17 - Blaski i cienie macierzyństwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nad polskim morzem wszystko było dla mnie nowe. Nigdy nie byłam nad Bałtykiem, nie odwiedzałam cioci Irenki, bo moi rodzice zawsze mieli jakieś inne plany na wakacje. Nie miałam też tak bliskiej relacji z Moniką, córką cioci Irenki i wujka Piotrka, jak Elka i Łukasz, którzy co roku wyjeżdżali do Jastrzębiej Góry na całe lato. A kiedy nasza kuzynka zmarła na chorobę serca, to wszelkie kontakty z wujostwem zostały ucięte.

Dopiero dwa lata temu ciocia wróciła na łono rodziny, a wielkie pojednanie miało miejsce podczas Wigilii w Zielonym. Ciocia wystosowała wtedy ogólne zaproszenie na wakacje, ale moi rodzice nie pozwolili mi jechać. Woleli, żebym była świadkiem ich niekończących się kłótni. Może mama myślała, że przy mnie ojciec bardziej będzie się starał? Albo chociaż udawał, że wszystko było w porządku? Jeśli tak, to wykazała się mega naiwnością. Bo ojciec wcale się nie hamował. Dobrze chociaż, że nie bił...

Kiedy teraz przekroczyłam próg domu cioci Irenki, pomyślałam z jeszcze większym żalem o zeszłorocznych wakacjach. Miałam wtedy codziennie wojnę podjazdową lub otwarty ostrzał artyleryjski, a tu życie płynęło spokojnie w tym przytulnym domku otoczonym idyllicznym ogrodem na obrzeżach Jastrzębiej Góry, w bliskim sąsiedztwie latarni morskiej na Rozewiu...

Dom wujostwa był piętrowy. Na parterze znajdował się salon z kominkiem, duża kuchnia i sypialnia gospodarzy, na górze zaś – cztery pokoje. Korzystając z okazji, że całe piętro mieliśmy do dyspozycji, zajęliśmy wszystkie wolne pokoje. Dzięki temu zyskałam przestrzeń tylko dla siebie, choć przez całą drogę spodziewałam się wylądować w jednej sypialni z kuzynkami. Podejrzewałam, że Elka i tak większość czasu spędzi w pokoju Roberta, a nie z Jadzią, ale głośno nikt tego nie komentował.

Idylla spokojnego domku na uboczu skończyła się wraz z przebudzeniem się z poobiedniej drzemki dwóch najmłodszych jego mieszkanek. Córeczki cioci Irenki i wujka Piotra urodziły się w Mikołajki zeszłego roku. Były teraz bardzo żywotnymi ośmiomiesięcznymi bobasami, ciekawymi świata i bardzo towarzyskimi. Po tygodniu z nimi doszłam do wniosku, że nigdy, przenigdy nie urodzę dziecka. A już na pewno nie dwójkę na raz!

Niezależnie od tego, czy trzymałam na kolanach Julkę czy Anię, dziewczynki z zapałem ciągnęły mnie za włosy, ściskały piąstkami ciało na rękach, robiąc mi siniaki na ramionach. Nigdy wcześniej nie byłam tak pogryziona, obśliniona i obolała. Ciocia Irenka z czułym uśmiechem przyglądała się tym torturom i nie ustawała w wysiłkach, żeby zmienić niezależną dziewczynę, za jaką się uważałam, w przykładną strażniczkę ogniska domowego. Niedoczekanie!

A jednak bez słowa sprzeciwu asystowałam cioci w koszmarnym procederze zwanym obiadkiem, podczas którego oba berbecie usadzane były w wysokich krzesełkach ze stoliczkiem. Oczywiście pierwszą rzeczą, którą te dwa diabły wcielone robiły, było wychylanie się – bo to przecież takie zabawne sprawdzić doświadczalnie działanie grawitacji! Podczas gdy ciocia szykowała mało apetycznie wyglądające papki, ja doświadczałam co najmniej trzech zawałów, próbując okiełznać dwa żywioły.

– Nie wyobrażam sobie, ciociu, jak ty sobie radzisz, kiedy jesteś z nimi sama... – Westchnęłam przy którymś z kolei obiedzie.

– Normalnie! – Zaśmiała się. – Dziewczynki szaleją, bo jest w domu dużo ludzi. Jak jesteśmy we trzy, to one też się inaczej zachowują.

– To przez te dwa miesiące zepsujemy ci dzieci do reszty!

– Nie będzie tak źle. Myślę, że uda nam się z Piotrem trochę je naprostować... Jula! – przerwała okrzykiem.

Zamarłam, widząc, jak jedna z bliźniaczek właśnie wpakowała sobie całą łyżeczkę zupki brokułowej do oka, po czym rozpłakała się żałośnie. Ciocia podeszła szybko do córki, wyjęła ją z krzesełka i przytuliła, wycierając buźkę. I sprawdzając przy okazji, czy oko było całe. Ania na widok specjalnych względów okazanych siostrze czym prędzej rozpaćkała sobie zupę na połowie twarzy i wyciągnęła rączki do mamy.

– Powodzenia... – mruknęłam, ale ciocia uśmiechnęła się tylko, wsadziła mi w ramiona ogarniętą już Julkę i zajęła się Anią.

Nie mogłam uwierzyć, jak jedna osoba była w stanie zapanować nad tym podwójnym żywiołem. Gdybym to ja była na miejscu cioci, już byłabym w połowie planowania morderstwa...

– Elka i Robert mogliby się zająć dziećmi od czasu do czasu... – wymamrotałam sfrustrowana, wsadzając Julkę do krzesełka. – Niech się wprawiają.

– A co, jeśli im się spodoba? – odparła przekornie i posadziła Anię z powrotem w jej siedzisku. – Alicja chyba by mi głowę urwała, gdyby Elka wróciła do domu w ciąży!

– Co ma się im spodobać? – spytałam nieufnie.

– Dzieciaczki. Przecież są takie słodkie.

Zaniemówiłam. Czy ciotka w ogóle słyszała, co wygaduje?! Czy ona nie zauważyła, że wygląda jak zombie? Jakim cudem może twierdzić, że te dwa bachory, które wysysają z niej energię życiową, których wiecznie jest pełno wszędzie, które wstają o nieludzkiej porze, które ciągle potrzebują nowych rozrywek... są słodkie?!

– Myślę, że nic tak nie robi dobrze na wstrzemięźliwość, jak zajmowanie się małymi dziećmi... – skomentowałam, na co ciocia wybuchnęła śmiechem.

– Nigdy bym na to nie wpadła! Dzieci są przecież cudowne!

– A tak całkiem serio... Jakbyś miała, ciociu, wybrać najwspanialszy moment każdego dnia, to co by to było?

Spojrzała na mnie z namysłem, a potem na swoje córeczki, które zajęły się umiejscawianiem zupki wszędzie tylko nie w buzi.

– Wydaje mi się, że byłby to wieczór... – wyznała po chwili.

– Bo wiesz, że zaraz zasną? I będziesz miała spokój?

– Nie, no skąd! – Roześmiała się. – Powiem ci w tajemnicy, że najprzyjemniejsze w tym całym macierzyństwie jest przytulanie. I jak mnie te małe ramionka tak obejmują, a potem trzymamy się za ręce, dopóki nie zasną... To są bezcenne chwile. I nie zamieniłabym ich na nic innego!

Dziwne wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, a dzika zazdrość rozszalała się w mojej duszy. To, co powiedziała ciocia o macierzyństwie nie przystawało do tego, co sama pamiętałam z dzieciństwa. Nie było tulenia, a nawet jeśli to nie sądziłam, żeby takie chwile były dla mamy czymś cennym albo wyczekiwanym. Zawsze okazywała zniecierpliwienie lub rozdrażnienie, kiedy próbowałam zwrócić jej uwagę na siebie. Wolała odpocząć, mieć chwilę świętego spokoju po dyżurze...

– A najgorszy? – spytałam lekko nieobecnym tonem, wciąż zatopiona we wspomnieniach.

– Co najgorsze?

– Najgorszy moment w ciągu dnia...

– Och... – Zakłopotała się ciocia i zamilkła na chwilę. – Nieprzespana noc... Tak mi się wydaje. – wyznała z wahaniem. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak szybko można człowieka wykończyć, jeśli nie dajesz mu się wyspać...

Ha, czyli jednak zdawała sobie sprawę z tego, że nie dosypia! Przyglądałam się jej zmęczonej twarzy i nagle zrozumiałam, jak ten rachunek się bilansował. Można padać na pysk, do upadłego podnosić miliony zabawek upuszczonych na ziemię, czyścić buzie, prać ubranka... Ale ta bezwarunkowa miłość, którą nawet teraz widać było gołym okiem w rączkach wyciąganych do mamy, czy w spojrzeniach rzucanych znad upaćkanych blatów, wynagradzała rodzicielce wszystkie niedogodności.

– I to nawet nie chodzi o to, że nie mogę spać do późna... – Kontynuowała ciocia. – Chodzi o spanie w interwałach. Ledwo zapadniesz w mocniejszy sen i bach! Boli brzuszek... Albo głodna... Albo pielucha do zmiany... To wykańcza najbardziej. Dlatego staramy się z Piotrem zmieniać przy tych nocnych pobudkach, żeby choć połowicznie się przespać.

– W rezultacie ani jedno z was nie jest wyspane – stwierdziłam z chłodną logiką. – Lepszy efekt osiągnęlibyście, gdybyście zmieniali się co drugą noc. Wtedy każde z was prześpi porządnie jedną noc, zarwie kolejną, potem znów się wyśpi.

– Niegłupi pomysł, ale musielibyśmy spać w różnych pokojach.

– I co z tego?

– Wiesz, co mówią... Jeśli dziecko śpi z rodzicami, to pierwszym, który wylatuje z łóżka jest mąż. A potem może być już za późno na ratowanie małżeństwa... Wolę nie ryzykować.

– Racja. Bycie samotną matką i to jeszcze z dwójką dzieci to chyba nie przelewki...

– Czasami lepiej się rozejść, zanim w rodzinie powstaną zbyt głębokie rany... – szepnęła ciocia filozoficznie, a ja natychmiast się spięłam.

Nie chciałam rozmawiać o sytuacji swoich rodziców. Czasami zastanawiałam się, czy lepiej by było, gdyby rozwiedli się kilka lat temu, czy może żeby nigdy tego ślubu nie brali... Jak daleko sięgałam pamięcią, nie było momentów, żeby między rodzicami istniała jakakolwiek więź czy czułość – nic z tych rzeczy, które obserwowałam na co dzień w domu cioci Alicji, czy teraz tutaj, w Jastrzębiej Górze. Nawet między takimi młodziakami, jak Elka i Robert więcej było tego porozumienia niż miałabym okazję doświadczyć we własnej rodzinie!

– Tak czy inaczej, to nie dla mnie... – mruknęłam z uporem.

– Macierzyństwo? – upewniła się ciocia, a ja kiwnęłam głową i dodałam:

– Nie nadaję się na samotną matkę.

– Dlaczego zakładasz, że byłabyś samotną matką?

– Jeszcze się taki nie urodził, który by ze mną wytrzymał!

– Kochana, to że jeszcze go nie spotkałaś nie znaczy, że nie chodzi już po tym świecie... – odparła filozoficznie ciocia Irenka, czym skutecznie wytrąciła mi kolejne argumenty z dłoni.

Nie wiedziałam za bardzo, co mogłabym odpowiedzieć na takie słowa. Na logikę ciocia mogła mieć rację, ale nie dopuszczałam do siebie takiej możliwości. Za bardzo bałam się scenariusza, że owszem, idealny dla mnie człowiek istniał, ale... ale mnie nie zechce. Albo ja jego. Albo nawet jeśli zechcielibyśmy się na początku, to nie wytrzymamy próby czasu i zostanę sama ze złamanym sercem. Lepiej więc było zostać samą, ale bez zawodu miłosnego. Niech moje serce pozostanie w jednym kawałku i w całości należy do mnie. Wolałam nie chcieć nikogo. Tak było lepiej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro