała go od nadmiaru myśli, a krew dalej płynęła z nosa, brudząc mu połowę twarzy.

Po dokładnym obejrzeniu reszty dachu skierował się na dół. Dalej nasłuchując, stawiał kolejne kroki. Liczył ich ilość w myślach. Zszedł na zimną, betonową ziemię i nałożył runę noktowidzenia, ale to nic nie dało.

- Alec! - podskoczył nagle w miejscu i obrócił się do tyłu. Nagle wszystkie dźwięki odbiły się o jego głowę, prawie powalając go na kolana. Jakby miał zatkane uszy, a te w końcu się odetkały albo był pod wodą i wynurzył się z niej. Wszystkie odgłosy powróciły.

Izzy szła w jego stronę, a on podszedł do niej i chwycił za jej ramię. Przytulił niespodziewanie, a dziewczyna na moment zamarła. Alec nie okazywał emocji. Twierdził, że one są niepotrzebne, że prowadzą do zguby. A tu nagle przytulił swoją siostrę. To było nowe. 

- Wszystko w porządku? - Alec jedynie westchnął w odpowiedzi, chciał jej powiedzieć, ale nagle obok nich zarejestrował kolejne kroki. Jace — przeszło mu przez myśl. Odsunął się od siostry i chciał podejść do parabatai i zgarnąć go w ramiona, kiedy zauważył, że coś się nie zgadzało. Zawsze wchodzili razem w trójkę i ich zasadą było, że tyle, ile osób wchodzi, tyle wychodzi. A ich teraz była czwórka. Spojrzał na rudowłosą, którą ramieniem obejmował blondyn. 

- Kto to jest kurwa? - warknął, lustrując wpółprzytomną dziewczynę. Przeklinanie też nie było jego mocną stroną. Zazwyczaj stronił od takiego wyrażania emocji, ale teraz był zły. Jace trzymał jakąś dziewczynę, a nie jego. Jace zawsze trzymał inne dziewczyny, tylko dziewczyny. 

- Musimy ją zabrać do Instytutu. - zignorował jego pytanie Jace. Alexander uniósł brwi i prawie prychnął, chciał się odezwać, ale wyprzedziła go Isabelle.

- Tak, jest ranna.

- A pomyśleliście, że skoro jest ranna, a zaatakował ją demon, to nic nie zrobimy? Jad i tak ją zabije. Jest człowiekiem. - ciemnowłosego bolało, że nikt nie zainteresował się jego stanem. 

Oni nigdy się nim nie interesowali. Chyba że chodziło o umówienie go na jakąś randkę. Alexander i tak nigdy nie przychodził. Spacerował w tym czasie po parku albo wybierał się samotnie do kawiarni. Takich sytuacji było kilka. Wtedy, mimo napiętego grafiku, jego rodzeństwu udawało się załatwić mu wolne. Alexander w tamtych chwilach najchętniej odrabiałby godziny snu, a ci ciągali go po Nowym Jorku za jakimiś dziewczynami, których, nawiasem mówiąc, Alec nie lubił. Jednak rodzeństwo o tym nie wiedziało.

- Nie, jeśli jest Nocnym Łowcą.

- Co? Myślisz, że nagle spotykacie dziewczynę... - niezbyt delikatnie odchylił jej rude włosy, szukając run - ... która nie ma run, umiera na naszych oczach i mówicie mi, że jest Nocnym Łowcą? To pewnie pułapka, a zaraz inne demony nas tu pozabijają i tyle będzie. - skrzyżował ręce na klatce piersiowej. 

- Alec! - pisnęła Izzy, a z ust nieznajomej polał się bełkot.

- Co? Co Alec? Ja jej nie pomogę! Nie wiem, kto to. Nie znam się. To na pewno zasadzka - rozejrzał się automatycznie, ale nie wyczuł nic niepokojącego. - I tak dostanie się mi, to po co miałabym się zgadzać? - warknął, wpatrując się w Jace'a, który zajęty był dziewczyną. - Dajcie mi spokój i... - zaczął wymachiwać rękoma, miał ochotę krzyczeć. - ...róbcie, co chcecie. Ja nie będę później tłumaczył rodzinie, dlaczego ich córka umarła. Wiecie, że jak nałożycie jej runę, to złamiecie prawo? - zapytał, wpatrując się wojowniczo w oczy siostry. - Doskonale o tym wiecie, ale to ja odczuję konsekwencje. Wielkie dzięki! 

Odwrócił się niemal z przytupem i odszedł. Może zachował się jak dupek, ale miał dość problemów związanych z jego rodzeństwem. A najbardziej bolało go to, jak jego brat dotykał dziewczynę. Próbował wyrzucić z głowy głosy szydzące z niego, ale jak to miał zrobić? Jak? Głosy nie otaczały go. Nie mógł się przed nimi wyrwać, bo rozdzierały jego mózg na małe kawałki. One były w nim, w środku. I nie mógł się ich pozbyć.

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Ruszył przed siebie. Nie chciał łapać taksówki, a poza tym i tak wyglądał oraz śmierdział, jakby wpadł do szamba. Dlatego szedł powoli zatłoczonymi ulicami Nowego Jorku i cieszył się, że nikt nie mógł go widzieć. Zgarbił się, a w oczach stanęły mu łzy. Wytrzymaj.

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Po czterdziestu minutach pojawił się pod drzwiami Instytutu. Nie chciał wchodzić, jednak i tak długo zwlekał z powrotem. Oddychał głośno, jakby przebiegł maraton, ale tak naprawdę stresował się tym, co zastanie środku. A jeśli jego młodsze rodzeństwo nie wróciło? A jeśli dopadły ich demony? Niestety, on woli tą rudą. Kurwa! Prawie że krzyknął. Ruszył biegiem po schodach i przekroczył wrota Instytutu i uderzył w niego szmer maszyn, ludzkich rozmów, kroków. Szedł szybkim tempem w stronę skrzydła szpitalnego, ale nagle zatrzymała go matka. Zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem, a on skulił się pod jego mocą.

- Weź prysznic i za dziesięć minut u mnie w gabinecie. - Alec wiedział, że to nie będzie nic dobrego. 

Dlatego posłusznie kiwnął głową i ruszył do swojego pokoju. Zgarnął czyste ubrania, rozebrał się i wskoczył do kabiny prysznicowej. Na spocone ciało trysnęła zimna woda, a on niemal pisnął przez jej temperaturę. Spędził pod natryskiem może cztery minuty. Po szybkim prysznicu wskoczył w nową odzież. Przejechał dłonią po włosach i starał się uspokoić swoje rozszalałe serce, spocone dłonie i przełknąć gule w gardle. 

Wdech, wydech.

Pojawił się w gabinecie matki dwie minuty przed czasem. Dobrze było być wcześniej, niżeli się spóźniać i tak zawsze robił niebieskooki. Kiedy inni zwlekali się z łóżek, on był już po porannym treningu gotowy do całego dnia. Kiedy inni dopiero zaczynali pisać raport, on podpisywał się na jego ostatniej stronie. 

Matka stała do niego tyłem, a ramiona unosiły się lekko. Alexander trzymał splecione ręce za plecami i wpatrywał się w swoje czarne, sportowe buty. Otrząsnął się z transu, kiedy matka ciężko westchnęła.

- Zawiodłam się na tobie, Alexandrze. - powiedziała twardo, a Alec zacisnął boleśnie powieki. Poczuł dyskomfort, jakby pod powiekami zebrały się ziarenka piasku i boleśnie wbijały się w jego cienką skórę i gałki oczne. - Co się z tobą dzieje? - nie odpowiedział. Matka tyle razy krzyczała, kiedy jej przerywał. Dlatego stał w ciszy. - Nie sądziłam, nigdy, że jesteś w stanie być tak nieodpowiedzialny. Samodzielna walka z demonami, jakaś przyziemna w Instytucie i pozostawienie młodszego rodzeństwa na pastwę losu. - Maryse oddychała ciężko, a z każdym słowem, strzały wbijały się w zakrwawione serce ciemnowłosego. - Jak mogłeś?! - wrzasnęła, a Alec się zachwiał. Bał się. Był wyższy, silniejszy, szybszy od swojej matki, ale się jej bał. - Uczymy cię z ojcem od dziecka, a ty dalej jesteś nieodpowiedzialny! - wysyczała. Oczy Aleca piekły. - Jestem tobą zawiedziona, Alexandrze. - to był gwóźdź do trumny. Alexander uniósł oczy na twarz matki, która wyrażała niemal obrzydzenie. - Czasem zastawiam się, czemu taki jesteś. Nie nadajesz się na Łowcę. Zastanawiam się, czy na twoim miejscu nie powinien być Jace. - niebieskie oczy się rozszerzyły. 

Matka stała z nim twarzą w twarz. 

Zawsze był w cieniu.

- Ale-

Wdech, wydech, wde-

Nagle jego twarz odskoczyła w bok, a policzek palił ogniem. Zamknął oczy i spuścił głowę. Chciał zniknąć. Chciał zniknąć. Tu i teraz. Wyjść. Zapaść się pod ziemię. Przestać żyć.

- Nie przerywaj mi. - wysyczała. Alec nie umiał na nią spojrzeć. - Masz się poprawić. O karze pomyślę, kiedy indziej. Skończyłam. - odsunęła się od niego, a wtedy ciemnowłosy zrobił wdech. 

- Przepraszam, matko. - ukrył drżenie głosu, choć wyszło mu to, nie tak jak oczekiwał. 

Trząsł się ze strachu. 

- Wyjdź. - odpowiedziała lodowato, a ten kiwnął tylko głową i ruszył ze spuszczoną głową do swojego pokoju. 

Wtargnął do łazienki, oddychając niespokojnie. Odkręcił kurek i nalał lodowatą wodę na swoje drżące dłonie. Obmył obolałą twarz. Oddychał ciężko. Ciecz kapała z jego twarzy, a on wpatrywał się w mokre palce. Co on takiego zrobił? Wypuścił drżący oddech i spojrzał wyżej na swoje odbicie. Zaczerwieniony policzek raził jego niebieskie tęczówki. Przymknął powieki, a samotna łza spłynęła po jego twarzy. Wpatrywał się w odbicie tak intensywnie, jakby miał ochotę usunąć siebie z jego odbicia lub w ogóle życia.

Wdech.

Wydech.

Ciemna strużka krwi wypłynęła z jego dziurki w nosie, a metaliczny posmak przypomniał o bólu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro