Tom II*Jesteście niczym*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John patrzył na cienia opartego o ścianę palącego papierosa, zwrócił też uwagę na jego nogę.

Była usztywniona, związana bandażami.

Thomas przechylił lekko głowę.

-Po jakiego chuja mi się przyglądasz John?

-Ja... Nie wiem... Mieliśmy trenować!

Przewrócił oczami.

-Zachowaj trochę entuzjazmu na później, na przykład wtedy gdy znowu mi odbije a was wszystkich... -Usmiechnął się krzywo-Mógłbym unieszkodliwić.

Przeszedł z nogi na nogę, czuł łaskotanie, coś pomiędzy drżeniem a rwaniem ciągnącym się od ramienia w dół palców.

Których nie miał.

Nie mógł dłużej wytrzymać ciągnącej się ciszy, i Thomasa w swoim całkowitym żywiole, nie odrywającego chłodnego wzroku i spokojnie palącego papierosa.

Zacisnął dłoń w pięść, nie wiedząc nawet dlaczego nagle ton jego głosu się podniósł, było to pewnie spowodowane ciągłym tłamszeniem emocji, oraz płaczem.

Chował złość, trzymał wściekłość, nie wiedząc nawet dlaczego teraz gdy zobaczył jego twarz bez prawie żadnych emocji, tylko tym irytującym uśmiechem, nie wytrzymał.

-Masz mnie nauczyć jak mordować...

Chciał ciągnąc dalej, rozpędzając się po słowach, tak jak bijące coraz szybciej jego serce.

-Unieszkodliwiać drogi Johnie, nie lubie słowa zabijać, mordować, nieprzyjemnie mi się kojarzy poprzez ubiegłe wydarzenia jak pewnie wiesz.

-Mam to gdzieś w jakiś sposób to określasz! Nie chce żyć z świadomością, że ten który ją...

-Tak właściwie to już nie żyjesz, jesteś wrakiem człowieka, przepełnionym rządzą zemsty z którą zmagam się na codzień, również chciałbym pomścić Rachel, aczkolwiek tobie Johnie się to nie uda, jesteś niczym.

-Przestań mi do kurwy przerywać! Może i nie potrafię tyle co ty, ale nie przeżyje świadomości, że ci zarozumiali gnoje żyją, mordując teraz takich jak Rachel, takich co mają głęboko gdzieś to jebane, spierdolone...

John uderzył pięścią w podłoże, do momentu aż jego cios jednej ręki słabnął.

Thomas patrzył beznamiętnie na krew pojawiającą się na knykciach.

-Przestań Johnie, moi ludzie pomyślą, że cie torturuje za okazanie słabości, nie chce nieść sławy Kevina, którą określają mnie na zewnątrz, wolałbym aby moja godna postawa nadal się utrzymała.

John wybuchnął histerycznym śmiechem.

-Godna postawa? Jesteś jedynym szefem, Kevin chce twojej głowy, jego elita chce wykonać swoje ostrzeżenie, zabijać, gwałcić, torturować... A ty wszystko masz na to patrzeć jako „szef" rebeli, to określasz godną postawą?

Thomas upuscił niedopałek.

-Nie zawsze można mieć to co się chce, myślę, że odnalazłbym się nawet w tej postaci obserwatora sytuacji którą opisałeś.

Poczuł smród siarki unoszący się w powietrzu, i ogarniający zewsząd chłód.

-Czemu... Dlaczego jesteś spokojny w takiej sytuacji, gdzie zaledwie kilka godzin temu miałeś jakieś zwidy, gdzie na zewnątrz dzieje się tyle okrucieństwa. Gdy ja potrzebowałem tygodni aby wyjść z swojego pokoju. Dlaczego tak jest?

Thomas zmusił się do poklepania Johna po plecach, cały czas czując opór do dotyku, mając odruch walki bądź ucieczki, jedynie przy Jane nie musiał się opierać.

-Gra Jane na skrzypcach działa cuda, i może coś jeszcze innego gdzie odnosi podobne efekty-Dodał z nutką ironii, chłodu i tym znudzonym tonem przeciągania słów, który tak dobrze znał-Wiesz bębniarzu dobrze by było jakbyś sobie kiedyś kogoś znalazł.

-Jak śmiesz mówić mi o czymś takim gdzie Rachel... To by było niestosowne!

-Masz racje jestem dziś całkiem śmiały, ale to chyba urok wrodzony co nie? Ty na przykład masz urok głupoty, i zbyt się przejmujesz... Hm nie zazdroszcze ci Johnie.

John wreszcie wstał, patrząc w odwróconego teraz do niego plecami Thomasa.

-Powinieneś okazać trochę zrozumienia.

-Zrozumienia? A co to? -Udał zdziwienie-Chodź bębniarzu przejdziemy się.

-Przestań tak do mnie mówić...

Wystarczyło, że zobaczył ten chłodny przeszywający wzrok nim naciągnął kaptur, aby się zamknąć.

John patrzył zdumiony jak ludzie, którzy z dziwną dzikością w oczach schodzą cieniowi z drogi, myślał, że od momentu gdy elita się dostała do podziemi, i pokazała dość znacząco swe ostrzeżenie...

To ci ludzie przestaną bezgranicznie podlegać cieniowi, przestać opierać się tak bardzo na fakcie, że zabił płatnego zabójce.

Ale oni tak naprawdę ufali mu jeszcze bardziej.

-Mieliśmy trenować, dokąd idziemy?

Mówił już spokojnie, czując ten ciągły strach przed cieniem.

-Posiadasz nadal bóle fantomowe Johnie?

Odpowiedział mu pytaniem na pytaniem.

-Tak, codziennie... Ale co to ma w związku z...

-Czy nawet jak czujesz swoją dłoń której nie masz rzecz jasna, to potrafisz poruszać tym swoim kikutem?

Spróbował, udało się, ale nie całkiem... Lecz był pewien, że gdy próbował by częściej to doszło by do momentu gdy mógłby ruszać tą marną pozostałością ręki...

Wszystko można osiągnąć ćwiczeniami, i upartością której mu teraz nie brakowało.

-Nawet jeżeli, to co z tego, przecież nie mam palców.

W dłoni Thomasa pojawił się jeden nóż, który swobodnie opadł spod rękawa gdzie wisiał w pokrowcu z sznurkami, odpinającymi się przy odpowiednim ruchu ręką.

Bawił się ostrzem, nie trzymał za jego rękojeść tylko za koniec ostrza, które przeplatało się coraz szybciej pomiędzy palcami, zatrzymując na dwóch, i tak z powrotem.

Wizja która była bardzo prawdopodobna, noża wbijającego się w nadgarstek cienia, rozcinając jego żyły była dość oczywista do przewidzenia.

Nie patrzył nawet na nóż, szedł przed siebie kulejąc, sprawiając pozory kaleki...

Ale jednoczenie będąc przebiegłym mordercą znikającym w ciemności.

W końcu odpowiedział.

-Nie potrzebuje twoich palców, które nawet jak kiedyś były to nadal o wiele zbyt nieprecyzyjne od moich, tak jak pewnie teraz patrzysz na przyspieszający nóż, którego nie widze. Tak popisuje się aby cie ośmieszyć John.

Zdusił w sobie przekleństwo, nadal zdziowiony jak można być tak szczerym, i mającym gdzieś czyjeś... Uczucie?

Był przepełniony jej słowami które wypowiedziała w swoim całym życiu, gestami, łzami...

Czuł to teraz z całą siłą, jej gesty, jej mimikę twarzy, niczego nie doceniał, był dziecinnym optymistycznym kretynem, osobom która nie powinna nigdy tutaj trafić, tak samo jak ona, zbyt wrażliwa, mająca dość poczucia wszechobecnego zła.

To miejsce powinno być tylko dla takich jak Kevin, jego elita, biały czy cień... Oni potrafili przetrwać.

Tacy jak John czy Rachel nie.

Lecz codziennie myślał, że przetrwają i wrócą do domu, nie musząc się już bać, ukrywać, aż w końcu nienawidzić gangu Kevina.

Żył durnymi dziecinnymi marzeniami, tak jak teraz chcąc jedynie tego aby to wszystko okazało się snem, odległym marzeniem.

Lecz Thomas otworzył drzwi pewnie z tym krzywym uśmiechem, którego teraz nie było widać przez kaptur, lecz John mógł się założyć, iż był równie przerażającym go gestem jak zwykle u cienia.

-O co chodzi?

Spytał ale wtedy zobaczył przedmiot leżący na stole.

Było wykonane z wytrzymałego materiału, mające otwór...

Zakończone ostrzem, czymś jakby nóż wystawał w miejscu gdzie powinna być dłoń.

-Mała niespodzianka John, mam nadzieje, że szybko się przystosujesz do swojej protezy, inaczej nie mam zamiaru z tobą trenować.

Skończyło się na wielu upadkach spowodowanych podknięciami, John nie potrafił złapać równowagi, czuł dziwne odciążenie protezy zakończonej ostrzem, nie mógł jej używać... Było za wcześnie.

Wbiegł w cienia, gdzie ten zrobił po prostu krok w bok, wgryzając się w jabłko.

Kopnął Johna na wysokości uda, powodując przy tym mocny skurcz.

-Ściągnij to jebane cholerstwo, nie jesteś jeszcze na to gotowy, ale przyzwyczajaj się Johnie, jeżeli chcesz wytropić tego który zabił Rachel, za nim ja rozpoczne próbę rewolucji, i najprawdopodobniej my wszyscy umrzemy.

Miał racje, najprawdopodobniej wszyscy umrzemy, na zewnątrz było dziesięć odziałów prowadzonych przez jednego członka elity, patrolujące miasto, zabijających tych którzy się sprzeciwiali.

A pozostali ludzie Kevina, przetrzymywali kobiety, trenowali kolejnych członkow, pewnie łapali tych którzy są dobrzy jako pozostałości rozpadniętych gangów...

Musiał się zdążyć przygotować do momentu, aż Thomas to wszystko skończy, wypełni obietnice złożoną ludziom którzy pokładają w nim nadzieje.

I przegrają, ale przynajmniej będą walczyć, tego mógł być pewien.

Chciał odejść do swojego pokoju, pogrążyć znowu w żałobie.

Lecz poczuł silny chwyt na nadgarstku, w pierwszej chwili myślał, że cień przerzuci go przez plecy, ale ten tego nie zrobił.

-Idziesz ze mną, to rozkaz. Masz zjeść ze mną, Josephem Sarah Alice i Jane oraz dzieciakiem. Jane mówiła, że mam cie wziąć i czy chcesz czy nie ale ja wezme cie nawet siłą, nie możesz siedzieć cały czas sam, to nie robi dobrze. Wiem z doświadczenia, ale ty jesteś duszą towarzystwa, nie jak ja, tylko teraz próbujesz się oszukać. I żeby nie było mam gdzieś czy idziesz ale obiecałem mojej narzeczonej. A jej słowa nie złamie.

Miał racje, cień był sam lecz on... Był ogarnięty wizjami, ciągłymi ucieczkami, strachem i tęsknieniem za Jane.

John był bezpieczny w podziemiach, powinien korzystać z towarzystwa, swojej "rodziny".

Miał rację, był bardziej duszą towarzystwa.

Nim się obejrzał cienia juz nie było, mógł swobodnie pójść teraz do swojego pokoju, ale czuł się zmuszony do spotkania z wszystkimi.

Poczuł dziwną ulgę, iż tak się mogło stać, że może z kimś porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro