The day when i fell for you

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zazwyczaj tego nie robię ale tym razem jakoś tak czuję silną potrzebę tego. Tak więc dedykuję tą książkę wszystkim osobom które musiały mierzyć się z samym sobą



11:02

-Vincent, naprawdę robiłam wszystko co w mojej mocy, ale jeśli nie dostaniemy pieniędzy na leczenie, Travis nigdy nie poczuje się lepiej - powiedziała delikatnie klepiąc mnie po ramieniu jakbyśmy kiedykolwiek byli na tyle blisko a tym bardziej na "ty' - Wiem jak ciężko wam było w życiu ale nie mogę wam pomóc bez pieniędzy- dodała próbując się do mnie przybliżyć, ale zrobiłem krok w tył zgrabnie ją wymijając.

Chciałbym żeby w końcu przestała mnie dotykać.

-Dzięki Sheila, doceniam. - odpowiedziałem wkładając ręce do kieszeni i spoglądając na zegar, ponieważ byłem już spóźniony do roboty - Przyniosę ci pieniądze.

Ruszyłem przed siebie z zamiarem wyjścia z tego obrzydliwego miejsca gdy szatynka złapała mnie za rękę.

Odwróciłem się w jej stronę ze zdezorientowanym wyrazem twarzy.

-Vincent chciałbyś może któregoś dnia wyjść ze mną na kawę i do kina?- zapytała unikając mojego wzroku ale wyraźnie mogłem dostrzec rumieniec pokrywający jej pulchne policzki.

- Sheila, mówię ci to poraz szósty, nie mam środków na leczenie brata, ledwo spłacam mieszkanie, nie wiem skąd miałbym wziąć pieniądze na wyjście z tobą do kina - odparłem kładąc jej rękę na ramię i posyłając pocieszający uśmiech.

- A jeśli kiedyś zdarzy się okazja?

- Jestem już spóźniony do pracy, najbliższy czas wolny będę miał jakoś ee... - podrapałem się teatralnie po brodzie udając że się zastanawiam - w 2023.

Na twarzy dziewczyny malowało się rozczarowanie.

-Vincent mamy 1995.

-Dokładnie, napisz mi wtedy list czy coś to razem gdzieś wyskoczymy - dodałem odchodząc pospiesznym krokiem, ponieważ dużo bardziej wolałem zmywać podłogi i obsługiwać pijanych ludzi niż przebywać w tym budynku choćby minutę dłużej.

Nienawidziłem szpiatli od dziecka, z wielu powodów, zawsze śmierdziało tam trupem, lekami i moczem w dodatku pielęgniarki były albo nader uprzejme albo wyglądały jakby oglądanie wszystkich tych cierpiących na jakiś sposób ludzi sprawiało im przyjemność.

Sheila nie była ani nader uprzejma ani też socjopatką, Sheila była po prostu natarczywa, co nie byłoby takie złe gdyby tylko po pierwszym moim uprzejmym odrzuceniu, po prostu sobie odpuściła, ale ilekroć przychodzę do Travisa ona zawsze próbuje mnie gdzieś zaprosić, mimo, że wie, iż przez ostatni tydzień w miesiącu ,przed wypłatą, jedyne z czego żyje to z łaski ludzi, że się czymś ze mną podzielą.

W dodatku, co najważniejsze, Sheila ma męża i trójkę dzieci, nawet mąż Sheili wie że ta go notorycznie zdradza, osobiście nie obchodzi mnie co robi i z kim to robi, ale kłamcy nie są w moim typie.

Podbiegłem do czerwonego zardzewiałego rowera, który był z pewnością starszy od mojego dziadka i przeszedł więcej niż byłem w stanie sobie wyobrazić.

Zacząłem jechać, przeklinając się w duchu za 3 spóźnienie w tym tygodniu i gdy już myślałem że nie może być gorzej rower przestał działać, po prostu się zatrzymał a ja się wywaliłem rozdzierając sobie spodnie i obijając kolano.

-Wdech i wydech- powiedziałem sam do siebie starając się uspokoić.

-Pierdolić- mruknąłem pod nosem rzucając rower na ulicę i idąc przed siebie.

Jednak chwilę później wróciłem, podniosłem grata i delikatnie otrzepałem go z kurzu.

Nie stać mnie na nowy, a to Nowy York, nic co leży bezwładne na ulicy nie może być bezpieczne.

Spojrzałem na zegarek na ręce, miałem 10 minut żeby dojść do metra i jakieś pół kilometra drogi.

Odetchnąłem głęboko.

Ruszyłem przed siebie w miarę żwawym krokiem ciągnąc za sobą rower.

Było wyjątkowo cicho jak na środek dnia, gdy szedłem przez park korony drzew rzucały przyjemny cień w tak upalny dzień, śmierdziało spalinami, ale poza tym mogłem się rozkoszować delikatnym chłodnym wiatrem.

Przede mną stanął piękny, aczkolwiek trochę zaniedbany rudy kot, jego sierść była dokładnie takiego samego koloru jak barwa moich włosów a zielony głęboki odcień jego oczu idelanie kontrastował z moim.

Spojrzałem na zegarek, miałem jeszcze siedem minut a do metra niecałe 200 metrów, położyłem rower na brukowanej kostce i pogłaskałem sierściucha za uchem.

Przez myśl przeszło mi że mógłbym zabrać go ze sobą, ale szybko uderzyła mnie przytłaczająca rzeczywistość i fakt, że ledwo daje radę wykarmić siebie, ten kot w moim mieszkaniu zginąłby szybciej niż żyjąc na ulicy.

Tak więc wstałem, otrzepałem się i szybkim krokiem niemalże biegiem skierowałem się w stronę starego metra żeby kot nie mógł za mną pójść.

Zdyszany dobiegłem do schodów i podnosząc rower, który teraz wydawał się ważyć 1000 kg, powolnym krokiem zacząłem schodzić.

Oparłem się o betonowy filar, kątem oka oglądając idiotę który próbował dotknąć wyjątkowo spokojnego szczura.

Wewnętrznie myślałem, że mu się to nie uda ale gdy mężczyznę dzieliły centymetry od dotknięcia gryzonia chwyciłem go za rękę.

-Nie robiłbym tego na twoim miejscu - powiedziałem puszczając rękę nieznajomego chłopaka, na oko w moim wieku- Jeden mnie ujebał jak byłem dzieciakiem i przez następne miesiące bawiłem się z tyfusem.

Czarnowłosy spojrzał na mnie z wdzięcznością wymalowaną na twarzy.

Spojrzałem w jego oczy, miały odcień nieba, były piękne.

-Dziękuje!- odparł aż nadto entuzjastycznie, miał niezwykle przyjemny dla ucha basowy głos, jego kruczoczarne włosy były w kompletnym nieładzie, przez co prezentował się dość zabawnie, na plecach miał zawieszony pokrowiec na gitarę a ubranie bardzo zadbane i wyglądające jakby kosztowało więcej niż ja zarabiam przez rok, był smukły i całkiem przystojny- William - przedstawił się wyciągając rękę w moją stronę- Liczę że od ciebie nie nabawie się tyfusa.

Roześmiałem się ale nie odwzajemniłem uścisku, ponieważ nie przepadałem za dotykiem obcych ludzi, jednak młody mężczyzna się tym nie przejął i wciąż wpatrywał się we mnie z promiennym wyrazem twarzy.

- Vincent - odpowiedziałem spuszczając wzrok żeby nie patrzeć mu zbyt długo w oczy- Pierwszy raz w Nowym Jorku?

Chłopak wzruszył ramionami i uśmiechnął się pod nosem.

- Mieszkam tu całe życie, po prostu pierwszy raz jestem w tej dzielnicy i jadę metrem.

- Tak myślałem.

- Aż tak widać?- zapytał z ponurą miną i cieniem uśmiechu w kącikach ust.

-Tak - odparłem całkowicie szczerze i chciałem dodać coś jeszcze, jakieś słowa wsparcia żeby się nie przejmował, ale przyjechał mój transport więc jedynie machnąłem ręką i skierowałem wzeok w stronę metta.

-Miło było poznać Will - powiedziałem wciągając do środka przerdzewiały rower- Nie próbuj więcej dotykać szczurów.

- Wzajemnie i dziękuję VI - odpowiedział entuzjastycznie kładąc nacisk na ostatnie słowo, chciał żebym zauważył że on też skrócił moje imię.

Prychnąłem pod nosem odwracając się żeby nie było mu przykro, ale Vi brzmiało conajmniej śmiesznie.

Oparłem rower o ściankę metra a sam usiadłem na wyjątkowo niewygodnym siedzeniu, z którego i tak 5 minut później przegonił mnie bezdomny twierdząc, że to jego stałe miejsce.

Nie kłóciłem się, też byłabym wściekły gdyby ktoś wlazł mi do domu.

Dotarłem do swojej stacji jakieś 7 minut później, a po 10 minutach już byłem w pracy.

W starym barze o nazwie " zbrodnia i kara " co w sumie pasowało do ludzi którzy tam przychodzili, większość z nich biła swoje żony i dzieci, siedziała w więzieniu, kradła i miała długi wyższe niż bliźniacze wieże, a ich karą był ten smutny bar i egzystencja znacznie bardziej pesymistyczna od mojej.

Wszedłem przez drewniane ozdobione drzwi z wyrytym logiem i gdy zobaczyłem minę szefa już wiedziałem, że ma coś dla mnie do zrobienia, za trzecie spóźnienie w tygodniu.

-Prze..- zacząłem ale mężczyzna przyłożył sobie palec do ust dając mi znać żebym był cicho.

- Znowu tu są, zrób coś z nimi a wtedy pogadamy- powiedział wskazując za siebie.

Westchnąłem głośno i wyszedłem przez drzwi na zapleczu.

Przed zardzewiałym drucianym płotem stał powóz policyjny.

- Co znowu?- zapytałem poirytowany spoglądając na chłopaka może z 5 lat starszego ode mnie, który był trochę ZBYT dumny ze swojej metalowej, pomalowanej na złoto, odznaki.

- Dostaliśmy zawiadomienie, że odbywa się tu handel nielegalnymi substancjami takimi jak : morfina, heroina, amfetamina i wiele podobnych- odparł patrząc na mnie z góry, co jedynie podniosło moje ciśnienie.

Mężczyzna skierował się w stronę metalowej bramki żeby stanąć ze mną twarzą w twarz, ale go zatrzymałem.

- Szanowny Panie władzo, nie umie pan czytać?- zapytałem tonem pełnym fałszywego współczucia i poklepałem zieloną tabliczkę z napisem " zakaz wprowadzania psów"- Wy macie swoje prawo, my mamy swoje, a nasze prawo mówi, że psy nie mają tu wstępu.

Mężczyzna spojrzał na mnie jak na idiotę. Że ja, jakiś zwykły niedorobiony biedak, mam czelność zwracać się do niego w ten sposób.

Roześmiałem się w duchu ale nakazałem sobie również okazać trochę pokory, bo może i miałem układy z komendantem, ale nie mogłem przekraczać tej wyjątkowo ciękiej granicy.

-Widzę, że naprawdę bardzo starasz się o miejsce w więzieniu, ale myślę, że z taką twarzą szybko byś znalazł tam nowych kolegów. Ile masz lat dzieciaku ? 18? Nie marnuj sobie życia. - odparł a mną aż wstrząsnęło z obrzydzenia przez tą część z więźniem.

-22, mam 22 lata - mruknąłem nie wiedząc czy się cieszyć, że wyglądam tak młodo czy też płakać przez fakt, że inni mogą widzieć we mnie 18 letniego gówniarza - Słuchaj Victor- powiedziałem spoglądając na plakietkę z jego imieniem nad odznaką - Porozmawiaj z Tonym, był tu wczoraj, wszystko mu wyjaśniliśmy.

Mężczyzna stał jeszcze przez chwilę niemo się we mnie wpatrując, po czym bez słowa wsiadł do powozu i odjechał.

Argument o Tonym zawsze działał, Tony jest komendantem lokalnej policji, jest on również tym który handluje tutaj tymi " nielegalnymi substancjami", więc my dostajemy działkę za to że może tutaj prowadzić swój " biznes " i gwarantuje nam nietykalność, a on ma tu więcej klientów niż gdziekolwiek indziej.

Jedyną wadą jest fakt, że ktoś ciągle nas zgłasza i odwiedziny policji są tu na porządku dziennym.

Wróciłem do środka lokalu i zastałem tam szefa wycierającego blat.

- Przepraszam, że się spóźniłem. Znowu.

Mężczyzna podniósł leniwie wzrok i jedynie się uśmiechnął.

Odwzajemniłem uśmiech ,podszedłem do niego stając za blatem i zacząłem obsługiwać " klientów".

-Znowu byłeś u Travisa?

-Mhm.

- Jak się czuje? - zapytał a ja uznałem że to naprawdę miłe z jego strony.

- Nie mam jak opłacić jego pobytu w szpitalu, więc nie może być lepiej, poza tym jesteśmy daleko w kolejce do nowych płuc, a on z dnia na dzień wygląda tylko gorzej - odparłem przypominając sobie zmęczony wzrok i zapadnięte policzki mojego brata - Nie wiem już co mam robić Issac, zwolnili mnie jeszcze dzisiaj z pracy ochroniarza, bo ostatnio zasnąłem na służbie i okradli sklep - pomyślałem sobie że z tyloma pracami, które mam byłbym naprawdę bogaty gdybym tylko nie musiał płacić za leczenie Travisa, ale szybko odparłem tą myśl, bo wydawała mi się ona wyjątkowo okrutna.

Młody mężczyzna spojrzał na mnie ze współczuciem i poklepał po ramieniu a ja się wzdrygnąłem czując jak jego chłodne palce zaciskają się na mojej nagiej skórze.

Wykorzystałem wszystkie pokłady swojego samozaparcia tylko po to żeby się nie odsunąć.

-Nie wiem czy cię to zainteresuje ale mój znajomy wynajmuje sale na Brooklynie i często tam się odbywają występy, przedstawienia i takie tam i szuka osób do pomocy przy przygotowywaniu tam wszystkiego i sprzątaniu później, więc może byłbyś zainteresowany? Dałbym ci numer a stawka jest dość wysoka, bo facet ma pieniądze - powiedział biorąc karteczkę samoprzylepną i zapisując na niej numer.

-Dziękuję, naprawdę jestem ci wdzięczny Issac - odpowiedziałem biorąc kartkę do ręki i chowając do kieszeni.

- Tylko nie przesadzaj Vincent, żebyś ty nie wylądował w szpitalu - mruknął do siebie po czym odszedł rozdzielić bijących się klientów.

21:05

Czy mówiłem już, że naprawdę nie lubię chodzić po Nowym Jorku po godzinie 21? Jeśli nie, to powiem to teraz, nienawidzę.

Więc w głębi duszy cieszyłem się, że mnie zwolnili z pracy ochroniarza, chodzenie wokół starego sklepu w strefie gdzie każdy mógłby cię dźgnąć nożem i nikt by się tym szczególnie nie przejął nie napawało mnie entuzjazmem, ale nie przyznam tego na głos.

Wyciągnąłem pieniądze i wszedłem do budki telefonicznej wybrałem numer z karteczki i czekałem na sygnał.

Pip

Pip

Pip

Pip

-Halo?

-E.. Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam o tak później porze, ale dzwonię z pytaniem o pracę, Pan Issac Williams dał mi numer - powiedziałem starając się nie brzmieć na zmęczonego mimo, że rzeczywistość prezentowała się z goła inaczej.

- O Issac, tak wspominał mi że jakiś rudy dzieciak ma do mnie zadzwonić - odparł entuzjastycznie mężczyzna a ja w jakiś niewytłumaczalny sposób poczułem się zaatakowany przez to " rudy " - Przyjdź jutro przed 18 do baru " Long Island " na Brooklynie, przyjeżdża do nas William Flores będziesz mógł się sprawdzić jeśli chcesz, stawke i inne rzeczy dogadamy na miejscu, co ty na to?- zapytał a ja pomyślałem sobie, że facet wydawał się naprawdę miły.

- Tak oczywiście, dziękuję, do zobaczenia - odparłem uprzejmie i odłożyłem słuchawkę.

William Flores, słyszałem już o nim, Travis ciągle o nim gada gdy go odwiedzam, może jeśli będę miał okazję z nim pogadać to poproszę go o autograf dla Travisa.

Wyszedłem z budki telefonicznej i zaledwie po 100 metrach pojawił się przede mną szpital.

Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do środka, mimo tego, że nienawidziłem szpitali. Nie tylko z wcześniej wymienionych powodów, kiedyś bywałem tutaj jeszcze częściej niż obecnie, mój ojciec był narkomanem i często nie wywiązywał się z różnych umów albo spóźniał się z oddaniem pieniędzy bądź też w ogóle ich nie oddawał, a ja musiałem go nosić do szpitala za każdym razem jak wracał do domu z zakrwawioną głową lub bez kolejnego palca, nie robiłem tego dla niego , mogę wręcz powiedzieć, że gdyby to ode mnie zależało to zostawiłabym go na jakieś brudnej ulicy żeby się wykrwawił albo sam bym go dobił, ale chciałem oszczędzić tych widoków Travisowi, starałem się jak mogłem żeby widywał ojca jak najrzadziej, tym bardziej w takim stanie, nie musiał tego widzieć, nie zasługiwał na to.

Na samo wspomnienie mężczyzny skrzywiłem się, a wizyta stała się jeszcze cięższa do zniesienia.

Ruszyłem przed siebie idąc krętym korytarzem aby dotrzeć do sali w której leżał mój brat.

Stanąłem przed drzwiami i stałem, po prostu stałem, wahałem się, nie wiedziałem czy chce wchodzić, bałem się znów widzieć umierającą osobę.

Zebrałem się w sobie i nakładając na twarz najbardziej szczery uśmiech na jaki było mnie stać wszedłem do środka.

-Cześć Travis - powiedziałem entuzjastycznie, siadając na krześle obok chłopca na którego twarzy pojawił się uśmiech jak tylko wszedłem.

- O Vincent, cześć - powiedział z uśmiechem na twarzy a gdy do niego podszedłem to wtulił w moją klatkę piersiową a jego dotyk mi nie przeszkadzał, był wręcz ukojeniem i gwarancją bezpieczeństwa, był jak szklanka wody w upalny dzień.

-No hej młody- odparłem mierzwiąc mu ręką włosy.

Pachniał szpitalem, ale nie przeszkadzało mi to, nie u niego.

Jego brązowe oczy o kolorze cappuccina wyglądały na wiecznie zmęczone jakby nigdy nie dane było mu spać, a ciało miał tak drobne, że bałem się, że mogę go połamać gdy tylko przytule go zbyt mocno.

Odkąd pamiętam był szczuplejszy i niższy od rówieśników, nigdy nie mógł przybrać na wadze bez względu na to jak wiele jadł, większość swojego życia spędził w szpitalu z powracającym co kilka miesięcy zapaleniem płuc, na początku myślałem, że po prostu taki już jest, trochę inny, ale gdy miał 7 lat lekarz zdiagnozował u niego mukowiscydoze i od tamtej pory jest tylko gorzej.

Miał takie same rude włosy jak ja tylko znacznie krótsze a piegi spowijające jego całą twarz i ramiona do złudzenia przypominały moje, był mniejszą wersją mnie, tylko znacznie niższą i lżejszą.

- Patrz co ci kupiłem- powiedziałem wyciągając z kieszeni ulubionego batona rudzielca.

- Dzięki Vi - powiedział a ja spojrzałem na niego sceptycznym wzrokiem.

-Vi?

-Masz długie imię i nie chce ni się mówić ciągle Vincent a jak gadałem z Emmą to powiedziała, że Vi do ciebie pasuje - odparł zadowolony męcząc się z opakowaniem batonika.

Roześmiałem się bo miałem Déjà vu z dzisiejszego poranka.

- W OGÓLE PATRZ CO DOSTAŁEM OD SHEILI! - wykrzyknął zaczynając grzebać w szafce obok i porzucając wciąż nie otwartego batona na łóżku.

Po dłużej chwili chyba w końcu znalazł co chciał bo postawił przed sobą niewielkie pudełko z którego wyciągnął zadbaną kasetę.

-TO NOWA PIOSENKA WILLIAMA FLORESA - powiedział nie mogąc powstrzymać uśmiechu - Tylko nie wziąłem swojego odtwarzacza do kaset z domu więc przynieś mi następnym razem jak będziesz okej?- zapytał a ja skinąłem głową ciesząc się, że wciąż mogłem go takiego widzieć.

-A właśnie, pochwale ci się, że idę jutro do nowej pracy - odparłem robiąc dumną minę - I zgadnij co- zapytałem nie czekając na odpowiedź- Będę pomagał organizować występ tego twojego Williama.

Travis nie musiał nic mówić, entuzjazm miał wymalowany na twarzy.

- NIE GADAJ - krzyknął podekscytowany - Weźmiesz mi autograf prawda?

- Oczywiście, że tak - odparłem ze szczerym uśmiechem na twarzy, naprawdę cieszyłem się że mogę widzieć jak jest szczęśliwy, ze wszystkich ludzi na tym świecie, to właśnie Travis najbardziej zasługiwał na szczęście.

Wpatrywałem się przez chwilę na piegowatą twarz chłopca a później go po prostu przytuliłem, tak odruchowo, potrzebowałem tego.

- Vincent?- wymamrotał mi w ramie odwzajemniając uścisk.

-Przepraszam - powiedziałem, znów po prostu z dziwnej potrzeby, nie wiedziałem za co przepraszam.

Oderwałem się od chłopaka i spojrzałem mu w oczy, te orzechowe wiecznie zmęczone oczy.

- Dziwnie się zachowujesz - stwierdził a ja jedynie wzruszyłem ramionami - Mam na myśli , że zawsze jesteś dziwny ale dzisiaj tak wyjątkowo bardzo - odparł ze zniesmaczeniem na twarzy.

- No dzięki - rzuciłem piorunując chłopaka wzrokiem - To ja wylewam z siebie siódme poty żebyś ty mógł sobie podrywać jakąś Emme w szpitalu a ty mi się tak odwdzięczasz? Okej zapamiętam to sobie - powiedziałem z przesadnym żalem w głosie kładąc sobie rękę na oczy w teatralnym geście wycierania łez -Taki jesteś.

- A ty się wciąż dziwisz, że jesteś singlem- mruknął w odpowiedzi a ja go zdzeliłem po głowie.

- Fałszywy bachor - warknąłem puszczając głowę chłopaka i rzucając mu wymowne spojrzenie.

- Fałszywy bo co? Bo jestem rudy? - odparł na powrót układając swoje poczochrane włosy.

- Dokładnie dlatego.

- Rasista - mruknął śmiejąc się pod nosem.

- Jakby to miało jeszcze coś wspólnego z rasizmem niewdzięczniku.

- A jak inaczej to nazwiesz? - zapytał patrząc na mnie sceptycznym wzrokiem najwidoczniej zapominając o tym że ja też jestem rudy.

- Ahhhh , męczysz mnie, ucisz się już - powiedziałem zatykając dłońmi swoje uszy.

Chłopak rzucił mi wymowne spojrzenie po czym roześmiał się i zmieniliśmy temat.

Gadaliśmy o wszystkim i o niczym.

Travis opowiadał mi o nowym filmie jaki obejrzał z Emmą i o tym, że jeśli wszystko dobrze pójdzie to jego " przyjaciółka" jeszcze w tym roku powinna zakończyć chemioterapie i wrócić do domu. Dziewczyna zobowiązała się odwiedzać rudzielca codziennie dopóki i ten nie wyjdzie ze szpitala a ja uznałem to za naprawdę urocze.

- Dbaj o nią- powiedziałem a chłopak jedynie się zarumienił i kiwnął głową w odpowiedzi.

Później zaczęliśmy rozmawiać o ludziach z mojej pracy i opowiadałem młodemu wszystkie jakże " tragiczne " historie starych pijaków, którzy po alkoholu uznali mnie za świetnego powierzyciela ich super sekretów.

Mówiłem mu o starym Joe który jako jedyny nie zasługiwał na to co go spotkało, o tym jak jego żona zdradziła go z jego bratem po czym zabrała ich cały majątek zostawiając byłego męża z niczym. Joe starał się później wielokrotnie zdobyć pracę ale przez jego niepełnosprawność nikt go nie chciał przyjąć i teraz zapija depresję pieniędzmi z zasiłków.

- Emma nigdy by tego mi nie zrobiła- skomentował a ja pokiwałem głową na znak że się z nim zgadzam.

Bo czegoby nie powiedzieć o tej dziewczynie miała złote serce i nie mogłem sobie wyobrazić nikogo lepszego dla mojego brata.

Po 3 godzinach pożegnałem się z Travisem wracając jak najszybciej do domu żeby nie dostać żadnej zblonkanej kulki po drodze.

Wstałem 4 godziny później aby wyjść do pracy i jak najszybciej posprzątać mieszkanie aby wyrobić się do następnej pracy.

Musiałem się pojawić trochę wcześniej w " zbrodni i karze " żeby wyjść wcześniej i dotrzeć do " Long Island "

Issac okazał się wyjątkowo wyrozumiały i bez słowa sprzeciwu wypuścił mnie pół godziny przed końcem mojej zmiany abym zdąrzył na 18 dostać się na Brooklyn.

Gdy dotarłem na miejsce stanąłem przed bogato zdobionym i przestronnym budynkiem.

Wszedłem do środka rozglądając się po ogromnej sali z równie dużą sceną na środku.

- Ty musisz być Vincent- powiedział ktoś z tyłu a ja wzdrygnąłem się na ten nagły dźwięk.

Powoli się obróciłem i ujrzałem przed sobą naprawdę niskiego mężczyznę na oko w moim wieku.

Ja też nie mogę pochwalić się wysokim wzrostem bo mam jedynie 5'4 stopy (okolo 162 cm) jednak mimo tego chłopak sięgał mi jedynie do ramion.

Musiałem się wpatrywać w niego zbyt długo ponieważ pomachał mi ręką przed oczami starając zwrócić na siebie uwagę.

- Oh racja- burknąłem otrząsając się z zamyślenia- Tak, jestem Vincent - odparłem skłaniając głowę w znaku powitania aby ominąć tą część z uściskiwaniem sobie dłoni.

- Łatwo było zauważyć, rzucasz się w oczy - stwierdził a ja wiedziałem że ma na myśli moje rude prawie że pomarańczowe włosy- Szef powiedział abym pomogł ci się odnaleźć a on pogada z tobą później- oznajmił a na jego twarzy pojawił się leniwy uśmiech- Jordan jestem, ale możesz mi mówić Jordie - dodał a ja skinąłem głową na znak że rozumiem i może kontynuować swój monolog - William i reszta już są na miejscu i za chwilę wniosą sprzęt do sali, to co musisz dzisiaj zrobić to pomóc im rozstawić głośniki i odnaleźć się na scenie a po występie zostać i pomoc mi posprzątać sale, ja będę sprawdzał bilety i stał za ladą robiąc drinki, podczas trwania koncertu możesz być gdziekolwiek zechcesz tylko nie zbyt daleko , rozumiesz?- zapytał a ja posłusznie pokiwałem głową.

Jordie najpierw zaprowadził mnie na scenę abym mógł wszystko obejrzeć i zapoznać się trochę z miejscem pracy po czym dotarliśmy do tylnich drzwi gdzie stało kilkoro młodych ludzi przenoszących sprzęt do środka.

- Pomóż im tutaj a ja pójdę już przygotować alkohole, gdybyś miał jakieś pytania to jestem do twojej dyspozycji.

-Okej - odparłem a Jordie bez słowa odszedł zostawiając mnie na pastwę losu.

- Pomogę- powiedziałem podchodząc do szczupłej blondynki która prawie się przewróciła biorąc się za jeden z głośników.

- Dziękuję- odparła z miłym uśmiechem i razem złapaliśmy za sprzęt i powoli wnieśliśmy go do środka.

Gdy już postawiliśmy go w stabilnym miejscu to otrzepałem ręce i spojrzałem za siebie napotykając znajomy wzrok.

-Vi- powiedział chłopak stojący za mną szeroko się uśmiechając.

Spojrzałem w jego błękitne oczy i odwzajemniłem uśmiech.

-Cześć Will.














najdłuższy rozdział jaki napisałam w życiu - 3550 słów

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro