Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Colin

- Już wiadomo co mu jest, panie doktorze...?

- Jeszcze nie mamy pewności. Wszystko się okaże, gdy on się obudzi... - nagle usłyszałem roztrzęsiony głos Toma i spokojny głos jakiegoś mężczyzny.

Nadal było całkowicie ciemno. Mogłobyć to spowodowane tym, że miałem zamknięte oczy.
Chciałem je otworzyć. Chciałem się dowiedzieć gdzie teraz się znajdowałem.
Ale. Nie mogłem otworzyć oczu.

Na początku, starałem sobie coś przypomnieć. Jedyne co pamietałem to gdy ja i Tom staliśmy przy schodach. Wtedy przyszedł David.
Właśnie! David. On mnie zrzucił ze schodów...

Ale. Czy to znaczy, że umarłem? Nie.
To niemożliwe, biorąc pod uwagę fakt, że czuje, że na czymś leże i że czuje straszny ból w prawej nodze i gdzieś koło klatki piersiowej.

Tom. On jest tutaj. Musze się dowiedzieć co się stało. Muszę.

- Poprostu. Otwórz te oczy - pomyślałem.

To było takie proste. Otworzyłem w końcu oczy.

Od razu uderzyły mnie jasne kolory sali, w której się znajdowalem.
Leżałem na białym łóżku, w pomalowanym na biało pokoju.
Wszędzie było pełno lekarzy, którzy się kszątali po pomieszczeniu. Już wiedziałem gdzie jestem. Byłem w szpitalu.

Obok mnie siedział Tom. Ściskał moją lewą dłoń i miał zamknięte oczy. Wyglądał na... Zmartwionego?

Po chwili dopiero, strasznie zabolała mnie prawa noga.
Leżałem na łóżku. To już wiedziałem.
Jak tu się znalazłem? Ile już tak leże? Kolejne pytania do kolekcji...

Moje ciuchy były trochę poszarpane i lekko brudne (spadłem ze schodów, więc to było oczywiste).
Moje spodnie, po prawej stronie, były od krwi. Podobnie jak moje koszulka w miejscu żeber.
To mnie zmartwiło i szczerze, przestraszyłem się widoku krwi.

- T-Tom...? - zdołałem tylko cicho i słabo wydukać i spojrzałem na Toma.

On otworzył oczy i spojrzał na mnie. Wyglądał, jakby zobaczył ducha.

- Colin! Boże Colin! Ty żyjesz! - powiedział a raczej krzyknął Tom a ja zobaczyłem w jego oczach... Łzy?

Byłem skołowany. Nie tylko tym, że znajdowałem się w szpitalu, ale przede wszystkim zachowaniem Toma.

Gdy brunet dosłownie krzyknął na cały szpital, że żyje, kilka pięlegniarek i lekarz od razu podbiegli do mojego łóżka i zaczęli zadawać mi milion pytań.

Te pytania, głównie były związane z tym jak się czuje, co mnie boli i gdzie. Starałem się odpowiadać jak najdokładniej, bo wiedziałem, że to jest ważne, ale sam chciałem spytać o coś lekarza.

- P-panie doktorze... A co mi się... W ogóle stało...? - wydukałem cicho i na końcu zdania jęknąłem, bo znowu zabolała mnie noga i klatka piersiowa.

- Spadłeś ze schodów. Pan Jones zadzwonił po karetke i przywieźli cię tutaj dwadzieścia minut temu. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteś w dość krytycznym stanie a nie jesteś pełnoletni potrzebujemy zgody twojego rodzica lub opiekuna na leczenie - powiedział doktor, który miał siwe włosy i wąsy a na fartuchu miał napisane :

Henry Mayers. Lekarz rodzinny

Ja lekko przytaknąłem głową i spojrzałem na Toma.

- Tom... Wyciągnij telefon... Z mojego plecaka... Tylna kieszeń z napisem BTS... - wydukałem, co prawie każde słowo jęcząc lekko z bólu.

Zazwyczaj miałem telefon w kieszeni bluzy lub spodni, ale akurat dziś postanowiłem go włożyć do plecaka. Całe szczęście, bo inaczej już byłoby po telefonie i miałbym przechlapane w domu a ojciec raczej nie zrozumiałby tego, że spadając ze schodów, zepsułem swój telefon.

Tom zrobił tak jak mu powiedziałem i dał telefon lekarzowi. On go wziął i go odblokował (nie miałem ustawionego hasła) i wszedł w kontakty. Potem coś nacisnął, przyłożył do swojego ucha telefon i oddalił się trochę, żeby móc spokojnie porozmawiać.

Ja znowu odwróciłem się do Toma.

- Powiec mi... Jak to wszystko się stało...? - spytałem słabym głosem i jęknąłem z bólu, bo noga ciągle dawała o sobie znać.

- No... David cię popchnął i spadłeś ze schodów. Ja do ciebie podbiegłem i zadzwoniłem po karetke. David i jego kumple w tym czasie uciekli. Zacząłeś w pewnym memencie krwawić i strasznie się przestraszyłem...
Karetka przyjechała chwilę później i cię zabrali do szpitala. Ja jako świadek zdarzenia, mogłem pojechać z tobą... Położyli cię tu i jako tako zbadali ale nie mogli zrobić szczegółowych badań, bo jesteś nie pełnoletni. Wypytali mnie co się stało a ja próbowałem się dowiedzieć co ci jest. Jednak, dopuki się nie obudziłeś, nie mogli niczego stwierdzić... - wyjaśnił Tom, o dziwo cały czas trzymając mnie za ręke.

Ja przytaknąłem lekko głową. Bałem się, że gdy się odezwę to ból nogi i klatki piersiowej będzie jeszcze gorszy.

Wtedy, wrócił lekarz.

- Twój ojcec był bardzo zaskoczony, gdy mu powiedziałem co się stało. Wyraził zgodę na leczenie ale powiedział, że nie może teraz przyjechać, bo jest zajęty - wyjaśnił doktor i oddał telfon Tomowi, który położył go na szafke nocną, obok mojego łóżka.

- No oczywiście. Cały ojcec. Nigdy nie ma na nic czasu... - Westchnąłem w myślach.

- W każdym razie. Musimy cię zabrać na leczenie. Z twoich wyjaśnień wynika, że najbardziej boli cię prawa noga i okolice żeber. To bardzo poważna sprawa. Będziemy musieli cię bardzo dokładnie przepadać - wyjaśnił lekarz na co ja przytaknąłem.

Wtedy lekarze powiedzieli, że przez to, że muszę mieć te badania a Tom nie jest ze mną w żaden sposób spokrewniony, to będzie musiał wyjść z sali i poczekać na korytarzu.

Tom oczywiście, posłusznie puścił moją ręke (którą cały czas trzymał) i wyszedł z sali, obiecując, że zostanie na korytarzu.
O dziwo, gdy chłopak puścił moją ręke poczułem się dosyć... Dziwnie?

W każdym razie, potem zaczęła się niezła jazda.

Badania zdawały się trwać w nieskończoność. Lekarze nawet zabrali mnie na prześwietlenie, bo żebra i noga coraz bardziej mnie bolały.

W końcu, po jakieś godzinie badań, pięlegniarka spowrotem przywiozła mnie na sale, gdzie leżałem na początku, bo pojechałem wcześniej do innej sali na prześwietlenie.
Nie czułem się aż tak źle, jak na początku, bo dostałem jakieś leki, ale mimo to na pewno nie byłem w pełni zdrowy.

Za to ucieszył mnie fakt, że gdy przywieźli mnie spowrotem na sale to przy moim łóżku, siedział Tom.

- I jak się czujesz? - spytał z troską w głosie mój przyjaciel.

- No wiesz... Na pewno lepiej niż wcześniej - powiedziałem i lekko usiadłem na łóżku, starając się, żeby nie pogorszyć swojego stanu zdrowia.

- To dobrze... Wiesz jak ja się przestraszyłem, kiedy cię tu przywieźli! Prawie dostałem zawału! - powiedział Tom a w jego głosie znowu usłyszałem troske.

- Przepraszam, że cię tak nastraszyłem... Ale dzięki, że jesteś - odparłem i się lekko uśmiechnąłem.

- Nie musisz przepraszać, Colin! To nie twoja wina, że zleciałeś z tych schodów. To wszystko wina Davida! I nie musisz dziękować. Tak postępują przyjaciele - rzekł brunet i odwzajemnił mój uśmiech.

Wtedy, nagle otworzyły się drzwi od mojej sali.
Odwróciłem wzrok od Toma i spojrzałem na drzwi.
Ku mojemu zdziwieniu, zobaczyłem tam mojego ojca.

Mężczyzna rozejrzał się po sali i gdy w końcu mnie zauważył, podszedł od razu do mojego łóżka.

- Colin! Czy mogę wiedzieć co się stało?! - spytał. Zdziwiłem się, gdy w jego głosie nie usłyszałem troski tylko... Złość?

- Dzień dobry, proszę pana - odezwał się nagle Tom, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

Mój ojcec spojrzał na niego.

- A ty kim jesteś? - spytał po chwili.

- Ach no tak. Tom Jones. Najlepszy przyjaciel Colina - wyjaśnił brunet i wstał, żeby uścisnąć ręke mojemu ojcu, czego on oczywiście nie zrobił.

- A więc, czy ktoś może mi powiedzieć co się stało? - ponówił swoje pytanie mój ojcec, gdy Tom spowrotem usiadł.

Wtedy, do mojej sali weszła kolejna osoba. Tym razem był to lekarz.
Widząc mojego ojca, podszedł od razu od mojego łóżka. W rękach trzymał jakieś kartki najpewniej z moimi wynikami.

- Dzień dobry. Pan Miller, jak sądze, prawda? - spytał mojego ojca.

- Tak, to ja. Czy wytłumaczy mi Pan, co się stało mojemu synowi? - spytał mój ojciec, już trochę poddenerwowany tym, że nikt mu jeszcze nie odpowiedział.

- Według tego co mówił Pana syn i jego przyjaciel, wynika, że spadł ze schodów. Mówiłem już to Panu przez telfon - wyjaśnił doktor.

- Nie chodzi mi o to. Chcę wiedzieć co mu się stało, gdy spadł z tych schodów - powiedział ojcec i miałem wrażenie, że zaczyna tracić cierpliwość do tego lekarza.

- Ach oczywiście. Właśnie odebrałem wyniki Colina. Szczerze mówiąc, spodziewałem się tego już wcześniej a te wyniki tylko utwierdziły moje przekonania... - zaczął lekarz. Na jego słowa, się jeszcze bardziej zmartwiłem, bo to nie brzmiało za dobrze.

- Z wyników prześwietlenia i innych badań, wynika, że Colin spadając złamał sobie prawą noge, w jednym miejscu a dokładniej pod kolanem. Do tego, uszkodził sobie bardzo poważanie żebra, gdyż niestety, są one złamane - dokończył lekarz i podał moje wyniki, mojemu ojcu.

W tej właśnie chwili mnie zamurowało.
Złamałem sobie noge i żebra?! Tylko dlatego, że spadłem ze schodów!
To było aż nie do pomyślenia! Nie mogłem w to uwierzyć.

Mój ojcec przejrzał moje wyniki i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem a następnie oddał lekarzowi moje papiery.
Doktor powiedział, że musi pujść coś załatwić w swoim gabinecie i wyszedł, zostawiając mnie samego z moim ojcem i Tomem obok.

- A więc, spadłeś ze schodów. Kogo to sprawka? - spytał mój ojcec i założył ręce ma piersi. Potem spojrzał podejrzliwie na Toma.

- To nie on tato! On zadzwonił na karetke, gdy spadłem! To David mnie zepchnął ze schodów! Ten David o którym ci mówiłem! - powiedziałem, chcąc odsunąć podejrzenia ojca od mojego przyjaciela.

Niestety, troche powiedziałem to za gwałtownie i gdy skączyłem zdanie, zabolały mnie żebra. Jęknąłem z bólu i upadłem ciężko na poduszki, nic już nie mówiąc.

- No dobrze, nie rzucaj się tak. Wierze ci - mruknął ojcec i spojrzał z ukosa na Toma a potem wyciągnął z kieszeni telfon i zaczął coś w nim sprawdzać.

Wtedy, znowu lekarz wrócił, tylko tym razem bez moich papierów (pewnie zostawił je w gabinecie) a z nim przyszła czarnowłosa pięlegniarka, która niosła jakieś leki.

Kobieta, położyła leki na szafce nocnej i zmieniła mi kroplówke a lekarz do nasz podszedł.

- Będziemy musieli Ci założyć gips na nogę i sprawić, żeby żebra ci się zrosły. Jednak, będzie to dosyć czasochłonny proces, bo kości u człowieka dosyć długo się zrastają. Dlatego, będziesz musiał tu zostać na dłużej - wyjaśnił doktor.

- Na dłużej czyli na ile? Tydzień? Dwa? - spytał ojcec, nie odrywając wzroku od telefonu.

- Raczej dwa miesiące, jak nie więcej. To zależy od tego jak kości będą się zrastać - odparł lekarz, troche zdziwiony reakcją mojego ojca.

- Dwa miesiące? Eh... Dlaczego zawsze muszą być jakieś problemy... - westchnął ojcec i schował telefon do kieszeni.

- W każdym razie. Niestety musi Pan opuścić teraz tą sale, gdyż trzeba podać leki Colinowi i sprawdzić, czy nic innego mu się nie stało. Zawołam Pana jak skączymy. To też tyczy się ciebie, młodzieńcze - powiedział i na końcu zdania zwrócił się do Toma.

Brunet od razu wstał i wyszedł z sali, wraz z moim ojcem. O dziwo, gdy Tom wyszedł, zrobiło mi się dziwnie smutno na sercu... Nie ważne...

To co się działo potem, nie będe wam zbytnio szczegółowo opisywać, bo nie będzie mieć to sensu.

Przez następne dwie godziny miałem jeszcze dużo badań i w końcu, założyli mi gips na prawą nogę i dali dużo leków przeciwbólowych i szczerze, nie czułem się aż tak źle.

Potem, lekarz kazał pięlegniarce zawołać do sali mojego ojca i Toma.
Oczywiście okazało się, że mój ojcec musiał wracać do pracy i nie mógł poczekać. Ale, szczerze. Nie zdziwiło mnie to.

Na szczęście Tom został. Aż mnie to trochę zdziwiło, ale to było pozytywne zdziwienie. Przynajmniej mu na mnie zależało...

Brunet wszedł do mnie na sale i znowu usiadł przy moim łóżku na tym samym miejscu co wcześniej.

- I jak? Czujesz się lepiej? - spytał z troską chłopak.

- Tak. Już lepiej - powiedziałem i się lekko uśmiechnąłem.

- Szczególnie, że ty jesteś obok... - dodałem w myślach, jednak wtedy, to zignorowałem...

***

Mijał czas.
Okazało się, że ostatecznie będe musiał zostać w szpitalu dokładnie dwa miesiące.
Niby to dużo, ale biorąc pod uwage fakt, że mogłem zostać tu dłużej, to nie było aż tak źle.

Tom przychodził do mnie bardzo często, niemal codziennie (chyba, że coś innego, ważnego mu wypadło).
Za to mój ojcec, odwiedzał mnie dosyć rzadko. Po części to rozumiałem, bo przecież on był bardzo zapracowany i w ogóle, ale z drugiej strony miałem do niego trochę żal o to, że praca jest dla niego ważniejsza.

Smutne było też to, że nikt poza Tomem tu nie przychodził. Oczywiście, nie przeszkadzało mi jego towarzystwo. Wręcz przeciwnie, przez tą całą sytuacje ja i Tom bardzo się do siebie zbliżyliśmy.

Poprostu moim zdaniem powinien tu przyjść David, bo w końcu to wszystko była jego wina.

Jednak pomimo tego wszystkiego, czułem się dobrze. Mimo, że czasami noga i żebra dawały o sobie znać to ja i tak czułem się nieźle.

Minął miesiąc. Całe Święta spędziłem z Tomem w szpitalu, który odziwo wolał spędzać czas ze mną niż ze swoją rodziną (swoją drogą nawet nie wiedziałem czy jakąś ma...).

Nawet ojcec mnie w szpitalu odwiedził dzień przed Bożym Narodzeniem i dał mi na prezent pod choinke nowy Tablet Graficzny (bo mój stary zepsułem jakieś 2 lata temu) i do tego, nowy szkicownik do rysowania. Jednak potem musiał wyjechać w jakąś ważną delegacje i znowu zostałem tylko z Tomem.

Za to Tom, dał mi na prezent misia.
Bardzo się zdziwiłem gdy w sobotę rano, 24 grudnia, do mojej sali przyszedł mój najlepszy przyjaciel z średniej wielkości, jasno brązowym, pluszowym misiem trzymanym w ręku.

- To dla ciebie, Colin. Wiem, to nie to samo co drogie prezenty twojego ojca, ale chyba liczą się chęci, prawda? - powiedział niepewnie Tom i wręczył mi pluszaka.

- Wow... Tom... Jest cudny... Dziękuje! - powiedział i aż łzy szczęścia napłynęły mi do oczu.

Poczułem się wtedy... Dziwnie.
Ten miś, sprawił, że we mnie zagościło jakieś nieznane mi dotąd, uczucie...
Niby to był tylko pluszak a jednak sprawił, że ciepło mi się zrobiło na sercu.

Spojrzałem na Toma.
Uśmiechał się, jak zwykle tym swoim cudnym uśmiechem...

- Zaraz... O czym ja mówie?! Ciepło na sercu... Cudny uśmiech Toma... Nie... To napewno nie to o czym myślę... A co jeśli... Jednak tak...? - pomyślałem i aż nie wiadomo czemu, przeraziłem się tą myślą ale i jednocześnie... Ucieszyłem?

- Cieszę się, że ci się podoba - powiedział Tom.

- Dostałem kiedyś tego misia... Od mojej mamy, gdy miałem 3 lata. To jedyna pamiątka jaką po niej mam... - dodał po chwili brunet.

Spojrzałem na niego.

- W takim razie nie mogę tego przyjąć! - powiedziałem szybko i chciałem oddać pluszaka Tomowi i usiadłem na łóżku.

- Nie. Ja go dostałem od mojej mamy, ale teraz daje go tobie - odparł brązowowłosy i położył swoją dłoń na mojej tak, żebym nie mógł oddać mu pluszka.

Spojrzałem w jego oczy. Nieoczekiwanie, zarumieniłem się i zatopiłem w jego zielonych oczach.

To wszystko było bardzo nie zrozumiałe. Już nie wiedziałem, co czułem i nie wiedziałem co to wszystko ma znaczyć.

Po chwili jednak oprzytomnałem. Zdałem sobie sprawę, że gapie się na Toma, dłuższą chwilę. Jednak jeszcze dziwniejsze było to, że on też się na mnie patrzył...

- Ale... Ja nie mogę go wziąść... To pamiątka po twojej mamie... - wydukałem w końcu. Wiedziałem aż za dobrze, jak to jest nie pamiętać swojej mamy...

- Możesz. Ja będę ją zawsze pamiętał w sercu - odpowiedział na to Tom i wręczył mi spowrotem pluszaka. Ja wiedziałem, że bezsensu jest się z nim dalej spierać, więc poprostu już nic nie mówiłem.

I tak mijały dni. Ja i Tom spędzaliśmy dużo razem czasu a mój ojcec też od czasu do czasu wpadał. Cieszyło mnie też to, że od dawna nie widziałem Davida.
Do tego, z każdym dniem, czułem się lepiej.

A właśnie. Co ze szkołą? Tom mi w tym dużo pomagał i dawał swoje notatki do przepisania a ja, mając na to dużo czasu, nawet coś z nich zapamiętałem.

Do tego też narysowałem milion rysunków w moim nowym szkicowniku i już prawie całego zapełniłem.
O dziwo, większość tych rysunków, przedstawiało Toma...

Ostatnio dużo o nim myślałem.
Gdy z nim przebywałem, czułem się  dosyć... Można by powiedzieć, że niezręcznie.
Kiedy przychodził, byłem bardzo szczęśliwy a kiedy odchodził dziwnie smutny...

Jednak, ignorowałem te myśli.
W końcu ja i on to najlepsi przyjaciele. Nic pozatym.

Minęły świeta. Tak na dobrą sprawę, mimo, że byłem w szpitalu to były jedne z moich najbardziej udanych Świąt. Myślę, że do dzięki temu, że spędziłem je z Tomem...

Był 30 grudnia, późny wieczór.
Tom już dawno był w swoim domu a ja nie mogłem zasnąć, więc rysowałem.

Jutro miał być Sylwester. Szczerze, nie mogłem się tego doczekać.
Nowy rok to nowe marzenia do spełnienia... Tylko czy ja miałem jakieś marzenia?

Ziewnąłem. Zachciało mi się trochę spać, ale chciałem dokończyć rysunek. Rysowałem Toma i mnie. Siedzieliśmy na łące pod drzewem. Tom na rysunku grał na gitarze a ja śpiewałem.
Swoją drogą, niedawno dowiedziałem się, że Tom umie grać na gitarze.

Efekt końcowy był cudny.
Szczególnie narysowany przezemnie brunet...

Westchnąłem. Zaczynałem powoli domyślać się co to wszystko znaczyło. Jednak, wypierałem ten fakt. Znowu ziewnąłem. Postanowiłem już się położyć.
Odłożyłem szkicownik i ołówek na szafke nocną i zgasiłem światło lampki.

Położyłem się, rozmyślając.
Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie Toma. To zawsze działało na sen. Po chwili, z uśmiechem na ustach, zasnąłem.

***

Następny dzień, minął dość szybko.
Rano miałem serie badań i leków a popołudniu przyszedł mój ojciec.
Okazało się, że musiał wyjechać do innego miasta na trzy dni, na jakieś szkolenie i nie będzie mógł ze mną spędzać Sylwestra. W sumie, nie zdziwiłem się tym.

Około 14.00 się z nim pożegnałem, bo musiał jeszcze coś załatwić a około 15.00 przyszedł Tom.

Spedziłem z nim resztę dnia. Okazało się, że jego ojcec, pozwolił mu zostać ze mną nawet do godziny 00.00, żebyśmy razem spędzili Sylwestra.

Tak też się stało. Cały dzień spędziliśmy razem, a wieczorem, dziesięć minut przed północą, siedzieliśmy naprzeciw telewizora, który wisiał w mojej sali.
Wyjątkowo dzisiaj, ze względu na to, że był Sylwester, personel szpitala pozwolił wszystkim pacientom i ich gością siedzieć dłużej.

- Uwierzysz, że już za miesiąc wychodzisz ze szpitala? - zagadnął Tom, gdy była przerwa na reklamy.

- Już się nie mogę doczekać - odparłem z uśmiechem.

- Chociaż polubiłem siedzenie tu z Tomem sam na sam... Ugh... Przestań o tym myśleć... - pomyślałem a na końcu skarciłem się w myślach.

- Ja też. Mam nadzieję, że już potem David nie będzie nam zatruwał życia... - mruknął brunet.

- Tak. Ja też. Naprawdę nie rozumiem tego gościa - powiedziałem i usiadłem trochę wyżej na poduszkach.

- Nikt go nie rozumie. Nawet ci jego kumple... O patrz! Za chwilę odliczanie! - rzekł Tom a na końcu zdania się ożywił.

Oboje spojrzeliśmy na telewizor.
Za dosłownie kilka sekund, mieli zacząć odliczać.

Spojrzałem jeszcze na Toma.
Jego brązowe włosy były lekko rozczochrane i w świetle telewizora, wyglądały jeszcze ciekawiej niż zwykle.
Podobnie było z jego zielonymi oczami, w których mimo że odbijał się telewizor to i tak wyglądały cudnie...

- W końcu! Zaczyna się! - powiedział uradowany Tom.
Przeniosłem swój wzrok na tewizor i wraz z brunetem, zaczęliśmy odliczać.

- 10! 9! 8! 7! 6! 5! 4! 3! 2! 1! - krzyczeliśmy naraz z ludźmi w telewizorze.

- Szczęśliwego nowego roku, Colin! - powiedział szczęśliwy Tom gdy wybiła północ.

- Szczęśliwego nowego roku, Tom! - wturowałem mojemu przyjacielowi i oboje się zaśmialiśmy.

Wtedy, usłyszałem serie cichych i odległych huków, dobiegających zza okna. Tom też to usłyszał, więc wstał i podszedł do okna.

- Wow... Puszczają fajerwerki! - powiedział po chwili brunet, z ekscytacją w głosie.

- Szkoda, że nie mogę tego zobaczyć... - westchnąłem.

- Przecież możesz - odparł na to Tom i wyciągnął z kiszeni swój telfon.
Nakierował go na okno i zaczął nagrywać to co za nim się działo.

Gdy skączył, podszedł do mnie z telefonem i usiadł obok mnie na pościeli, na łóżku i zaczął pokazywać mi nagrany filmik.

Jednak ja, w ogóle na ten filmik nie patrzyłem. Patrzyłem na Toma, który w tej chwili był bardzo blisko mnie.
Patrzyłem w jego zielone oczy i zdawało mi się, że w nich utonąłem.

Wtedy filmik się skączył a Tom spojrzał na mnie.
Nasze spojrzenia się spotkały.

W tej chwili, zdawało mi się, że stanął czas. Nic się w tej chwili nie liczyło. Tylko ta chwila. Ja i on. Wpatrzeni w siebie.

- Czy ja zwiariowałem?! To przecież mój najlepszy przyjaciel! I do tego chłopak! Czy to możliwe, że ja jestem... Nie.... To niemożliwe... - zacząłem dosłownie bić się z myślami w głowie.

Jednak po chwili. Zapomniałem o tym. Zapomniałem o całym świecie.
Wydawało mi się dziwne. Niespotykane. Wręcz niemożliwe. Przez chwile nawet pomyślałem, że to wszystko może być przecież tylko pięknym snem. Snem, z którego zaraz się obudzę...

Ale wtedy do mnie coś dotarło.
Dotarło do mnie, że ja wcale nie chce żeby to był sen. Chcę, żeby to była rzeczywistość i chce żeby ta chwila. Ta jedna chwila. Trwała wiecznie...

Już zapomniałem o całym świecie. Wpatrzony w przepiękne oczy Toma, zrozumiałem coś, co czułem już od dawna. Coś, czego powinien być już świadom wcześniej. Coś, czego nie powinienem się bać...

Ja... Zakochałem się w Tomie...

---------------------------------------------------------

Witam!

I jak wam się podoba ten jagże długi rozdział?
Czy akcja nie za bardzo pędzi?
Co sądzicie o tym co stało się na końcu?
Jak myślicie, co się stanie dalej?

Od razu mówie. Jestem bardzo dumna z tego rozdziału, bo bez notki ma on 3355 SŁÓW!
Bardzo dużo, przynajmniej jak dla mnie.

Pierwszy raz napisałam coś taak długiego i myślę, że nawet mi to wyszło. A wy jak myślicie? Nie zanudziliście się podczas czytania?

Kiedy następny rozdział? Nie wiem, szczerze.
Wolno mi idzie z pisanie tej książki, ale moim zdaniem gdy się już za to wezme to chyba nawet lepiej, że rozdziały są rzadko, ale za to są dopracowane.

Dobra, już nie będę przedłużać, bo i tak ten rozdział jest bardzo długi.
Także, do następnego rozdziału!

Papatki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro