Wiara

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dokładnie o dwunastej pojawił się w sklepie, w którym jako ekspedientka pracowała Faith Donovan. Kątem oka rozejrzał się po jego wnętrzu, nie mogąc zignorować gromadki dzieci, która znajdowała się przy pomarańczowym stoliczku. Naturalnie ich widok w sklepie z zabawkami nie powinien być dla niego zaskoczeniem, ale coś w tym wszystkim go zaniepokoiło.

A jako Ponury Żniwiarz nie mógł nie ufać swojej intuicji, więc z zaskakującą, nawet jak na siebie, cierpliwością, rozglądał się po kątach, dostrzegając smugi na szybie, pajęczynę pod sufitem, a nawet papierek po cukierku, który leżał pod śmietnikiem i nikomu najwidoczniej nie chciało się go podnieść. W tym wszystkim pozwolił sobie rzucić okiem również i na swoją ofiarę, choć to akurat zrobił z lekkim niepokojem, obawiając się... obawiając się, że to będzie ona.

Ale nie była i w jakiś sposób czuł się tym rozczarowany oraz znużony. Trzymał w dłoniach bukiet irysów, standardowy podarunek, który wręczał każdemu zmarłemu, odkąd jedna z kobiet dekadę temu próbowała go przekupić, by móc zostać na świecie parę dni dłużej i zobaczyć swój pogrzeb. Faith Donovan wydawała się być jednak inna od tamtej kobiety. Albo może odnosił to wrażenie przez zapadnięte policzki, podkrążone oczy i ciężki oddech, który z czasem stawał się coraz bardziej urywany.

Widok ciała upadającego na posadzkę wydawał mu się aż nazbyt znajomy, a towarzyszący mu okrzyk dzieci przypominał z kolei skowyt piskląt, które wypchnięto z gniazda. Trzy minuty później w opustoszałym sklepie słychać było tylko wskazówki zegara oraz jego westchnienie, kiedy dusza denatki stanęła przed nim ze łzami w oczach. Miał jedynie nadzieję, że wszystkie formalności załatwią sprawnie i bez komplikacji.

Nie spodziewał się jednak, że ta ujmie jego dłoń i powie:

– Przepraszam.

Ludzie wierzą, że słowa mają moc. I kiedy Faith Donovan przeprosiła go, przypomniał sobie o tym, dlaczego znienawidził ludzi, a kiedy wspomnienie już wróciło, czuł się, jakby ktoś przypalał mu klatkę piersiową gorącym, żelaznym prętem. Spojrzała mu w oczy, trzymając jego dłoń w ciasnym uścisku i po raz pierwszy od dawna zobaczył błękit porównywalny z tym chabrów. Wiedział, że nie powinien, ale w jakiś sposób skojarzył mu się z niebem, a to z kolei przypomniało mu, iż od dawna patrzył tylko na ziemię.

– Za co? – zapytał wreszcie cicho, odwracając wzrok od jej spojrzenia.

– Za to, że tak młoda osoba musi mi towarzyszyć. To musi być ciężkie, prawda?

– Nie – odpowiedział, mając nadzieję, że jego głos wydawał się szorstki, jednocześnie nienawidząc każdej chwili ich konwersacji. – Przywykłem.

Kobieta zaśmiała się w sposób, który po raz kolejny poruszył jego serce. Było w nim coś ciepłego i napawającego nadzieją. A on nienawidził nadziei, nienawidził wiary i nienawidził nieba.

– Faktycznie wydajesz się być zbyt młody na bycie Kostuchą. Tylko młodzi mogą uważać, że do śmierci można przywyknąć – stwierdziła, rozglądając się po sklepie. – Spokojnie, nikomu o tym nie powiem tam, po drugiej stronie. To będzie nasza tajemnica.

– Czy jest coś, o co chce pani zapytać?

– Nie. Chciałabym tylko o coś prosić.

Zaczyna się – przeszło mu przez myśl, ale skinął łaskawie głową.

– Moja córka...

– Nie zabierze jej pani ze sobą. Nie nastał jeszcze odpowiedni czas.

– Chciałabym ją tylko zobaczyć po raz ostatni.

Zwykle nie spełniał ostatnich próśb. Ba, nawet nie wysłuchiwał życzeń, ale ta kobieta stanowiła wyjątek i być może miało to związek ze spojrzeniem w kolorze chabrów, które sprawiło, że stał się po raz kolejny sentymentalny.

Więc zgodził się. Nazwijcie go szalonym, ale zgodził się i zgodnie z prośbą kobiety pojawili się na placu zabaw niedaleko jej miejsca pracy. Wypełniony był on dziećmi, które zjeżdżały ze zjeżdżalni albo grały w berka bądź klasy. Kilka dziewczynek skakało na skakance obok rodziców, którzy przypatrywali się temu wszystkiemu z boku.

– Która z nich to pani córka? – zapytał wreszcie po minutach niezręcznej ciszy z czystej ciekawości, zapominając o tym, co o niej mówią.

(Albo może myślał, że skoro jest już martwy, to ciekawość nie zaciągnie go do piekła.)

– Ta z jasnymi włosami – wyjaśniła kobieta już z łzami w oczach.

Wywrócił oczami na to stwierdzenie, chcąc powiedzieć, że było tu pełno dziewczynek o jasnych włosach, ale głos ugrzązł mu w gardle. Przez cały plac zabaw przebiegło bowiem dziecko, które można by pomylić z chłopcem. Było niezdrowo blade, jego włosy zostały krótko obcięte, a ich barwa przypominała kłosy pszenicy. Ale to oczy skupiały uwagę.

Oczy o barwie niezapominajek. Oczy, które widziały zbyt wiele jak na pięcioletnie dziecko. Oczy jego pierwszej miłości.

(Oczy jego jedynej miłości.)

I w jakiś sposób czuł, że ona wie, nim jeszcze zaczęła zanosić się szlochem.

– Mamusiu! – krzyknęła, przeciągając sylaby, a kilka osób odwróciło się w jej stronę. – Mamusiu, przecież miałaś jeszcze tyle czasu!

Na początku nie rozumiał. Nie potrafił zrozumieć zachowania dziecka, które wydawało się zerkać w jego stronę z oskarżeniem. Nagle nie mógł ruszyć się z miejsca, gdy po buzi dziewczynki zaczęły skapywać łzy wielkości grochu, a jej matka przyklęknęła przy niej, przytulając ją do siebie.

– Będzie dobrze, kochanie. Obiecuję ci, że będzie dobrze – zapewniła ją gorliwie, składając na jej skroni czuły pocałunek.

I z tymi słowami zamieniła się w srebrny pył, który przypominał rozwiewanego przez wiatr dmuchawca.

Odetchnął głęboko, czując się dziwnie przejęty i postanowił jak najszybciej stamtąd zniknąć. Nie miał zamiaru przeżywać tego po raz kolejny. Nie chciał znowu żegnać kogoś, kto powinien zostać pogrzebany w przeszłości już dawno temu.

(Ale pewne rany nie chcą się zabliźnić i otwierają się w najmniej oczekiwanych momentach.)

Ogarnął go dziwny chłód, gdy poczuł szarpnięcie w okolicach piszczeli. Odwrócił się zszokowany, by zobaczyć jak dziewczynka w białej sukience okładała go swoimi drobnymi piąstkami po nogach z zawziętą miną.

– Oddawaj mamusię, łajdaku!

Trwało to chwilę, nim absurd zaistniałej sytuacji do niego dotarł.

Widział go śmiertelnik. Mało tego – widziało go dziecko, któremu zabrał duszę matki.

– Nieładnie się tak odzywać do starszych.

– Nieładnie też kraść komuś mamusię! Nie masz własnej?!

– Nie mam.

– To sobie kup, ty, wstręciuchu!

– Skąd znasz takie określenia? Nie wiesz, że damom nie przystoi używać takich słów?

– Nie jestem damą, jestem dzieckiem – odpowiedziała dziewczynka, obierając inną taktykę. Zamiast okładania jego łydek, przytuliła się do nich. – Dziadek kazał mi tak nazywać ludzi, którzy mi dokuczają. Zabrałeś mi coś ważnego. Wiem, że mamusia jest fajna, ale mam tylko jedną, więc proszę... oddaj mi ją.

– Nie płacz – poprosił cicho, nachylając się do niej i łamiąc wszystkie zasady (a przy okazji też własne serce), starł z jej pyzatej twarzy gorące łzy. Pozostawało mu tylko głaskanie jej po głowie i szeptanie słów pocieszenia do ucha, których nienawidził.

A kiedy zniknął, pozostawiając po sobie tylko wiatr i spustoszenie w sercu pięcioletniej dziewczynki, nie spodziewał się, że spotkają się ponownie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro