#26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 ANNABETH

 Pierwsza fala potworów zalała nas niczym mrówki zalewają pozostawioną kostkę cukru. Staliśmy jednak niewzruszenie, czekając do ostatniego możliwego momentu. Gdy pierwsza kolumna wojsk Luke'a była już niemal na długość dwuręcznego miecza wykonaliśmy pierwsze kroki do przodu. Tumult, hałas, krzyki, jęki. W jednym momencie cała taktyka poszła, jak to mówi mój chłopak, się jebać.  Rozegrała się regularna bitwa. Starałam się trzymać jak najbliżej Clarisse, ale było ciężko, ponieważ córka Aresa rzuciła się na potężnego cyklopa, który wymachiwał młynka maczugą nad głową. Podbiegła do niego i z niezwykłą zwinnością uchyliła się przed ciosem i przecięła mieczem przez łydkę cyklopa, który upadł na kolano, a Clarisse potężnym pchnięciem wbiła mu ostrze w oko aż po rękojeść. Potwór rozpadł się w złoty pył, a Clarisse pobiegła w kierunku swoich braci, którzy dzielnie stawiali czoła zastępowi empuz nie pozwalając zepchnąć się z pozycji.

 Walczyliśmy dzielnie, ale to mogło okazać się mało. Starałam się znaleźć Willa Sollace,  ruszyłam więc wgłąb bitwy torując sobie drogę.

- Ssssaabiććććć - syknęło coś obok mnie.

 Przyjęłąm postawę obronną. Kampe, wężowa kobieta. Od pasa w dół kończył się piękny kobiecy tors, a zaczynał groby jak pień wężowy ogon. Kampe wyciągnęła zakrzywioną szablę i zaatakowała. Przetoczyłam się obok niej i uderzyłam sztyletem celując w jej plecy, ale była zbyt szybka. Momentalnie odbiła mój cios swoją szablą, a na moją dłoń spadła kropla jadu, którym był pokryty miecz. Jad wyżarł dziurę w mojej rękawicy i przypiekł skórę. Syknęłam z bólu. Kampe wygięła ogon starając się mnie podciąć, ale podskoczyłam wykopując jej szablę z rąk. Wężokobieta starała się podpełznąć do niej, ale zakończyłam jej zdecydowanie zbyt długie życie sztyletem wbitym między łopatki. Otarłam z twarzy pot i pobiegłam dalej.

 Cięłam, wyprowadzałam sztychy i wybicia torując sobie drogę. Potworów jednak ciągle przybywało. Pierwszym poważnym szokiem było dla mnie podcięcie gardła dziewczyny w greckiej zbroi, która zraniła mnie w ramię. Widok jej gasnących oczu i i krztuszącej się krwią twarzy był wstrząsem, ale musiałam biec dalej. Obok mnie mignął Chejron, który wystrzelał już pół kołczanu strzał, ale dzielnie walczył mieczem.

- WILL! - krzyknęłam widząc złote włosy - WILL!

Chłopak odwrócił się i przerzucił przez ramię empuzę, która podeszła od tyłu. Wbił jej miecz w brzuch, a gdy się rozpadłą podbiegł do mnie. Oparliśmy się plecami do siebie obijając wrogie napory.

- Musisz zebrać chłopaków - powiedziałam szybko - Muszą rozpocząć ostrzał z góry.

- Musimy mieć osłonę - sapnął syn Apolla - Ktoś nas musi osłaniać.

- Nie ma kto!

- Kurwa - zaklął - Dobra, biegnę.

 Rzucił się biegiem, przebijając impetem drogę. Trzeba było utrzymać jeszcze chwilę pozycję. Odparliśmy impet ataku, a to było najważniejsze. W walce bezpośredniej byliśmy zwyczajnie lepsi, ale to oni mieli przewagę. Mimo to wojska Luke'a zaczęły się cofać. Powiodłam wzrokiem szukając znajomych twarzy. Zobaczyła, że dzieci Apolla zaczęły gromadzić się w drugiej linii. Nie było ich wiele, ale to musiało wystarczyć.

 Zagrzmiał róg, a potwory zaczęły się cofać, wolno, ale miarowo.

- STOP - ryczał Chejron - UTRZYMAĆ POZYCJĘ! UTRZYMAĆ!

- NIE RUSZAĆ SIĘ- krzyczała Clarisse - PRZEGRUPOWUJĄ SIĘ.

 Tak, przegrupowywali się, za chwilę rozpocznie się druga fala ataku. My również musieliśmy odnowić szyki, ale było nas mniej, dużo mniej. Polluks, sen Dionizosa trzymał ciało swojego brata w ramionach, a Silena zamykała oczy Drew, swojej siostrze.

- Jak się trzymasz? - pojawił się przy mnie Malcolm - Dobrze, że żyjesz.

- Za dużo ich -mruknęłam - Jakie straty?

- Amber i Mallory - Malcolm spuścił głowę.

- Kurwa - jęknęłam.

 Amber miała tylko osiem lat. Nienawidzę Cię, Luke. Ustawialiśmy coraz mniejsze szeregi, a las był cicho. Żadne dźwięki, prócz szumu wiatru nie było słychać. Modliłam się, żeby Percy przeżył. Był najlepszym wojownikiem jakiego widziałam, ale to bitwa. Ona rządzi się własnymi prawami.

 Dźwięk rogu rozległ się po raz kolejny. Tym razem ruszyła jazda konna. Tętent kopyt rozbrzmiał na polach, ale nie były to zwykłe konie. Wielkie, kościste szkapy, które z koniami nie miały nic wspólnego. 

- Ustawić zaostrzone pale - rozkazał Chejron - Will, strzelajcie bez rozkazu.

 Dzieci Hefajstosa, na czele z Beckendorfem, któremu stróżka krwi płynęła po policzku, podbiegły i wystawiły potężne zaostrzone pale, pod którymi ustawiono greckie ognie. Jazda zbliżała się, a na koniach zasiadali ludzie ramię w ramię z potworami. Percy zapewne spytałby , którzy z nich nie są potworami. Niespodziewanie pierwszy szereg jazdy się załamał. Nie wiedziałąm co się dziej, niektóre konie zniknęły, inne się wywracały ciągnąc ze sobą jeźdźców.

- Doły - krzyknęła Silena - Wilcze doły Eselitów!

- STRZELAĆ - ryknął Chejron.

 Niebo zaczerniało od strzał. Ryk, jęk i stęknięcia oraz stłumione rżenie koni. Doły zrobiły robotę, może nie zabiły wielu, ale spowodowały wiele śmierci poprzez wywrócenia innych jeźdźców, którzy nie spodziewali się czegoś takiego. Resztę dobiły strzały dzieci Apolla. Jazda poszła w rozsypkę, Tę bitwę wygraliśmy. Rogi zawyły po raz trzeci, a niedobitki wycofały się do obozu.

- Nie spodziewali się tego - powiedział zadowolony Chejron, gdy znalazłam się obok niego - Mamy czas, żeby pomóc rannym.

 Pokiwałam głową i przeszłam po obozie. Pierwsza fala zebrała ogromne żniwo. Nic jednak nie było tak smutne jak widok płaczącej Clarisse. Krzyczała i błagała by Chris Rodriguez otworzył oczy. Nadaremno. Łzy naszły mi do oczu. Mnóstwo rannych, mnóstwo trupów. Mnóstwo zła. Dzieci Apolla uwijały się w pomocy rannym, ale nie byli w stanie pomóc wszystkim. Z pomocą przyszły dzieci Demeter ze swoją grupową Katie na czele.

 Rozległo się wycie wilka ze strony lasu.

                                                                      XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX

 PERCY

 W półmroku lasu rozgrywała się rzeź. Istna rzeź. Pewni siebie wrogowie wjechali do lasu, ale nie atakowaliśmy ich od razu. Czekaliśmy na właściwy moment. Gdy już wszyscy znaleźli się w lesie rozpoczął się ostrzał. Nie wiedzieli co się dzieje, wszyscy zaczęli się kryć, ale było to bardzo ciężkie. Strzały bowiem leciały z każdej strony i leciały celnie. Zaskoczenie jednak szybko przeszło. Do rzeczy doszła piechota dowodzona przez Desmonda. Eselici starli się z wojownikami Luke'a. Musiałem przyznać, że byli świetni. Wiedząc, że ostrzał skończył się by nie zranić swoich ludzi, wyszli z odwagą. Szczęk stali sprawił, że ptaki wzbiły się do góry. Czekałem na grubej gałęzi szukając Luke'a , ale go to nie było. Z moich wiadomości miał tędy przejeżdżać.

 Zrozumienie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba. Podpucha! Tutejsi ludzie byli tylko odwróceniem uwagi, Luke nas rozgryzł. Główny atak nastąpi od frontu.

- DESMOND , SARA - Krzyczałem - TO PODPUCHA, ZOSTAŃCIE W LESIE!

Biegiem ruszyłem do wyjścia z lasu, modląc się by nie okazało się za późno. Zebranych po drodze Eselitów zabrałem ze sobą. Cieszyłem się przede wszystkim z Nico, którego porwałem za rękę. Wypadliśmy grupą z lasu. Na polach widać było bitwę. Ciała leżały rozrzucone, gdzieniegdzie lała się krew. Herosi krzątali się pomagając widocznie rannym. Biegiem puściliśmy się w ich stronę. Szukałem wzrokiem Annabeth, prosząc bogów by żyła. Na mojej drodze wyrósł Chejron.

- Percy! - krzyknął - Co z lasem?

- Odwrócenie uwagi, oddział rozbity, ale atak nastąpi od frontu.

- Dobrze - mruknął - Potrzebuję was tutaj. Ktoś musi osłaniać łuczników.

- Zajmiemy się tym - powiedziałem - Nico, Simon, Zabierzcie połowę ludzi i ustawcie się. Macie osłaniać dzieci Apolla. Ver, my z resztą stajemy do walki.

 Dziewczyna pokiwała głową i ruszyła przed siebie. Zostałem sam z Chejronem.

- Co z Annabeth?

- Żyje - odparł Chejron - Pomaga rannym, idź do niej.

 Przytaknąłem i rzuciłem się biegiem. Ranni jęczeli, krwawili, ale chcieli walczyć dalej, nie poddawali się. Szukałem znajomej mi twarzy blondynki. Znalazłem ją bandażującą rękę jakiejś dziewczynie. Poczekałem aż skończy i podszedłem do niej.

- Wszystko dobrze? - spytałem.

 Zaskoczona odwróciła twarz i rzuciła mi się na szyję. Bez słowa przytuliłem ją do siebie wąchając zapach jej włosów. Lekko krwawiło jej ramię , ale to nic.

- Dobrze - Odsunęła twarz - Cieszę się, że żyjesz.

 Pocałowałem ją delikatnie.

- Nie pilnujecie lasu?

- Atak będzie....

 Nie dokończyłem. Przerwał mi róg, a wzgórze, na którym stacjonowała armia Luke'a zaczerniło się. Luke rzucał do walki wszystko co miał.





Jestem! ⚔💙⚔💙 To pierwszy rozdział bitwy! Mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu pojawi się następny. Dajcie znać co sądzicie i jak myślicie, jak to się skończy? 💙💙😏

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro