IV |indifference|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Izzy trzymała go w ramionach przez następne piętnaście minut, a on przez cały ten czas trząsł się od szlochu. Młodsza siostra nie wiedziała, co robić, dlatego głaskała delikatnie jego zgarbione plecy. Nigdy nie widziała Aleca płaczącego. To nie było do niego podobne. On nigdy nie okazywał uczuć przed innymi, a teraz obnażył się przed Isabelle, a w głowie cały czas wstydził się tego, w jakim stanie się znajdował. Gorąc palił jego dłoń i serce. Trzymał się tej głupiej skały, ale to było za mało, wiedział, że zaraz znowu zacznie lecieć w dół i nie chciał tego. Zaczął płakać na nowo.

- Alec, może usiądźmy. - jednak brat nic nie powiedział, dlatego pchnęła go lekko w stronę drewnianej ławki i posadziła na niej. Jej ramiona znowu owinęły się wokół jego ciała. - Co się stało, Alec? - zapytała delikatnie, a wtedy palce Alexandra ześlizgnęły się, a on zaczął dusić się szlochem. Nie mógł złapać powietrza, a Izzy wystraszona patrzyła na ciemnowłosego. - Alec, Alec, już spokojnie. Spokojnie, jestem tutaj. Oddychaj. Jestem tu. Nie zostawię cię. Jestem tutaj. - zapewniała, gładząc ramię brata. Ten powoli się uspokajał. - Już dobrze. Nikt cię nie skrzywdzi. Jestem tu. - przytuliła go do siebie, a jego, dotychczas urwany oddech, normował się.

- Zabierz mnie do pokoju, proszę. - wyszeptał, opierając ciężką głowę na ramieniu Izzy. Ta, bez mówienia czegokolwiek, pomogła mu wstać i razem ruszyli do Instytutu.

Przeprowadziła chłopaka przez korytarz, ignorując pozostałe osoby znajdujące się w tamtym miejscu. Pokonała schody i skręciła w lewo na drugim piętrze. Przeszła przez cały hol i otworzyła drewniane drzwi pokoju brata. Wprowadziła go do pomieszczenia. Posadziła Aleca na łóżku, a sama wróciła i zamknęła drzwi na klucz. Usiadła obok brata. Oboje milczeli. Chłopak nie chciał nic mówić, a dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć. Mimo tych wszystkich wydarzeń Alec miał pustkę w głowie. Chciał skupić się na Magnusie, na tym, co się stało, ale w głowie miał nicość. Nicość i obojętność to najgorsze, co może być. Bo człowiek już taki jest, chce wiedzieć, na czym stoi. Kiedy ktoś obojętny, wolałby, aby ta osoba okazała jakieś inne uczucia, nawet krzyczała, wyzywała, płakała. Cokolwiek niż puste spojrzenie. Puste spojrzenie martwych oczu. I po swoim małym załamaniu Alec znowu przyjął maskę. Jego niebieskie tęczówki wyblakły, jakby ktoś zabrał z nich cały pigment. Siedział obok siostry i dosłownie myślał o niczym.

- Chcę zostać sam. - powiedział nagle, przerywając ciszę swoim zmęczonym, zachrypniętym głosem.

Izzy chciała się stawiać, ale przed tym, brat posłał jej to spojrzenie. Wiedziała, że nie było sensu z nim walczyć. Jednak on znowu się izolował. Odcinał od wszystkich. Trzymał emocje w sobie, a kiedy one miały ujście, płynęły jak wodospad i czasem nie dało się ich zatrzymać. Isabelle zawała i odpuściła sobie. W głowie przekonała się, że kiedy Alexander będzie gotowy, to do niej przyjdzie na rozmowę. To kłamstwo ciągnęło się już przez tyle lat.

- Okej, ale, Alec? - nie uniósł głowy, dziewczyna westchnęła. - Wiesz, że jestem tuż obok i kiedy będziesz gotowy, ja będę dla ciebie. Pamiętaj, zawsze jestem tutaj dla ciebie. - wstała i podeszła do drzwi. Przekręciła klucz i kiedy naciskała na mosiężną klamkę, spojrzała na Aleca. - Kocham cię. - i wyszła, a Alec nie odpowiedział. Nawet nie zarejestrował tych słów w swoim umyśle.

Jak robot, rozebrał się. Rzucił ubrania na podłogę. Przykrył się kołdrą i zamknął oczy. Pierwszy raz od dawna zaśnięcie przyszło mu tak łatwo. Prawdopodobnie miał milion rzeczy do zrobienia w tamtym momencie, ale i tak byłby bezużyteczny. Na pewno nie skupiłby się na niczym. Oddał się w objęcia Morfeusza. Nie odwiedził go żaden sen. Przez cały czas przed oczami widział biel. Nieskażoną niczym innym. Biel i on w niej. Lewitujący gdzieś wysoko.

Ze snu wybudziły go lekkie szturchnięcia. Otworzył szczypiące oczy i spojrzał na twarz Jace'a. Momentalnie zrobiło mu się gorąco przez odległość, w jakiej się znajdowali. Wtedy popatrzył na jego wargi, które układały się w jakieś słowa. Dopiero wtedy rejestrował odgłosy. Syrenę i głos parabatai.

- Alec, słyszysz mnie? - Alexander odpowiedział jęknięciem. - Matka cię szukała. Miałeś mieć kolejny dyżur. Izzy cię zastąpiła, ale matka jest zła. Ale pogadasz z nią później teraz mamy wezwanie. Atak demonów. Ubieraj się. - niebieskie oczy wpatrywały się w zmartwioną twarz Jace'a - Alec, cholera, wstawaj. - odrzucił jego kołdrę, a wtedy Alec zrozumiał, że to nie sen, a jawa.

- Już, już. - mruczał. Wstał i zaczął naciągać na siebie ubrania z dnia poprzedniego. Wtedy dotknęło go dziwne uczucie w sercu. Pustka, taki dziwny ból. Szczypanie skóry na dłoni i kolejne rumieńce na policzkach.

- Czekam w zbrojowni. - mruknął brat.

Alec ubrał się w ciągu dwóch minut. Chwycił swoją broń, zarzucił ją na plecy i ruszył za Jacem. Ściany Instytutu świeciły się na czerwono, dzięki lampom, które odpalały się razem z alarmem w razie ataku. Zszedł po schodach. Kiedy znajdował się w bazie dowodzenia, złapał kilka dziwnych spojrzeń, ale skręcił w lewo i wszedł po trzech schodkach do zbrojowni. Izzy i Jace mierzyli w swoich rękach bronie. Alexander bez żadnego słowa podszedł do wysuwanej szuflady i wziął z niej długi miecz. Kiedy chwycił jego rękojeść, ostrze zaświeciło niebieskim światłem, a na mieczu pojawiły się granatowe runy. Poczuł moc przelatującą przez całe jego ciało. Wzniosła ona go do Nieba i poczuł się wielki. Odzyskał odwagę i uniósł oczy do góry. Isabelle wpatrywała się w niego z dziwnym wyrazem twarzy. Wiedział, że chciała z nim pogadać, ale on nie miał takiego zamiaru. Już i tak dużo widziała.

- Chodźmy już. - postanowił, a rodzeństwo bez słowa ruszyło za nim. Izzy ubrana była w swój czarny, skórzany kombinezon i kilkucentymetrowe szpilki.

W ręce dzierżyła sztylet, a wokół jej drugiego nadgarstka był owinięty bicz, który był jej specjalnością. Alec miał łuk, ona bat. Jace ubrany był w czarne bojówki i czarną, zwykłą koszulkę. Jego specjalnością był miecz, który teraz miał schowany.

Mijali innych Nocnych Łowców. Niektórzy kiwali głową, inni tylko obserwowali ich ruchy. Alec cieszył się, że nie spotkał matki, bo to nie skończyłoby się dla niego dobrze. Przeszli przez mosiężne drzwi Instytutu i dziewczyna sprawdziła telefon, na którym była mapa Nowego Jorku. Na czerwono był zaznaczony obszar, gdzie znajdowały się demony. Ruszyli tam. Nie było to daleko od miejsca, gdzie mieszkali, co trochę niepokoiło najstarszego. Ataki nasilały się i im więcej ich było, tym bliżej nowojorskiego Instytutu.

Wbiegli w jedną z uliczek. Śmierdziało tam stęchlizną i słychać było w nim aktywność szczurów lub innych gryzoni. Nagle niebo przecięła błyskawica, rozświetlając miejsce, w którym byli. Wszyscy poczuli zapach siarki. Zagrzmiało. Kolejna błyskawica. Z ciężkich chmur zaczęły spadać ogromne krople deszczu. Jedna uderzyła w nos Alexandra. Walka w deszczu zawsze była trudniejsza, dlatego przeklął w myślach.

- Nie chcę się rozdzielać, ale myślę, że to będzie konieczne. - powiedział, wyciągając strzałę i naciągając ją na cięciwę. Bat Izzy był gotowy, a miecz Jace'a rozświetlał jego sylwetkę. Doszli na rozdroża. - Wy na prawo, ja biorę lewo.

- Ale, Alec... - chciała zaprotestować siostra.

- Wykonujcie polecenia. - syknął i ruszył, nie myśląc o tym, czy rodzeństwo spełniło rozkazy.

Deszcz bębnił o betonowy chodnik. Ciemne włosy chłopaka kleiły mu się do czoła, a ręce zaciśnięte na łuku były czerwone od zimna. Szumiało mu w uszach.

Kroczył powoli i rozglądał się na każdą stronę. Poczuł powiew chłodnego powietrza, a w głowie mu się zakręciło. Zapach siarki, zawroty głowy. Brzmiało znajomo. Był już na końcu zaułka, gdzie nie było wyjścia. Nagle poczuł ciepło na twarzy, z jego nosa znowu leciała krew.

- Kurwa. - syknął zdenerwowany.

Jednak nie rozproszył się tym razem i dalej mierzył wzrokiem przestrzeń. Nagle zza kosza na śmieci coś się wyjawiło. Nie wyglądał jak demon. Bardziej przypominał człowieka. Podejrzewał, że to zmiennokształtny. Wystrzelił strzałę, ale ta zatrzymała się w połowie drogi i spadła na mokrą ziemię. Czarownik.

Wtedy nieznajomy wyszedł z ciemności. Alexander zmierzył go ostrym wzrokiem.

- Alexander Gideon Lightwood. - mruknął, patrząc na chłopaka. Kolejna strzała pojawiła się na ziemi. - To na nic, młodziutki. - Alec dalej mierzył do niego z łuku. - Serio, odłóż to, bo się pogniewamy, a wiesz dobrze, że nie masz szansy. - uśmiechnął się lekko, a może nie? Może przez ten deszcz, Alecowi się tylko wydawało.

- Kim jesteś? - warknął.

Kolejna strzała na ziemi.

- Hej! Skąd te nerwy?

- Gadaj! - wrzasnął czarnowłosy, a z pochwy wyjął miecz, który zaświecił w ciemności.

- To takie słodkie, kiedy nefilim się denerwują, ale równie niepotrzebne. Widziałem setki takich narwanych Nocnych Łowców i wiesz co? Zawsze ginęli. - zaśmiał się obrzydliwie.

- Gadaj do cholery! -zignorował jego słowa i rzucił się na niego z mieczem, ale czarownik przeteleportował się w miejsce, w którym przed chwilą stał Alec.

- Widzisz? Nie masz szans. A ja potrzebuję tylko twojej energii. Takiej malutkiej porcji. - pokazał palcami, a Alec znowu zaatakował. Czarownik powtórzył swoje działanie. - Hej, to nie jest miłe. Naprawdę nie chcę cię zabijać, bo jesteś mi potrzebny! - jego głos pobrzmiewał brytyjskim akcentem. Miał zarost i ubrany był w ciemny garnitur. Wyglądał na góra trzydzieści lat.

- Kim jesteś? Pytam po raz ostatni!- wysyczał chłopak.

- Oj, jakiś ty naiwny. - Czarownik pstryknął palcami, co bardzo zdekoncentrowało chłopaka.

Nagle nieznajomy zniknął.

- Kurwa. - szepnął zdezorientowany Alec, rozglądając się po zaułku. Nagle za nim wyrosły dwa demony. Zaczął walczyć. Wymierzał ciosy, ciął powietrze. Dyszał, a z nosa lała mu się krew. Zastanawiał się, czy nie powinien już dawno się wykrwawić. - Kurwa. - syknął, na cios jednej z macek demona, która trafiła w jego głowę.

Demony go otoczyły. Rzuciły się na niego na raz. Wymachiwał mieczem i trafił jednego w brzuch. Odwrócił się szybko do drugiego i zrobił unik w bok. Wymierzył w środek masy potwora i rzucił mieczem, który mimo ruchu kreatury, trafił go w miednicę. Demon pozostawił po sobie szlam i zapach siarki. Deszcz cały czas ciął powietrze.

Alec spojrzał w górę. Zauważył tam ciemną sylwetkę. Pewny, że to tajemniczy czarownik ruszył na schody pożarowe. Biegł po metalowych stopniach, które trzęsły się z każdym krokiem. Wbiegł na dach, a tam wiatr się wzmógł. Deszcz wpełzł mu pod kurtkę, co było bardzo nieprzyjemnym uczuciem. Nic nie widział. Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Auta jechały szybciej niż zazwyczaj. Światła i dźwięki mieszały się z żywiołem. Miecz wypadł mu z dłoni. Wtedy zgasło niebieskie światło, a Alec ciągle krwawił. Przechylił głowę i wpatrywał się w dół. Zaczął pochylać się do przodu. Chciał latać. Być wolny.

Wdech, wydech.

Jego myśli się wyłączyły.

- Alec! - usłyszał krzyk, kiedy już leciał, poczuł dotyk na swojej nodze. Uderzył głową o budynek, a przed oczami pojawiły mu się gwiazdy. Tysiące gwiazd. Zimny deszcz i gorąca dłoń. Dłoń i serce. Został wciągnięty na dach. - Alec! Alec! - Izzy i Jace potrząsali jego ciałem. - To czar. Ktoś rzucił na niego czar, Jace! - krzyczała dziewczyna. Alec uchylił swoje niebieskie tęczówki. Jego parabatai trzymał się za głowę, a w oczach miał łzy. - Jace, musimy coś zrobić!

- Ale co? - krzyczał, kręcąc głową. - Izzy! Co mamy robić? - łapał się za włosy i pociągał za nie.

- Hej, Alec, nie zamykaj oczu! - Isabelle lekko uderzała w jego policzek.

Ciemnowłosemu kręciło się w głowie. Widział swoje rodzeństwo przez mgłę. Uważnie przyglądał się czerwonym ustom Izzy, próbując wyłapać, co mówi. Nic nie słyszał. Pisk rozniósł się po jego głowie. Był nieznośny. Jego twarz wykrzywiła się w bólu.

- Alec! Alec! - Isabelle potrząsała nim, a Jace chodził z jednego punktu do drugiego, wyrywając sobie włosy z głowy. - Alec! Nie zamykaj oczu! Alec, patrz na mnie. - jednak jego powieki były takie ciężkie, jak gdyby ktoś położył na nie ciężkie kamienie.

Tracił panowanie nad całym ciałem. Otwierał i zamykał oczy, co chwilę. Tęczówki Izzy świeciły od łez.

- Jace! Musimy zabrać go do Czarownika!

- Kogo? Znasz jakiegoś? Bo ja kurwa nie. - zatrzymał się i wyrzucił ręce na boki.

- Chociaż mi z nim pomóż, do cholery jasnej! - blondyn podszedł do nich i pomógł Izzy podnieść Aleca.

Przewiesili sobie jego ręce przez ramiona. Jednak Alec był jak nieżywy. Nie potrafił wykonać żadnego kroku i upadł. W ostatniej chwili przed spotkaniem z betonem uratował go brat. Isabelle rozpłakała się, a blondyn też był na skraju.

Ciemnowłosy zebrał w sobie jak najwięcej siły, całą, którą posiadał i jego usta opuściło jedno słowo, a raczej imię:

- Magnus. - wtedy zasnął i widział biel.

Biel i to wszystko.

Bez żadnej skazy.

Unosił się gdzieś wysoko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro