Przy drewnianej furtce ❄ Jegulus

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Śnieg prószył i choć słońce nie wyjrzało zza chmur, to dzień był bardzo miły. Parapet w trzecim pokoju po lewej na najwyższym piętrze domu przy Grimmauld Place dwanaście był bardzo niski i bardzo szeroki, tak, że właściciel pokoju mógł swobodnie na nim usiąść. Dlatego też parapet ten był wyłożony kocem i licznymi poduszkami, z dominującą barwą zieleni, tworząc wesoły i przytulny kącik, w którym milej było siedzieć niż w łóżku. 

Regulus Black przesiadywał tam od wczesnego poranka z książką w ręku i co chwilę zerkał za okno, spoglądając na drewnianą furtkę prowadzącą na podwórze jego domu. Wyczekiwał. Ale niemal za każdym razem przy furtce nikogo nie było i widział tylko jak zwykle puste miejsce na chodniku. Wyczekiwał wtedy dalej, wracając do książki i odrywając się od niej co chwilę. Aż w końcu przy drewnianej furtce zobaczył tego, którego wyczekiwał, ubranego w grubą zimową kurtkę, z włosami zmierzwionymi przez wiatr, a może przez jego samego. Ciężko było stwierdzić. Wpatrywał się w dom, aż w końcu odnalazł okno Regulusa i pomachał mu, a ten, rozpromieniony, odwzajemnił ten gest, odkładając książkę grzbietem do góry i schodząc z parapetu, a po chwili już był na dole, wkładając buty i niezdarnie narzucając na siebie kurtkę.

Wyszedł z domu i przeszedł od drzwi prosto. Zatrzymał się przy furtce, uchylił ją i przytulił się do niego, a James go objął. 

— Mój skarbie, jak się czujesz? — Spytał czule, całując go w głowę i rozluźniając uścisk. Regulus uniósł głowę.

— Dobrze. — Odparł i wpatrywali się tak w siebie przez kilka chwil. To było tak niebezpieczne, że się spotykali mimo panującej wojny, to było tak niebezpieczne, że w jednym uścisku spotykali się śmierciożerca i członek Zakonu, obaj chcący to po prostu zakończyć. 

James nagle minę miał nieszczęśliwą i znów wziął Regulusa w objęcia, chyląc głowę tak, że jego usta znalazły się przy jego uchu i złożyły tam krótki pocałunek. 

— Boję się, że ktoś usłyszy, więc muszę mówić cicho. — Szepnął, a Regulus nieznacznie kiwnął głową. — Skarbie, Zakon kazał mi wyciągać od ciebie informacje. Ale oboje wiemy, że nie mogę tego zrobić, więc musimy się rozstać. — Regulus kiedy tylko usłyszał te słowa poczuł się tak jakby ktoś strzelił jego serce biczem.

— Nie, James. — Szepnął cicho, chcąc z nim być i nie chcąc tracić tego wszystkiego co razem zbudowali. 

— Reggy, posłuchaj mnie. Niedługo zrobię coś, co wiele ułatwi. Po tym wszystkim spotkamy się jeszcze. — Po czym wyprostował się, oswobadzając go ze swoich objęć i patrząc na niego chłodno, a Regulus miał wrażenie, że ostrze w jednej chwili przecięło jego serce. — Regulus, to koniec, przykro mi. Nie chcę się dłużej z tobą spotykać. 

I z tymi słowami go zostawił, a Regulus patrzył za nim ze łzami zebranymi w oczach, którym tak blisko było do wypłynięcia. Czuł się rozdarty, brutalnie rozszarpany. I nie wierzył w szczęśliwe zakończenie, które James mu obiecał, bo to życie a nie bajka, w której chciałby się znajdować. Trząsł się cały, nie tylko z zimna, a gula, która utworzyła mu się w gardle ledwie dawała mu oddychać i chciał upaść na kolana płacząc po cichu i chowając zapłakaną twarz w dłoniach. A przecież wiedział, że ten koniec nastąpi. Nieważne jak bardzo byłby uprzedzony, nigdy nie mógł być gotowy. 

Wrócił do domu, kiedy już wystarczająco się opanował, a łzy otarł rękawem kurtki. Pozbył się butów i wierzchniego okrycia, a kiedy przechodził przez korytarz, żeby wejść na schody, minął się z matką, która akurat wychodziła z salonu i zatrzymał się, choć nie odwrócił, kiedy usłyszał z jej ust swoje imię. 

— Tak? —  Spytał, a wraz z tym pytaniem dopiero obrócił się w jej stronę, mając nadzieję, że nic po nim nie pozna. Patrzyła się na niego przez chwilę. Jeśli poznała, że przed chwilą wylał kilka łez, nie zapytała. 

— Z kim rozmawiałeś? — Zapytała, a on miał nadzieję, że nie zada więcej pytań, bo brzuch go bolał i czuł, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi i chciał płakać, ale nie mógł stojąc przed nią. Zmusił się do skrzywionego wyrazu twarzy, co nie było takie trudne przy tym wszystkim co czuł.

— Kolega Syriusza przyszedł, licząc, że go tu spotka. — Starał się, żeby jego głos nie drżał, silił się, żeby był kpiący i sam nie wiedział, czy mu się uratowało, a udało mu się umknąć tylko dlatego, że jego ojciec zawołał matkę. Miał nadzieję, że nie widziała zbyt wiele, bo w takim wypadku nie udałoby mu się jej oszukać.

A gdy Regulus wrócił do pokoju, nie usiadł już na parapecie, na który nie mógł patrzeć, tylko położył się na łóżku i niczym małe dziecko schował się pod kocem, który chłonął jego łzy, przyjmował jego żal. Ale nie mógł ochronić przed bólem. 

W wigilijny wieczór siedział przy stole razem z rodzicami, Narcyzą, Bellatriks i ich rodzicami. I on jako jedyny siedział w ciszy, jedząc to, co miał na talerzu, a gdy ktoś już go zagadał,  odpowiadał bardzo krótko. I co chwilę zerkał za okno, patrząc na furtkę, którą bawił się wiatr przez to, że nikt jej nie zamknął, a Regulus widział w tamtym miejscu siebie i Jamesa i nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego, że prezent, który dla niego zapakował leżał teraz niewysłany pod jego łóżkiem, nie mógł znieść tego, że tak jak codziennie nie dostał od niego listu. Takie mu los zgotował święta. 

Ale wieczorem podjął już decyzję, od której nie widział odwrotu. Nienawidził Voldemorta, nienawidził wojny, która trwała między nim a Zakonem, nienawidził tego, że jego miłość go przez to zostawiła. I ten ból i ta nienawiść sprawiły, że postanowił wykorzystać to, że znał sekret Czarnego Pana. I podczas gdy wszyscy świętowali, on przeprosił ich na chwilę i niezauważony wrócił do swojego pokoju. Chciał wziąć Stworka, ale nie mógł, bo nieobecność skrzata byłaby szybciej zauważona niż jego samego, spakował więc najpotrzebniejsze rzeczy, ubrał się cieplej i teleportował, ciesząc się, że już znał drogę. 

Kiedy płynął łódką, starał się patrzeć przed siebie, nie na martwe ciała, które lgnęły do niego jak ćmy do światła, chcąc przewrócić jego łódź i wciągnąć go na dno wody. Nie miał zamiaru im się poddać, bo Regulus Black nie miał zamiaru tego dnia umierać. Miał zamiar zwyciężyć. I kiedy dobił do brzegu, jeden z inferiusów chwycił go za kostkę, a krzyk, który wydobył się z ust Regulusa szybko został opanowany i nożem, który miał w kieszeni, zakrwawionym jego własną krwią, bo jakoś musiał wejść do jaskini, odciął rękę, która go trzymała i wszedł na wyspę otoczoną zieloną poświatą. Na delikatnym podwyższeniu zobaczył eliksir, a na jego dnie medalion. Oczy mu zaświeciły, kiedy po niego sięgnął, ale nagle nie mógł wyciągnąć i wyraz tryumfu szybko zniknął. 
Już pamiętał, musiał wypić eliksir. Chwycił kielich zanurzony w misy, jakby był zaproszeniem.

Pierwszy kielich - oprócz poczucia okropnego, gorzkiego smaku w ustach nic się nie wydarzyło.
Drugi kielich - zakręciło mu się w głowie.
Trzeci kielich - mięśnie zaczynały mu drżeć, poczuł się słaby, a obraz przed oczami mu zawirował.
Czwarty kielich - musiał się przytrzymać, żeby nie upaść.
Piąty kielich upuścił i upadł na ziemię, szczęśliwie podnosząc się do siadu, a przed oczami widział ból i cierpienie, widział śmierć swoich bliskich. Widział Jamesa, takiego uśmiechniętego i słyszał jego głos, widział jak go całował i widział ich szczęśliwe chwile. Widział ich przeszłość i widział ich przyszłość, która miała nie nastąpić. I zaczął płakać tak głośno, że za jaskinią musieli go słyszeć. Zaczął krzyczeć i szarpać się z niewidzialnym przeciwnikiem.

Tego dnia nie miał zamiaru umrzeć
Ale czuł jak umierał. 

Czuł te wszystkie pocałunki, jakby działy się w tamtym momencie, całe jego szczęście jakby uciekało daleko do tamtych chwil, a on chciał je z powrotem. I znów zaczął szarpać się jak opętany.

— Nie chcę umierać! — Krzyczał rozpaczliwie. — Nigdy nie chciałem! — Krzyczał znów. — Pomocy! — Jego krzyk odbijał się echem od wielkiej jaskini, przyciągał zaciekawione inferiusy, które tylko czekały aż będą mogły dopaść swoją ofiarę jeszcze dla nich niedostępną. A Regulus dalej zdzierał sobie gardło aż nie miał siły na dalszy krzyk. — James, pomocy. — Jęknął cicho, a w oddali zobaczył światło, płynącą łódź i nawet nie wiedział kiedy ta łódź wróciła na tamten brzeg. To musiała być ułuda spowodowana pragnieniem. Tak, pragnienie, to właśnie poczuł tak nagle. Na czworakach podszedł do wody, żeby z niej zaczerpnąć, ale ledwie wyciągnął ku niej dłoń, kiedy zimne, kościste ręce go pojmały i całego do niej wciągnęły, pociągając na dno, a on walczył i się wyrywał. — JAMES! — Wydusił z siebie głośno, wiedząc, że go nie usłyszy.

Nie chciał umierać. 
Chciał zwyciężyć.
Nawet to mu się nie udało.

I kiedy już opadał na dno, zobaczył, że łódka nie była ułudą, a James patrzył z niej na niego i wykrzykiwał jego imię. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro