Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Imperialny był zbyt młody. Ta myśl od razu przeszła przez głowę kapitan Tamorze Canavan, gdy spojrzała w twarz młodzieńca, w którego celowała właśnie z blastera. Chłopak mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Praktycznie dzieciak.

Przemknęło jej przez myśl, że ktoś taki powinien siedzieć jeszcze w szkole lub pracować na spokojnym biurowym stanowisku w jakiejś niewielkiej bazie na uboczu, a nie ścigać rebeliantów. Gdyby kobieta miała chwilę czasu, zacmokałaby z dezaprobatą na ten fakt. Imperium coraz bardziej upadało w jej oczach, leżąc już gdzieś na dnie tunelu smoka Krayt. Nie, żeby kiedykolwiek znajdowało się dużo wyżej.

Jednak mimo wszystko… Jak bezdusznym trzeba być, by zmuszać dzieci do czegoś takiego? Do walki w terenie w chwili, gdy istniało pełno znacznie starszych, doświadczonych oficerów? Nawet nie miałaby satysfakcji z postrzelenia przeciwnika, mimo że nosił imperialny mundur, w dodatku pracownika Imperialnego Biura Bezpieczeństwa. Pewnie niedawno zdał egzaminy. Może nawet w tym roku? Pewnie inni rebelianci nazwaliby ją zbyt miękką i zaśmialiby się z tego, jak widziała tego imperialnego, ale szczerze miała to w nosie. Zresztą to nie tak, że nie stanęłaby do walki w razie potrzeby, po prostu nie chciała strzelać jako pierwsza.

Przygryzła dolną wargę i zacisnęła mocniej dłoń na blasterze. Przyjrzała się uważnie młodzieńcowi, którego twarz wyrażała mieszaninę złości i determinacji. Flimsi z imperialnymi danymi w kieszeni spodni kobiety jeszcze nigdy tak nie ciążyło, jak w tej chwili.

Chłopak przed nią miał nawiedzone oczy. Puste spojrzenie kogoś, kto robił to, co mu kazano bez żadnej refleksji.

Bez własnej woli.

Kobieta wystrzeliła, w ostatnim momencie unosząc blaster nieco nad głowę chłopaka, w stronę starej rury. Rozległ się głośny brzęk, a kapitan Canavan z poślizgiem odwróciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki. Przemykała kolejnymi uliczkami, wąskimi, pełnymi leżących po kątach skrzyń po owocach oraz kawałków gruzu. Piach chrzęścił pod jej butami i sypał się na boki. Ciemne loki przyklejały się do pokrytej potem twarzy.

W pewnym momencie uderzyła biodrem o wystającą deskę i syknęła z bólu, nie zwolniła jednak praktycznie wcale, bo słyszała już za sobą ciężkie buty pracownika Imperium. Wiedziała, że najpewniej zdoła uciec, jednak nie zmieniało to faktu, że cała ta sytuacja ją niebywale irytowała. Tamora czuła narastające zmęczenie, którego nie zdołała zniwelować nawet adrenalina, sprawiająca zresztą raczej, że drżała wewnętrznie i miała ochotę komuś przywalić, niż pomagająca w ucieczce. Nogi też odrobinę bolały od długiego biegu, jednak nie na tyle, by wpłynąć na szybkość. Nigdy nie lubiła sprintu jakoś wybitnie, gustowała raczej w sportach drużynowych.

Dostrzegła przed sobą szczelinę w drodze, dość szeroką, jednak nie na tyle, by nie dała rady jej przeskoczyć. Rozpędziła się i rzuciła do przodu. Skoczyła.

Skrzywiła się, gdy z głuchym uderzeniem wylądowała po drugiej stronie, niemal przywalając kolanami w pokrytą tym nieszczęsnym piachem ziemię. Wibracje rozeszły się po jej ciele. Niegdyś skręcona kilka razy kostka dała o sobie znać i zabolała przez moment, jakby ktoś wbił lekko igłę pod skórę.

— Kriff — mruknęła pod nosem i ruszyła przed siebie truchtem.

Do jej uszu dotarł odgłos uderzenia. Zaraz potem rozległ się zduszony krzyk.

Mimowolne przystanęła i się odwróciła.

Goniący ją agent również zdołał przedostać się przez szczelinę. Jednak, gdy wylądował po drugiej stronie, niestabilny kawałek podłoża nie wytrzymał drugiego uderzenia.

Dzieciak zwisał z ulicy, a pod jego nogami rozciągała się nieprzenikniona czerń.

Próbował się podciągnąć, jednak kolejny kawałek gruntu zaczął się kruszyć. Chłopak pobladł, a na jego twarzy przez ułamek sekundy mignął strach, zanim zastąpiła go maska beznamiętności.

Canavan się zawahała.

Mogła go po prostu zostawić i wrócić na swój statek, który pozostawiła w jednym z doków portu tej planety. Odleciałaby, zanim ktokolwiek pomyślałby o wysłaniu za nią kolejnych żołnierzy. Cicha, czysta robota. Przy odrobinie szczęścia agent by się wydostał. A jeśli nie… cóż, lepiej dla niej. W końcu kogo to obchodziło, jeden imperialny mniej czy więcej?

Ale to był tylko dzieciak.

Imperialny, bezwzględny i programowany na maszynę do zabijania. Gdyby ich role się odwróciły, niechybnie bez najmniejszego wahania zepchnąłby ją w tę przepaść.

Ale mimo wszystko dzieciak.

A jego spojrzenie raniło serce Tamory bardziej niż jakiekolwiek wibroostrze. Ech, jednak była za miękka, po prostu za miękka, szczególnie, gdy chodziło o dzieci. Inni pewnie by ją wyśmiali, że przecież te dwadzieścia parę lat to już dorosła osoba, ale pamiętała siebie w tym wieku – wciąż uczącą się świata, zdecydowanie naiwną i przekonaną, że dokona czegoś wielkiego, bardzo łatwą do zmanipulowania. Dla niej to naprawdę był po prostu dzieciak.

— Kriff — wypluła jeszcze raz i skrzywiła się, gdy wiatr przygnał ze sobą jeszcze więcej piachu.

Jak ona nienawidziła pustynnych planet.

Celowo wolnym krokiem podeszła do imperialnego, który kurczowo trzymał się piaszczystej skały. Jego twarz była praktycznie maską obojętności, ale zbielałe od ściskania krawędzi knykcie zdradzały kłębiące się w środku emocje. Przykucnęła nad nim, bladoniebieskie oczy przyglądały się agentowi uważnie. Poprawiła zsuwającą się z ciemnobrązowych loków chustę, która chroniła ją przed dotkliwym gorącem słońca tej planety.

Kącik wąskich ust drgnął, gdy w oczach młodzieńca błysnęło coś dziwnego. Niemal przypominającego  b u n t.

A potem chwyciła imperialnego za kołnierz.

Pociągnęła z całej siły. Z cichym stęknięciem wytargała go z dziury i bezceremonialnie upuściła na pokrytą piachem ziemię tuż obok siebie.

Wstała i posłała imperialnemu oceniające spojrzenie.

— Mam nadzieję, że tego nie pożałuję. — Nie wiedziała nawet, czy mówi do niego, czy może do siebie.

IBB uniósł głowę znad ziemi. Jego złote włosy znajdowały się w całkowitym nieładzie, a do pokrytej na policzkach jasnymi piegami twarzy przykleiły się drobiny piasku. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. Najwyraźniej nie spodziewał się, że kobieta, którą gonił, gotowy ją aresztować lub nawet zabić, go uratuje. W końcu kto by zrobił coś tak szalonego… Nie chwycił jeszcze za schowaną w kaburze przy pasie broń, zamiast tego z pewnym trudem zaczął się podnosić.

Tamora zrobiła krok w stronę młodzieńca, który od razu zastygł w bezruchu. Złote oczy obserwowały ją czujnie, z wyraźną nieufnością. Był jak zwierzę oczekujące na atak.

Nieoczekiwanie kobieta westchnęła. Przeszło jej przez myśl, że młodzieniec miałby jeszcze jakąś szansę wyjść na ludzi. Może była idealistką, naiwną, ale czy buntów nie budowało się właśnie na nadziei? Na tej cienkiej granicy między odwagą a głupotą? A wcześniejsza iskra w oczach chłopaka pragnącego jeszcze żyć mogła równie dobrze stanowić zalążek pożaru rodzącej się rebelii. O ile wcześniej nic ani nikt jej całkowicie nie zadusi. W końcu tak łatwo zgasić niewielki płomyk.

— Jeśli będziesz chciał zmienić pracę, młody, daj znać — rzuciła z krzywym uśmieszkiem, nasączając głos jak największą ilością humorystycznej charyzmy i, zanim wyraźnie zszokowany imperialny zdążył zareagować, rzuciła się biegiem w stronę portu. Nie zamierzała aż tak nadszarpywać swojego szczęścia, by rozmawiać z kimś, kto mógł ją w każdej sekundzie zamordować.

Dopiero, gdy odrobinę zdyszana i zakurzona wchodziła po rampie na pokład frachtowca, zorientowała się, że nie podążał za nią żaden odgłos pogoni.

Może jednak nadzieja kochała swoje dzieci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro