Tom II*Oderwanie łaty rzeczywistości*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wiszący przed nim worek, ulegał lekkiemu podniesieniu, gdy uderzył raz pięścią, a potem drugą, był wolny można powiedzieć, że zmęczonym pot spływał po jego ciele, z dziwnym uczuciem dotarło do niego, iż na jego ciele nie widnieje żadna nowa rana.

Tylko duża blizna na brzuchu zadana przez płatnego zabójcę, tylko te stare zadane przez Arthura, te zadrapania od różnych upadków...

Prychnął.

-Tylko? Jeszcze mało ci bólu te durny kretynie?

Ale nie potrafił tego zatrzymać, siedział od kilka tygodni zamknięty w podziemiach, ostatni raz wyszedł z nich tylko po to, aby zainicjować rewolucję, mordując ludzi Kevina, od tego momentu wysyłał swoich ludzi na zewnątrz, wielu nie wracało bądz mówiło o całkiem bezużytecznych rzeczach o których miał pojęcie, domyślał się.

Domyślał się też tego co powiedziała mu Jane.

Lecz nie domyślał się, że zbieranie ludzi Kevina i pranie ich mózgu zamieniając w bezwględne maszyny urośnie do takiej skali, iż ten zabije ośmiu szefów gangów, powodując ich rozpad wrogich, a ich członkowie stali się nikim tak jak każdy na zewnątrz...

Czy gdyby zabił wtedy tę rodzinę, a on powiedział mu gdzie jest Jan... Byłby teraz jedenastym członkiem elity?

Dyktatorem swojego odziały...

Który zachowuje porządek na tych bezwzględnych ulicach?

Czy mógłby być jeszcze gorszą wersją cienia? Jedynej osoby w gangu Kevina odzianej w czerń, nie czerwień, jedynej, która ucieka i atakuje, tej, która wpada do płonącego domu, aby uratować dzieciaka, ten, który próbuje to wszystko zatrzymać...

Był inny, zbyt odporny na zmianę, która zachodziła na ludziach Kevina.

Arthur zagwarantował mu odporność na zmianę...

-Mój dobry przyjaciel.

Zaśmiał się chłodno, to przez niego Jane zachorowała a jej rodzice zabrali do szpitala, to jego wina, że Thomas trafił do miasta bezwzględnych gnoi, natrafiając na tego największego z nich Kevina, ze złodzieja awansując na elitę, z elity w człowieka legendę, mit powtarzany z ust do ust w cienia.

Został ostatnim szefem gangu, jego sytuacja była jeszcze gorsza niż wcześniej...

A do tego wszystkiego doprowadził, ten wysoki blondyn o jasnych oczach, ten, z którym młodszy Thomas chciał związać z Jane.

Ta wizja napawała go obrzydzeniem.

Będzie musiał tu zostać i przeżyć, dopełnić tego co obiecał tym ludziom, trwać w obowiązku jedynego szefa, stworzyć plan i...

W dalekiej przyszłości dopaść Arthura, cień nie mógł się go teraz bać, mógł poderżnąć mu gardło tak jak on lubił to robić, cisnąć o ścianę tym ciałem...

Lecz Thomas czuł zakorzeniony lęk.

Wiedział, że słyszy głosy ludzi zabitych, wiedział, że iluzja jego "choroby" nadchodzi, czuł ten przypływ strachu.

Zignorował to.

Pozwolił rozprzestrzenić się wściekłości po jego ciele, pozwolić rozlać się wspomnienia bezsilności w pałacyku, bądz wtedy gdy wysłuchiwał swego ojca, albo nawet tej teraz gdy znowu zakuty w łańcuchy stał i patrzył.

Uderzał w worek bez jakiegokolwiek opamiętania, czy zasad, których się nauczył jako cień, czy jako członek gangu Kevina, bądź po prostu sam.

Zapomniał o swojej nodze, wymierzając kopnięcie, prawie że na oślep, uderzył w coś twardego, może skrzynię...

Nie zwrócił na to uwagi, ból dawnego urazu rozprzestrzenił się od razu, było to jak ogień, był to tak silny ból jak wtedy gdy nie brał tabletek, lecz uciekał całymi dniami, zastrzyk przestał działać całkowicie, nie wiedział, czy nie był to najsilniejszy ból spowodowany jego nogą, aczkolwiek wiele razy dawał radę i pomimo wrzasku duszonego w ustach kulejąc walczył dalej...

Tym razem padł na kolana zmęczony, wrzasnął z bólu tak jak wtedy jak w piwnicy, tak jak przy walce z białym...

Nie mógł złamać jej drugi raz...

Nie widział wystającej kości tak jak wtedy, to była po prostu jedna z tych fali bólu gdy nadwyrężył nogę zbyt wielką aktywnością fizyczną, bez tabletek czy zastrzyków.

Chwycił za leżący obok kij podpierając się na nim, z trudem dotarł do drzwi, gdy chciał je otworzyć dotarło do niego, iż nie ma na sobie płaszczu, tak właściwie był w samych spodniach.

Skrzywił się widząc czerń zawieszoną na wystającym z ściany haku, na drugim końcu sali.

W połowie drogi się zapomniał, ustał wyprostowując nogę, ogarnęły go silne dreszcze, które znikły tak samo szybko jak się pojawiły.

Było strasznie zimno, ale jego noga płonęła.

Słyszał tupot dziecięcych stóp biegających gdzieś po sali, cichy śmiech, raz głośniejszy, a potem znów ciszej...

-To tylko iluzja, pierdolona iluzja...

Lecz rozmowy dzieci nie ulegały uciszeniu, jedynie stawały się coraz głośniejsze, to co zatrzymało rozpędzony tok rozmów i śmiechów był ich płacz i szloch.

Thomas nie mógł się ruszyć, był jak sparaliżowany, patrzył na mężczyznę w skórzanej masce, z ludzkiej skóry, podchodził do małych ciał...

Thomas nie mógł tego wytrzymać, zamknął oczy, zasłonił uszy, kuląc się przyciągając nogi do siebie.

Nie wiedział, czy krzyczy z powodu iluzji, czy bólu.

Lecz w pewnym momencie wszystko ucichło.

Spojrzał w otwierające się drzwi, zasłonił swoją twarz wręcz automatycznie.

Na twarzy Johna pojawiło się coś pomieszanego ze zmieszaniem i zdziwieniem, była blada jak ściana, oczy miał spuchnięte a włosy wysuszone, musiał się zmagać z bólami fantomowymi...

Dziwne, że wyszedł... Przez ten cały czas siedział w swojej komnacie, ogarnięty rozpaczą po utracie Rachel oraz ręki, nie jadł praktycznie niczego...

Widział kikut na wysokości łokcia, może nie tyle, ile go widział, lecz miał świadomość, że tam jest...

John musiał być lekko upity, albo może jeszcze bardziej, nie zwrócił uwagi na leżącego i syczącego z bólu Thomasa, spojrzał w ścianę i zaczął mówić.

-Nie cofnę jej śmierci, poza tym wiem, że jej tam lepiej... To miejsce nie jest dla takich ludzi jak ja i ona... Ale chciałbym abyś nadal mnie uczył, o ile mogę... i abyś nie zachowywał się łagodniej w stosunku do mnie jak inni teraz, wolałbym abyś pozostał "sobą"

Thomas nie miał zamiaru zmieniać swojego chłodnego stosunku do innych, w tym do Johna, bo tyle stracił, było mu go żal, ale kto musiał o tym wiedzieć?

Udało mu się podeprzeć na kiju.

-Podaj mi płaszcz.

-Wszystko z tobą okej?-Powiedział próbując nie oderwać spojrzenia od czarnych Thomasa, chociaż przez kilka sekund.

-W jak największym.

Podał Thomasowi płaszcz, trzymając swoją jedyną dłoń w powietrzu, drżała coraz bardziej... Thomas widział w niej nóż.

Jaśniejące spojrzenie oczu, włosy, które stawały się złote, sympatyczny uśmiech...

Nim zrozumiał, że to nadal dzieje się w jego głowie, odruchem cienia złapał mocniej kij i uderzył nim w kark Johna, zwalając go z nóg.

Gdy do pomieszczenia weszło więcej osób, widział w nich dziesięciu elitarnych ludzi Kevina, widział nawet miecz białego, który szedł w jego stronę...

Próbował się wyrwać z silnego uchwytu, który w rzeczywistości należał do Josepha.

-Przestań się wiercić ty piepszony zjebie.

Ale Thomas go ugryzł wyrywając się, wiedział, że dwie osoby z nich zastępują mu przejście.

Cofał się do tyłu, od coraz bliżej znajdującego okręgu wrogów.

Odwracając się nie zaatakował postaci znajdującej się przed nim, upadł w jej ramiona cały drżąc.

-Już dobrze Thomi-Czuł dłoń Jane głaszczącej go po włosach.

Natychmiast się uspokoił, mdlejąc, czując jak ktoś pomaga jej go złapać...

***

Słuchał śpiewu ptaków, a przynajmniej tak mógł to porównać, jak do cichego dźwięku roznoszącego się po pustej polanie, niosąc się echem...

Wiedział, że w tym dźwięku kryje się wiele starych niedoskonałości, ukrytych pod powierzchnią teraz perfekcyjności.

Od zawsze go to uspokajało, wprowadzało w gdzieś daleko ukryte porównania kiedyś będących, istniejących za sprawą jego poetyckich zdolności...

Jane, która grała, zawsze przypominała mu kim był kiedyś, te wszystkie momenty gdzie jej nie wychodziło, gdzie pisał a ona grała, nawet jak nie było dobrze i tak się czuł jak postać utkwiona na zawsze w bajce.

Nie miał zamiaru informować ją, że się obudził.

Nigdy jej nie przerwał a ona nie wiedziała o jego obecności, ujawniał się dopiero na koniec...

Otworzył oczy gdy skończyła, Jane w tym samym momencie odłożyła skrzypce podskakując zaskoczona.

-Nie spałeś prawda?

Wzruszył ramionami.

-Jak myślisz?

-Myślę, że udawałeś gdy usłyszałeś, że gram... Jak zawsze nie mówisz, że słuchasz-Uśmiechnęła się lekko-I słuchasz nawet jak wtedy gdy nie brzmi to dobrze, tak jak teraz...

-Zwariowałaś, jesteś najlepszą osobą, która może grać na tym instrumencie...

Skrzyżowała ręce, i wybuchnęła śmiechem.

-Teraz zbyt cię poniosło Thomas.

Przybrał obrażoną minę, wcale nie udając.

-Dla mnie grasz najlepiej na świecie, a mam wyjebane w jakichś krytyków muzycznych-Mruknął nadąsany.

-No już obrażalski-Powiedziała przytulając się do niego.

Poczuł nagły przypływ gorąca spowodowany przez bliskość.

-To, co się dziś stało... Miałeś już tak? Czy... Możesz mi powiedzieć, sama miałam przecież z tym problemy, a jeżeli nie powiesz, bo nie chcesz mi przypominać, dlaczego byłam w psychiatryku, no to urwę ci ten głupi obwiniający się o wszystko łeb.

Uśmiechnął się krzywo.

-Możesz robić ze mną wszystko, co tylko zechcesz-Mruknął.

Lecz i tak go zmusiła, powiedział kiedy ostatnio widział innych oprócz tylko iluzji Arthura, było to wtedy za nim pojawiła się Jane, a on myślał, że już nie wróci.

-Potrafię zrozumieć co dzieje się w mojej głowie, a co nie... Tylko tym razem przemęczyłem nogę, i nie byłem skupiony... Jane poradzę sobie.

Nie odpowiedziała mu, ścisnęła tylko jeszcze mocniej jego dłoń.

-John myśli, że to, co widziałeś i jak się zachowywałeś to jego wina... On i tak przez to wszystko jest dość podatny na samokrytykę...

Przerwał jej wiedząc do czego dąży.

-Porozmawiam z nim dziś, albo nawet potrenuje tak jak chciał, ale nie będę go pocieszać i tak dalej...

Jane posłała mu złe spojrzenie.

-No dobrze będę trochę bardziej wyrozumiały.

Uśmiechnęła się zadowolona.

-Ale dzisiaj nigdzie nie idziesz, zostajesz tutaj i nigdzie nie idziesz!

Zaśmiał się.

-Nigdzie?

Thomas wpatrywał się w złote oczy, gdy się nad nim nachyliła.

-Nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro