Tom I*Lepiej stąd idź*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ubrał znów kaptur, jakby nie przyzwyczajony, że ktoś widzi jego twarz.

Widzi jego oczy i posyła mu spojrzenia, że widać jego reakcję na te gesty.

Nie chciał tego.

-Dlaczego nie można stąd wyjechać? -Spytała patrząc teraz na futerał skrzypiec.

Lecz on wyciągał już torbę, pakując swoje rzeczy, które ona wyrzuciła...

Zajęło mu to dłuższy czas, zastanowiła się, czy nie trwało to nawet dwadzieścia minut.

Cały czas jego druga noga się uginała, ledwo na niej stał.

Przez chwilę chciała mu nawet pomóc, lecz zrezygnowała cały czas się bojąc.

Przecież nie miała czego, powinna być mu wdzięczna za pomoc...

Lecz i tak nie dopuszczała do siebie możliwości, że on może się o kogoś martwić czy pomagać z własnej intencji.

Pewnie mu się nudziło...

To nie ma sensu...

Odpalił papierosa, przekładając torbę przez ramie.

-W tym mieście są sami ludzie z wyrokami, chcący zarobić nielegalnie pieniądze i tak dalej... Dlatego stąd nie uciekniesz, bo albo znów będzie chciał ktoś cię porwać i sprzedać wcześniej chcąc zgwałcić.

Po jej plecach przeszły ciarki.

-Mówiłeś, że sam tutaj rok temu przyjechałeś...

-Najwidoczniej jestem takim samym idiotą jak ty.

-Nie! To niemożliwe, na pewno da się stąd wyjechać, tak samo jak przyjechałam... A policja? Gdzie oni?

Wybuchnął ironicznym śmiechem.

-Policja? Na pewno już tutaj jadą tak, wszystkich złych ludzi zamkną w więzieniu, powiem ci, że masz niezłą wyobraźnię.

-Ale... Ja chce uciec.

Zaciska dłoń na naładowanym już wcześniej pistolecie.

-Chcesz uciec tak? To, po jakiego chuja tutaj przyjechałaś?!

-J-ja się pomyliłam...

-Gratuluje powinnaś zapłacić za swoją głupotę i leżeć tam wśród tych trzech typów a ja nie powinienem ci pomagać... Chcesz uciec tak?! -Otworzył drzwi, a raczej nimi uderzył, tak mocno, że te zrobiły dziurę we wcześniej szarej ścianie -Wypierdalaj, masz drogę wolną, potem nie przychodź tutaj mówiąc, że miałem racje i stąd nie ma ucieczki.

Nie mogła wstać, zbyt się bała, szczególnie widząc, że ten robi się coraz bardziej wściekły.

Patrzył na nią spod lekko uchylonego kaptura.

Wyrwał futerał, leżący zaraz przed jej nogami...

Zawiesił go sobie na plecach i odszedł.

Rachel widziała tylko jak futerał lekko podskakuje, odróżniając się na jego czarnym ubiorze.

A potem słyszała dźwięk zakluczonych drzwi, od innego pokoju.

W którym on się zamknął.

Nie tak wyobrażała sobie syna najsłynniejszego detektywa, myślała, że też jest taki jak opowiadają o jego ojcu.

Udało jej się odblokować telefon, którego naładowanie biegło już w stronę końca.

Przynajmniej mogła zlokalizować, w jakim miejscu się znajduje...

Wysłała kolejnego SMS Johnowi.

W końcu wybrała jego numer.

-John? Jesteś j-już...?

-Tak... Co się stało? Czemu płakałaś?

Wstrzymała głos, powstrzymując się od wybuchnięcia.

Była na skraju emocji, nie wiedziała już co robi...

-Rachel... To miasto jest jakieś dziwne swoją drogą nie uważasz? Jadę na tę ulicę, którą mi wysłałaś... W którym jesteś miejscu?

Wyjrzała przez okno, zauważają zrujnowany budynek przed tym, w którym była...

-John on mówi, że stąd nie można uciec...

-O czym ty mówisz Rachel? Kto?

-On mi pomógł, ale i tak się go boje, nie wiem, czy mówi prawdę, ale tu jest niebezpiecznie... Nie powinieneś tu przyjeżdżać.

-Rachel nie wiem o co ci chodzi, masz racje jest to podejrzane miasteczko, no ale bez przesady, nie może być aż tak źle. Wyłaź z tego mieszkania albo powiedz mi które to, wtedy wyjeżdżamy do domu.

Zauważyła jego samochód zaraz na tej ulicy, jego samego stojącego przed nim.

Cieszyła się, że tu jest.

Nadal, wiedząc, że to miasteczko jest niebezpieczne, i jedyne co mu samemu zagwarantowała każąc mu ty przyjechać to niebezpieczeństwo...

Lecz nie wierzyła Tomowi, że nie ma stąd ucieczki...

Dlaczego niby?

Wsiądzie z Johnem do samochodu, i odjadą do domu...

Do ich nudnego szarego, ale co najważniejsze bezpiecznego miasteczka.

-Spójrz w górę -John niemalże, że od razu zauważa ją stojącą w oknie i machającą mu.

-Dlaczego nie zejdziesz na dół?

-Ten, co mi pomógł, ja boję się przechodzić tym korytarzem, pomimo tego, że kazał mi wychodzić...

Słyszała zirytowany pomruk Johna, z drugiej strony.

-Dlaczego się boisz skoro ci pomógł, w tym, o czym nadal mi nie powiedziałaś?

-John proszę...

Słyszał jej łamiący się głos, rozłączył się. Rachel widziała jego sylwetkę kierującą się do drzwi.

Wychyliła się zza ciężkich drzwi, stając w tym małym korytarzyku, wiedząc, że na jego końcu będzie już widziała drzwi wyjściowe, i z nim się spotka.

Lecz wiedziała, że może spotkać się jeszcze z Tomem siedzącym w jednym z pozostałych pokojów.

Przecież kazał mi uciekać, ale dlaczego myślę, ze on ma rację, i stąd nie ma ucieczki? Dlaczego myślę, że powinnam tutaj zostać? Bo następnym razem mi nie pomoże... -Jej myśli nabrzmiewały w głowie z minuty na minutę.

W końcu odeszła ruszając.

Wierząc, że uda jej się wyjechać wraz z Johnem, z tego zepsutego miasta, ciemnych uliczek, przesiąkniętych przemocą.

Nieświadoma, że kolejny raz popełnia głupią decyzję...

Pobiegła przez korytarz, słysząc pukanie Johna w drzwi.

Otworzyła je, prawie wywracając się.

Rzucając mu się na szyje.

-Tak się cieszę, że jesteś, bałam się tych ludzi...

Znów zaczyna płakać.

-Już dobrze Rachel, jedziemy do domu przecież.

Przytaknęła głową, kierując się w stronę samochodu.

John już siedział na miejscu kierowcy.

A ona właśnie zamykała drzwi.

Lecz wtedy zauważyła postać siedzącą na dachu, ze skrzypcami na swoich kolanach, trzymanych białymi dłońmi...

Między palcami trzymał jeszcze kawałek papieru.

Nie.

To było zdjęcie.

Nie wiedziała kogo przedstawia, lecz widziała jak mężczyzna z blizną na twarzy się w nie wpatruje, nie odrywając wzroku.

Jego czarne włosy unosił wiatr.

W jaki sposób on wszedł na ten dach?

Nierealnym wydawała jej się możliwość, że Tom wszedł na dach z chorą nogą i wcześniej kopany.

A jednak. Odpowiedziała sama sobie w myślach.

Gdy John odjeżdżał widziała jego spojrzenie patrzące na nią bez jakiego kolwiek życia.

Zmusiła się do odwrócenia głowy.

-Rachel co ci się tutaj stało? Widzę, że coś jest nie tak.

Wzięła głęboki wdech, z początku chcąc nie odpowiedzieć, lecz to zrobiła.

Opowiedziała o ludziach których napotkała, o tych którzy chcieli ją wykorzystać, i o mężczyźnie bez twarzy widocznej...

-Myślę, że pomimo jego oschłości powinnaś być mu wdzięczna, nie wiadomo co byłoby gdyby nie on...

Spojrzała na niego zdziwiona.

-Chyba masz racje, on mówił, że stąd nie da się uciec, a jedynie przyjechać. Co o tym myślisz?

-Z tego co mi powiedziałaś, to jest tutaj bardzo niebezpiecznie... Handel ludźmi? Gangi? Złodzieje? Rachel nawet nie wiesz jak mi przykro, że musiałaś przez to przejść, całe szczęście, że do niczego nie doszło. Wiesz kim jest ten co ci pomógł?

Wzięła głęboki wdech widząc te brudne budynki, tych biednych ludzi, małych złodziei, prostytutki, i ciągłe uliczki mijane przez nich.

-Jest on synem Georga Mandeza. Thomas Mandez, jeden z tych, co przetrwał pałacyk... Ten, co był przetrzymywany przez mordercę.

John się nie odzywał.

-Chłopak Jane. Czemu jej z nim go nie ma?

-Nie wiem John, mówił, że ona odeszła...

-Nieważne, prześpij się Rachel, jak się obudzisz będziemy już w domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro